Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Meg

  42. Jak to jest, gdy się zadrze z kobietą...
Dodał Malfoy Czwartek, 03 Kwietnia, 2008, 01:00

Jak obiecałam, tak macie: 42 wpis o jakże intrygującym tytule... :) Cieszę się, że podoba Wam się to, co piszę, ale naprawdę znam wiele fantastycznych pamiętników na tej stronie :) Niemniej naprawdę chylę czółko za te wszystkie pochwały i staram się na nie zasłużyć! :-) Czuły Draco...? Hm można to i tak ująć... chociaż nie do końca... ;-) Pozdrawiam i czekam na Wasze opinie a już niedługo nowy wpis u S.Snape'a.. male to niespodzianka :-) Pozdrawiam!

***

Sobota, 18:23, Pokój Wspólny

Wytrzymałem trzy dni rozmawiania w sposób uprzejmy, acz jadowity i oziębły. Wytrzymywałem wszystko, nawet pogardliwe docinki, ignorancję i zatrute strzały, ale dziś po południu przebrała się miarka.
Wracałem właśnie z klasy od eliksirów (musiałem oddać esej na temat właściwości eliksiru słodkiego snu, chociaż wszyscy oddali w piątek… prof. Snape był jednak na tyle łaskawy, że pozwolił mi przynieść esej dzień później ;-P ), gdy ujrzałem na końcu korytarza dwie aż za dobrze znane mi osoby. Jedną była Pansy Parkinson, zaś drugą- Marcus Flint. Stali przy pochodni i o czymś rozmawiali. W pierwszej chwili chciałem uskoczyć w bok i podsłuchać ich, ale Flint mnie zauważył i uśmiechnął się drwiąco do Pansy. Ta spojrzała na mnie i także uśmiechnęła się w podobny sposób. Uznałem, że w tej sytuacji nie mam innego wyjścia, jak przejść obok nich z podniesioną głową i ewentualnie kopnąć w zadek kapitana (nie no, żartuję nie mogłem tego zrobić, aczkolwiek chęć była). W chwili, gdy już dochodziłem, usłyszałem, że Pansy celowo podniosła głos, mówiąc:
-To świetnie, w takim razie możemy się umówić na jutro na szesnastą. Gdzie będziesz czekał, Marcus?
„Umówić się”? W duchu pokręciłem głową z ubolewaniem. Przysięgam, nie rozumiem dziewczyn.
-Będę przy Wielkich Schodach, pasuje ci?- Flint mrugnął do niej i zerknął na mnie. Świetna szopka, nie ma co, jęknąłem w duchu. Byłem o dwa kroki od Flinta i przybrałem wyraz najdoskonalszej obojętności. Kiedy ich wyminąłem, usłyszałem jeszcze:
-Zobaczysz, Miodowe Królestwo jest bomba!
Mruknąłem sam do siebie „Bałwan” i ruszyłem nieco szybciej. Głos Flinta był świdrujący a ochota na podsłuchiwanie zaczęła powolutku pakować swoje rzeczy.
A więc to tak, Pansy, myślałem, zaciskając dłonie w kieszeniach, chcesz się zemścić za to, że nie powiedziałem ci o Amandzie… ale odbije się to tylko na tobie, bo ja wiem, jakiego chciałaś dokonać wyboru, już wiem, dlaczego uciekłaś z boiska…
Byłem tak zamyślony, że nie usłyszałem czyjegoś wołania.
-Hej, Draco!!
Zatrzymałem się i odwróciłem bez większego zainteresowania. Okazało się, że to tylko Millicenta. Rozmawiała z koleżanką w połowie korytarza w Slytherinie ale teraz podbiegła do mnie.
-No, co jest?
-Słyszałeś o tym, jak Lockhart zgnębił Pottera?
-Nie słyszałem.- wzruszyłem ramionami. -A co takiego?
-Podobno strasznie go poniżył, że niby Potter szuka rozgłosu i popularności, że sodówka uderzyła mu do głowy po tym wspólnym zdjęciu w Esach i Floresach… normalnie ciągle go prześladuje, aluzje czyni, a Potter już sam nie wie, co ma zrobić, żeby gość dał mu spokój.- opowiadała Millicenta z satysfakcją. Miałem ochotę przez chwilę wybuchnąć śmiechem, jak sobie wyobraziłem minę Pottera ale szybko mi przeszło. Starałem się być uprzejmy i symulowałem zainteresowanie, ale Millicenta przejrzała mnie bez pudła. Urwała nagle i zapytała z udanym rozdrażnieniem:
-Czy ty w ogóle mnie słuchasz?
-Tak, słucham.- przytaknąłem i ruszyłem wolno w stronę naszego salonu. -Bardzo fajnie, że mi o tym opowiedziałaś, dzięki, ale muszę coś jeszcze zrobić.
Dogoniła mnie, gdy mijałem oazę i zagrodziła mi drogę.
-Powiedz mi, co się stało, widzę, że jesteś nieswój.
-Nieswój.- zaśmiałem się pod nosem. -Coś ci się przywidziało, Millicento. Wszystko w porządku, po prostu boli mnie głowa i jestem zmęczony.
-Yhm, akurat. - parsknęła. -Lepiej od razu powiedz, że pokłóciłeś się z Pansy.
-A co to cię w ogóle obchodzi?- rozłożyłem ręce. -To moja sprawa, jeśli będę chciał o tym pogadać, sam się zgłoszę.
-Aha, czyli teraz pewnie jeszcze ona umawia się z Flintem na randkę, co?- zadrwiła, ale kiedy zatrzymałem się gwałtownie i spojrzałem na nią z urazą, przestała się uśmiechać.
-Ej, nie chciała, Draco, ja tylko zażarto…- zaczęła, ale ja ruszyłem już dalej bez słowa. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do dormitorium i zająć się czymkolwiek, aby nikt mnie o nic nie pytał. W oczach wciąż miałem złośliwie uśmiechniętą Pansy. Nie wiem, dlaczego, ale bolało mnie to, co zrobiła i pewnie dlatego naskoczyłem na nią w pokoju wspólnym po kolacji, kiedy opowiadała Gerdzie o rozmowie z Flintem.
-Co, idziecie do Hogsmeade?- zapytałem wyniośle, patrząc na nią z góry. Spojrzała na mnie zaskoczona a potem wstała z miłym uśmiechem i zapytała naiwnie:
-Tak, a co… masz coś przeciwko?
-Nie, skądże znowu, ja?!- pokręciłem głową przecząco, chociaż miałem ochotę zgrzytnąć zębami. -Tylko zastanawiam się, jak zamierzasz wejść do wioski. No wiesz, to zabronione, ktoś może, dajmy na to, złapać was albo skontrolować i co wtedy?
-Marcus wszystko doskonale obmyślił, poza tym nikt nas nie złapie, o ile k t o ś o tym nie będzie paplał na prawo i lewo tam, gdzie nie trzeba.- odpowiedziała, zakładając ręce i patrząc na mnie z kpiną w oczach. Oj, Pansy, Pansy…
-Jasne, wszystko jasne.- pokiwałem głową a ona dodała jeszcze bardziej nieprzyjaźnie:
-Poza tym o to, co wtedy, będziemy się martwili, gdy do tego dojdzie. Póki co, zamierzamy świetnie się bawić. Nie mogę się doczekać.
Pokiwałem głową raz jeszcze, nie patrząc na nią i wyszedłem na korytarz. Tam oparłem się o ścianę, osunąłem na podłogę i westchnąłem ciężko, gryząc knykcie. Byłem wściekły. Wściekły i chyba także rozżalony.

Poniedziałek, 22:56, Skrzydło Szpitalne

Kwadrans po szesnastej stałem w oknie biblioteki, patrząc smętnie na drogę do Hogsmeade, na której migotały w dali dwie głowy, oblane słonecznym blaskiem, gdy nagle poczułem, że ktoś za mną stoi. Nie zareagowałem, spuściłem tylko głowę i zebrałem się w sobie.
-Hej, no przecież wiem, że masz do niej żal.
Milczałem, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie bardzo chciało mi się odwrócić ale słuchałem.
-Nie wiedziałam, że Pansy potrafi aż tak bardzo…
-… posunąć się w zemście i upadku?- podpowiedziałem cicho. -No, to jest już nas dwoje.
Chwila obopólnego milczenia.
-Profesor Snape cię wzywa.
-Snape?- odwróciłem się wreszcie. Millicenta spojrzała na mnie z pozoru normalnie.
-Tak… chodzi o coś, o czym podobno wiesz.
-Hm… aha, no jasne.- zmarszczyłem brwi. -Już wiem.
-Daj.- wyciągnęła rękę po moją torbę, którą miałem na ramieniu ale ja potrząsnąłem głową.
-Nie, wezmę ją… zaraz wrócę.
-Draco!
Odwróciłem się w progu. Millicenta stała z zaciśniętymi dłońmi i patrzyła na mnie w uderzający sposób. Westchnąłem.
-Poczekaj tu na mnie, ja zaraz wrócę, pogadamy.
Sam nie wiedziałem, dlaczego to robię i dlaczego jej ufam. Nie znaliśmy się zbyt dobrze, poza tym Millicenta nie wyróżniała się niczym, no może poza opryskliwością. Nie była lubiana, ale niektórzy twierdzili, że po prostu jest zamknięta w sobie. Rozmawiałem z nią w ciągu minionego roku szkolnego może z siedem razy i nigdy na tematy osobiste, dlatego wydało mi się zaskakujące, acz niezaprzeczalnie budujące to, że teraz mnie wspierała- bo jak inaczej nazwać to, że była na każde moje, nawet niewypowiedziane zawołanie? W dodatku wszystko zdawała się robić bezinteresownie… urwałem rozmyślania w tym miejscu, gdyż znalazłem się pod drzwiami gabinetu mojego wychowawcy. Zapukałem i , standardowo nie usłyszawszy żadnego „proszę”, wszedłem do środka.
Mojego opiekuna nie było w gabinecie. Domyśliwszy się, że jest obok w pracowni, zawołałem:
-Profesorze, to ja, Draco!
Rzeczywiście, prof. Snape pojawił się już po chwili.
-Dzień dobry, siadaj, proszę.- wskazał mi krótko krzesło przed biurkiem. Usiedliśmy po obydwu stronach pulpitu.
-Dwie godziny temu był tu kurier od twojego ojca. Przyniósł… ekhem… podarunek od twojego ojca dla drużyny naszego domu.
Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem.
-Za chwilę przyjdzie pan Cleve w zastępstwie pana Flinta i razem zabierzecie miotły na boisko. Podobno byłeś już na treningu?
-Nie można tego nazwać treningiem, bo prawdziwe trenowanie chcemy zacząć z nowymi miotłami… to znaczy, kapitan tak zadecydował.- odpowiedziałem. -Ale siedziałem już na miotle.
-Mam nadzieję, że to jest udana inwestycja.- spojrzał mi w oczy spokojnie a ja zapewniłem go poważnie:
-Nie zawiodę pana, profesorze.
-Tak sądziłem, Draco.- przyznał z uśmiechopodobnym grymasem i powiedział tonem, jakby sobie coś właśnie przypomniał: - Pierwszy mecz zagracie z Krukonami… i niech nie zwiedzie cię to, że byli na trzeciej pozycji w ubiegłorocznych rozgrywkach o puchar.
-Nie, oczywiście.
Rozległo się energiczne stukanie do drzwi a w chwilę później w ich progu stanął Cleve. Na mój widok przybrał drwiący wyraz twarzy, ale pozornie pozostawał grzecznym pałkarzem. Rany boskie.
-Wzywał mnie pan, profesorze?
-Tak, panie Cleve. Przeniesie pan razem z panem Malfoyem miotły na boisko. Podobno pan Flint jest teraz w Hogsmeade… potrzebny był ktoś z drużyny, a tylko pan nie skorzystał z pięknej pogody i pokusy wyprawy do Miodowego Królestwa.
Choć Snape nie mówił kpiącym głosem, w jego ustach słowa te zabrzmiały tak prześmiewczo, że po raz kolejny wpadłem w podziw. Jak on to robi, że nie podnosi głosu, a słyszy go każdy, że nie naśmiewa się, ale jednak kpi?
-Proszę.- machnął dłonią a na blacie jego biurka pojawiły się dwie długie, eleganckie paczki. Papier, w jaki owinięto miotły, miał nadruk ze zniczem i nazwisko właściciela sklepu na Pokątnej. Tata się postarał o wizerunek, nie ma co, pomyślałam, biorąc pierwszą z paczek w ramiona. Cleve chwycił drugą i , niczym z piórkiem, opuścił gabinet, kłaniając się w wyjściu zgrabnie Snape’owi. Podążyłem za nim. Chciałem tak jak on, zrobić piruet na progu i skłonić się na granicy powagi i aktorstwa, ale, oczywiście omal się nie zabiłem: dokumentnie poplątały mi się nogi, w skutek czego poleciałem na szafkę ze słojami pełnymi marynowanych organów zwierzęcych. Naprawdę refleksowi profesora Snape’a zaliczam nie połamane kończyny i ujście cało szafki z opresji: jednym pstryknięciem unieruchomił mnie (zaskakujące uczucie!) a potem przywrócił do pionu z takim wyrazem twarzy, że spaliłbym się ze wstydu, gdyby nie to, że usilnie zagryzałem zęby. Kiedy już odzyskałem dech i poczucie honoru, wyleciałem szybko z gabinetu, nie żegnając się nawet.
Dogoniłem Cleve’a na błoniach. Szedł lekko niczym sprężyna, choć w jego paczce było więcej mioteł (zauważyłem stempel z ilością, ja miałem osiem mioteł, on dziewięć). Kiedy mnie dojrzał, nie zwolnił kroku, ale chyba nawet przyspieszył, co powodowało, że ja truchtałem za nim, a on zwyczajnie dawał długie susy. Uch.
Miałem cichą nadzieję, że uniknę z nim pogawędki; niestety, coś mnie podkusiło i zapytałem:
-Dlaczego nie poszedłeś do Hogsmeade?
-Nie twój interes, Malfoy.- padła kulturalna odpowiedź więc ucichłem, poprzestając tylko na lekkim sapaniu. Nie sądziłem, że miotły mogą być takie ciężkie.
Kiedy w końcu doszliśmy do pomieszczeń wewnętrznych przy boisku, Cleve położył miotły na ziemi i wyjął z kieszeni klucz. Otworzywszy schowek na miotły, uczynił zaskakujący gest i pozwolił wejść mi jako pierwszemu.
Ech… dzięki, Cleve!- sapnąłem z miłym zaskoczeniem, włażąc do schowka, ale w trzy sekundy później nie było mi już tak miło. Dokładnie trzy sekundy później, gdy już złożyłem paczkę z Nimbusami ostrożnie na ziemi i odprostowywałem się, usłyszałem szurnięcie, gdy Cleve pchnął silnie swoją część mioteł w stronę schowka a potem z diabelskim uśmiechem, nim zdążyłem cokolwiek zrobić, doskoczył do drzwi, zamknął je z hukiem, a następnie zakluczył, zanosząc się od złośliwego chichotu.
-Miłego latania na Nimbusie po komórce, Malfoy!- zawołał w ramach pożegnania i wybiegł. Słyszałem jego śmiech jeszcze w chwilę potem, gdy znalazł się u wyjścia na boisku. Potem wszystko kompletnie ucichło.
Mrucząc pod nosem niepochlebne dla niego inwektywy, machinalnie jąłem mocować się z klamką od drzwi. Efekt tego był taki, że klamka odpadła i teraz leżała smutno koło dwóch lśniących pakunków z siedmioma nowymi miotłami.
Aż trudno w to uwierzyć, ale potrzebowałem aż dwóch minut, by wpaść na idealne rozwiązanie. Alohomora! Jak mogłem o niej zapomnieć??
Z radością wyjąłem różdżkę i wycelowałem w zamek, szepcząc formułkę zaklęcia. Nie minęły dwie sekundy, jak znowu byłem wolny! Z satysfakcją zamknąłem za sobą drzwi schowka i opuściłem boisko tak szybko, jak się dało.
Zdążyłem dotrzeć do drzwi biblioteki, gdy prosto na mnie wypadła z nich rozpędzona Millicenta. Rozłożyłem ramiona, by ją zatrzymać, lecz oboje runęliśmy siłą jej rozpędu na przeciwległą ścianę.
-Ał!- jęknąłem cicho, wyrżnąwszy silnie głową w kandelabr. Nagły ból odebrał mi chwilowo władzę w kończynach, więc nie tylko wypuściłem Millicentę z ramion ale i sam osunąłem się na podłogę, napędzając jej niechcący niezłego stracha.
-Draco, hej, nic ci nie jest? Powiedz coś, co ci jest, Draco! Draco?- zasypała mnie gradobiciem pytań, klękając koło mnie i oglądając się na trzy Ślizgonki, które wyszły za nią z biblioteki. Na ich widok jęknąłem po raz drugi. Nieeee! Tylko nie ONE! Anette, Betty i Cecile… trzy niebywale plotkarskie, pierwszoroczne Francuzki, jedna brzydsza od drugiej a rozumem grzeszyły wszystkie trzy mniej więcej tak jak krety… dla wygody nazywano je Alfabecikiem…(nawiasem mówiąc, wszyscy się zastanawiali, jakim cudem przyjęto je do Slytherinu…) litości, za jakie grzechy??!
-Co się stało, Draco?- zapytała czule Anette, klękając obok Millicenty. Betty i Cecille wsparły ją:
-Uderzyłeś się? A może to uderzenie gorąca? No wiesz, słyszałam o tym, że jak dziewczyna wpada chłopakowi w ręce…
-Ź l e słyszałaś, Cecile.- zirytowała się Millicenta. Spytała stalowym głosem, patrząc na nie zapewne wzrokiem ciskającym gromy (nie widziałem tego, bo nie miałem siły podnieść głowy, czułem się, jakby mi rozłupało czaszkę, a pojawienie się Alfabecika dodatkowo mnie osłabiło):
-Mogłybyście stąd zmiatać? Z nim wszystko w porządku, żadne uderzenie gorąca ani inne trele morele. Zwyczajnie, walnął się w głowę o kandelabr.
-Ojej… tylko żeby nie było z tego żadnego…
-Alfabet, zbierać swoje cztery litery i won do salonu, albo nawpuszczam wam kijanek do toreb!
Trzy podlotki zwiały szybko, wydając przerażone okrzyki. Od razu poczułem się lepiej, gdy ich słodkie głosiki (ugh) przestały rozbrzmiewać.
Millicenta westchnęła z ulgą i powróciła do mnie.
-Sorry, nie chciałam.- powiedziała, patrząc na mnie uważnie. -Draco, dasz radę wstać? Zaprowadzę cię… Draco… hej, Draco, słyszysz mnie?? Draco!>
Ocknąłem się w skrzydle szpitalnym, pielęgniarka nakrywała mnie właśnie kołdrą i gasiła lampkę przy stoliku. Widząc, że otwieram najpierw jedno, potem drugie oko, zaaplikowała mi kubek jakiegoś płynu, który smakował wielce przyjemnie, zupełnie jak kisiel jabłkowy (pycha!!) więc wypiłem bez oporu. Okazało się, że to był eliksir wiggenowy z domieszką syropu z pestek owoców, który miał mi dodać sił, zmniejszyć ból głowy i przywrócić jasność umysłu. Faktycznie, nie minęło dziesięć minut, jak poczułem się doskonale. Chciałem nawet wstać, ale wtedy zakręciło mi się w głowie i zobaczyłem mroczki przed oczyma. Poczułem, że silna dłoń o długich paznokciach kładzie mnie z powrotem na poduszki i karci:
-A nie mówiłam, żeby nie wstawał? To nie jest wprawdzie nic groźnego, ale musi ci trochę poszumieć!
-Pani Pomfrey, mogę przy nim chwilę zostać?- usłyszałem inny głos, dziewczęcy. Rozpoznałem Millicentę. Po niechętnym przyzwoleniu pielęgniarki usiadła koło mojego łóżka i patrzyła na mnie uważnie. Zamrugałem, by widzieć ją wyraźniej.
-Dzięki, że mnie tu przytachałaś, pewnie nie było to łatwe.- mruknąłem, bo Pomfrey sprzątała w rogu jakieś rozsypane proszki. Ślizgonka uśmiechnęła się lekko.
-No co ty, nic wielkiego. Jeszcze raz przepraszam, nie wiedziałam, że…
-Daj spokój, to tylko rozbicie, poza tym już nie boli.- uciąłem krótko ale z otuchą. Millicenta spojrzała na mnie niepewnie, jakby wahając się.
-No, co?- zapytałem zachęcająco. -Co jest?
-Biegłam, bo chciałam ci coś powiedzieć.- powiedziała cicho i z pozoru zdawkowo.-Dowiedziałam się od Crabbe’a, że Pansy została złapana w Hogsmeade przez profesor Sprout. Dostała szlaban a Slytherinowi odjęto dwadzieścia punktów.
Milczałem całe dwie minuty. Akurat tyle wystarczyło, by pani Pomfrey skończyła sprzątanie i przypomniała sobie o obecności Millicenty, na którą też zaraz naskoczyła:
-Chwilę, mówiłam, prawda? Chwila minęła, proszę opuścić skrzydło, on musi mieć spokój!
-Nie, niech…- poprosiłem, ale głos pielęgniarki zagłuszył mnie i Millicentę. Bez słowa i spojrzenia na mnie wyszła ze skrzydła a ja odwróciłem głowę, gdy trzasnęły drzwi.
Teraz jestem po kolacji i mam mieszane uczucia. Cały czas zastanawiam się, jak się ustosunkować do tego, co zrobiła Pansy i tego, co w zamian otrzymała. Tak, zapewne posunęła się za daleko w swojej chęci zemsty na mnie, chociaż ostrzegałem ją, że tak to się skończy… chciała odegrać się na mnie, a tymczasem nie dość, że sama zarobiła szlaban, to jeszcze dom stracił przez nią i Flinta punkty.
Powiem wprost: mierziło mnie to, że tylko ona została ukarana. Podobno woźny przepuścił ją i Flinta przez kontrolę tylko dlatego, że akurat dostała ataku kataru i nie mógł na nich patrzeć, więc puścił ich. Ten łut szczęścia był nieprawdopodobny, ale gdyby nie to, że prof. Sprout musiała odebrać jakieś kiełki od madam Rosmerty, pewnie nikt nie zauważyłby nieobecności Pansy w Hogwarcie! Wszystkiego dowiedziałem się od Goyle’a, który przyszedł do mnie przed kolacją.
Zastanawiałem się też, jak czuje się teraz Pansy i jak zareagował nasz dom. Pewnie uda się ją wybronić, wciskając kit o opiece starszego kolegi itp. Ciekawe, czy Snape był mocno zły, czy tylko zniechęcony?
Moment, muszę…

Poniedziałek, 23:15, Skrzydło Szpitalne

Musiałem błyskawicznie schować pamiętnik i zgasić świecę, żeby pani Pomfrey mnie nie wyczaiła. Zabroniła mi pisać, bo od tego podobno mój stan może się tylko pogorszyć, ale musiałem jakoś się uspokoić. Poczekałem, aż pójdzie spać, wyjąłem pamiętnik z torby, którą wcześniej Goyle położył mi koło łóżka, pióro i przy świetle marnej świecy w starym kaganku, jaki stał obok mojej „lampki”, zacząłem pisać. Wybacz, że tak niewyraźnie, naprawdę się staram.
Jeśli już, to Flint też powinien dostać szlaban, bo to w końcu on ją do tego namówił… nie, naprawdę muszę chyba przestać pisać. Od tego serio kręci mi się w głowie…

[ 7 komentarze ]


 
41. Łazienka Jęczącej Marty
Dodał Malfoy Środa, 02 Kwietnia, 2008, 08:35

Li i jedynie to wina (zasługa) Arweny, że dzisiaj dodaję tę notkę... kochana Arweno, rozbawiłaś mnie do łez i wprawiłaś w tak szampański nastrój, że musiałam dodać 41 wpis... a co do Twoich podejrzeń.. ILE RAZY MÓWIŁAM: NIE WYPRZEDZAĆ AKCJI?? xD No dobra,a teraz już poważnie- cicho sza... nie chcę psuć niespodzianki i zabawy reszcie Czytelników i Czytelniczek ;) Odwołam się do jednego komentarza- LUKI1. Luki... aż żal czytać, co piszesz... nie powinnam na dobrą sprawę przywiązywać do tego wagi, ale cóż. Po pierwsze, nie jestem dzieckiem i w nic nie pogrywam... po drugie, Malfoy nie jest idealny podobnie jak reszta ludzi na tym globie i wcale nie ukazuję go z najlepszej strony... po trzecie... dziękuję za komentarz. Zapraszam pnoownie.
Tyle na dziś, mam nadzieję, że ta notencja Wam się spodoba... już niedługo chyba pojawi się nowa, skoro w takim tempie mnie mobilizujecie do pracy... ;-) Buziaki!


***

Stałem, kompletnie zaskoczony i przerażony tym, co widziałem. Na podłodze łazienki w kałuży leżała na wznak mała od Weasleyów, Ginny, czy jak jej tam. Leżała w dziwny sposób, na plecach, z prawą dłonią rzuconą bezwładnie na zalaną wodą podłogę a drugą na piersiach. Miała zamknięte oczy i wyglądała jakby spała, ale był to wcale nie najmilszy widok. Zamarłem, nie mogąc wykrztusić nic więcej, bo ona nie zareagowała. Kiedy po dwóch sekundach odzyskałem władzę w nogach, przyjrzałem się dziewczynie bliżej, kucając przy niej. Może to było tylko złudzenie, ale wyglądało na to, że jej klatka piersiowa delikatnie się unosi. Przełknąłem ślinę.
Spod palców jej prawej ręki wystawał róg czegoś, co mogło być książką. Spróbowałem wyjąć to coś, ale w chwili, gdy położyłem na rogu dwa palce i chciałem to przysunąć do siebie, ona drgnęła i gwałtownie usiadła, szeroko otwierając oczy. Było to tak niespodziewane, że cofnąłem się mocno w tył, prawie lądując w wodzie, jak ona. Patrzyła na mnie, ale nie byłem pewien, czy mnie widzi. W ogóle nie mrugała.
-Hej, Weasley… dobrze się czujesz?!- zapytałem z powątpiewaniem, machając ręką przed jej oczyma a ona wtedy mrugnęła i spojrzała na mnie przeszywającym wzrokiem.
-Wszystko z tobą w porządku?- ponowiłem pytanie, teraz już lekko zaniepokojony. Hm, nie jest dobrze, gdy spotyka się dziewczynę, śpiącą w kałuży wody i chyba cierpiącą na jakieś zaburzenia osobowości. Wtedy jest duże prawdopodobieństwo, że to niebezpieczna dla siebie i innych wariatka.
Weasley spojrzała na mnie raz jeszcze i odpowiedziała przestraszonym, nieswoim głosem:
-Tak, tak.
Potem szybko podniosła się, zręcznie chwytając książkę i chowając ją za plecami. Najwyraźniej bała się czegoś i chciała to przede mną ukryć. Znienacka zaczęła do mnie mówić podniesionym i pełnym świętego oburzenia głosem:
-A ty co tu robisz? To łazienka dla dziewczyn, nie wolno ci tu wchodzić!
-Dobra, już sobie idę.- uniosłem pojednawczo ręce i wolno wstałem, nie spuszczając z niej wzroku. Trochę martwiły mnie zepsute, leżące z boku pod ścianą krany. Kto wie, czy Weasley nie zechce którymś z nich mnie potraktować, skoro już spadła w łazience…?
-Wynoś się stąd, wyjdź!- podeszła do mnie na sztywnych nogach, przyciskając do piersi książkę i kompletnie ją zasłaniając. Była chyba zła, ale z drugiej strony po drżeniu jej wargi i dygocie ramion poznałem, że jest w szoku.
-Już sobie idę, a ty się zastanów, czy na pewno wszystko z tobą w porządku, Weasley.- burknąłem i odwróciłem się, żeby wyjść z łazienki, kiedy usłyszałem głuchy stukot i poczułem, że coś ciężkiego, miękkiego pada na mnie od tyłu. Tym czymś okazała się ona sama. Podtrzymałem ją za ramiona, aby nie osunęła się na podłogę i dopiero wtedy zobaczyłem, jak przerażająco blada jest jej twarz. Półprzymknięte powieki drżały, ale nie była przytomna. Oparłem się o ścianę, żeby nie upaść samemu i chwyciłem ją mocniej i pewniej. Jej głowa opadła na moje ramię a pęk rudych włosów kompletnie zasłonił mi usta. Nie zdążyłem nic zrobić, gdy nagle drzwi się otworzyły i stanęła w nich Pansy. Na mój widok (a raczej widok mnie i Weasleyówny w pozycji dość, hm, niedwuznacznej) stanęła jak wryta a usta jej lekko zadrżały. Nie dałem jej jednak dojść do słowa, tylko wydusiłem zza kurtyny rudych włosów:
-Świetnie, że jesteś, Pansy, musisz mi pomóc. Nie dam rady jej utrzymać, chyba zemdlała.
Pansy kompletnie odebrało mowę na moment. Stała zaskoczona, w półotwartych drzwiach i patrzyła to na mnie, to na dziewczynę. Zreflektowała się jednak i podeszła do mnie. Złapała ją za ramiona i odchyliła do tyłu, a ja chwyciłem za nogi.
-Trzeba chyba ją zanieść do skrzydła. Jest co najmniej dziwna, zachowuje się, jakby nie była sobą.- mówiłem dalej, odwlekając wszystkie tłumaczenia i błagania na później. Teraz chciałem tylko jak najszybciej zrobić coś z ta całą małą Weasley a jakoś nie mieściło mi się w głowie, by ją tu zostawić w poprzedniej pozycji.
- Jest strasznie blada. Na brodę Merlina, czy tu wszędzie jest tak mokro.- Pansy spojrzała z irytacją pod nogi. Skraj jej szaty był kompletnie zmoczony. -Gdzieś ty ją w ogóle znalazł?!
-Była tutaj, leżała w wodzie i … i spała.- mruknąłem, rozglądając się za fragmentem suchej płaszczyzny. W końcu wpadłem na pomysł i kopnąłem nogą drzwi od najbliższej kabiny. Po trzech takich operacjach drzwi kompletnie puściły i runęły na ziemię z hukiem, ochlapując nas wodą. Położyliśmy Weasley na drzwiach i odetchnęliśmy z ulgą.
Zerknąłem na Pansy. Patrzyła z namysłem na nieprzytomną dziewczynę i wyżynała sobie mokre rękawy.
-Dzięki.- mruknąłem cicho. Pansy spojrzała na mnie krótko i z cichym prychnięciem spuściła sztywne mankiety.
-Idź do skrzydła szpitalnego, ktoś musi się nią zająć.- poleciła mi oschle, przysiadając na drzwiach. Nie patrząc na mnie, dodała po sekundzie: -A jeszcze lepiej, jak dorwiesz jakiegoś Gryfona.
-OK.- zgodziłem się i wyszedłem z łazienki. Nie musiałem daleko szukać: ledwie znalazłem się za rogiem, ujrzałem przy schodach bliźniaków. Zdaje się, że sprzedawali jakiś towar, jak zwykle robiąc dużo szumu i wrzawy wokół siebie. Zszedłem niżej i zawołałem:
-Hej, wy tam!
Jeden z nich uniósł głowę.
-Wasza siostra jest w łazience!
-Podglądasz naszą siostrę, smarkaczu??!- ryknął, rzucając się na schody i szarpiąc tego drugiego.
-Nie, nie!- zawołałem obronnym głosem, cofając się o krok.-Ona jest nieprzytomna, jest w łazience Jęczącej Marty!
-Co ty chrzanisz, Malfoy?- podszedł do mnie ten bardziej głośny. Obaj byli bardzo wkurzeni, co nie oznaczało, że pogawędka będzie miła. -Żarty sobie stroisz, czy jak?
-Nie żartuję!- zirytowałem się. -Mówię poważnie, przed chwilą widziałem, że wasza siostra leży w łazience na drugim piętrze, jest nieprzytomna, a przedtem dziwnie się zachowywała.
-Zrobiłeś jej coś??!- ryknęli tym razem obaj, unosząc pięści, a ja aż się skuliłem.
-Nie!!- wyjąkałem. -Nie ściemniam, przysięgam, chodźcie ze mną do łazienki, sami się przekonacie, ona tam leży!
Spojrzeli na siebie ponuro i burknęli, kryjąc zdenerwowanie:
-No, dobra, ale pamiętaj, Malfoy, jeśli bujasz, to porachujemy ci kości!
-Nie bujam, nie, naprawdę!- zapewniłem ich i ruszyłem biegiem w stronę łazienki. W drzwiach jednak zderzyłem się z Pansy i poleciałem do tyłu, uderzając w rozpędzonych bliźniaków. Zatrzymali się, mocno mnie trzymając w pionie.
-Eh-…ehh…- dzięki.- sapnąłem, łapiąc oddech. Mam coś pecha do upadków! -Co jest, Pansy?
-Ona wyszła przed chwilą. Chciałam dać jej trochę wody, kiedy się ocknęła, a ona wstała i zwiała tak, że nie zdążyłam jej złapać.- wydyszała Pansy, trzymając się za czoło.
-Wyszła, hę?!- krzyknął groźnie jeden z braci, patrząc na nas ironicznie. -Myśleliście, że to dobry kawał, że z nas zakpicie i wrobicie w coś, tak??!
-Nie!- wrzasnęliśmy zgodnym chórem z Pansy ale ten drugi uniósł rękę jak do uderzenia i warknął:
-Bezczelne smarkacze, odczepcie się od nas, bo srogo pożałujecie!! Chcieliście nas nabrać, to teraz uważajcie!
Rzuciliśmy się z Pansy do ucieczki. Oni pogonili nas chwilę, rycząc i wygrażając nam, ale kiedy wpadliśmy bez tchu do jakiejś pierwszej lepszej pustej klasy sam nie wiem gdzie, byliśmy już bezpieczni i nikt nas nie ścigał.
Pansy padła bez słowa na krzesło i, oddychając wolno, oparła czoło na dłoni. Usiadłem obok niej i zamknąłem oczy. W uszach i głowie mi dudniło i huczało. Mimo mokrych szat byłem spocony. Cisza mile zadzwoniła mi w uszach.
-To jakiś idiotyzm.- odezwała się Pansy po pięciu minutach, gdy już doszła do siebie. -Najpierw ratujemy ich siostrę- wariatkę, a potem jeszcze za to chcą nas poprzemieniać w jaszczurki albo inne żółwie.
Sam nie wiem dlaczego parsknąłem śmiechem. To, co powiedziała, zabrzmiało jakoś tak zabawnie, że nie mogłem się powstrzymać. Pansy rzuciła mi spojrzenie spode łba.
-Czego rżysz? Trzeba było w ogóle dać sobie z nią spokój. Skąd w tobie taki Samarytanin miłosierny??
-Oj, no, daj spokój, Pansy. Leżała laska w wodzie nieprzytomna, może lubi tak spać, nie wiem, ale nie wyglądało to normalnie. Potem wstała i zaczęła na mnie wrzeszczeć, a jeszcze potem zemdlała. Chyba nie chciałaś jej tam zostawić w tej wodzie?
-Nie, skądże.- odparła ironicznie. -Trzeba przecież pomagać bliźnim… niezależnie, czy są zdrajcami krwi czy jakimiś panienkami z Durmstrangu.
Ostatnie słowa padły jak świst strzały. Spojrzałem na nią z urazą, ale ona szurnęła krzesłem, wstała i wyniośle wyszła z klasy, mówiąc drwiąco:
-Na razie, panie Kobieciarzu.
Zamknąłem buzię, żeby szczęka mi nie opadła na podłogę i odchyliłem się na oparcie krzesła, marszcząc brwi.

@@@

wpis 42. już w czwartek, jeśli chcecie... ;) Mam napisane kilka notek do pzodu, więc to nie problem... ;)

[ 8 komentarze ]


 
40. Listy
Dodał Malfoy Niedziela, 30 Marca, 2008, 14:26

Ekhem... tak, wiem, że ostatni wpis był wczoraj... ale, gwoli ścisłości, nie oszalałam ani nie straciłam pamięci :-) Po prostu zaprzyjaźniłam się bardzo z Weną i, dodając nowy wpis do Myślodsiewni (dokąd serdecznie zapraszam wszystkich już teraz), postanowiłam dodać też kolejną notkę do pamiętnika Dracona. Myślę, że może się Wam spodobać... a zwłaszcza zakończenie, które jest intrygujące.. ciekawe, ile osób przejrzy moje myśli... ;-P Semley, jak widzisz, zrobiłam Ci niespodziankę ;-D Hermi/Kujonko- a co, nie można zakluczyć= zamknąć kluczem drzwi? ;) Marzeno, dziękuję za poradę, ale raczej nie skorzystam, za to jeśli chcesz poczytać moją twórczość na szerszym forum to zapraszam Ciebie i wszystkich zainteresowanych tu. Co do malca i opiekuńczości... no nie, nie powiesz mi, że nie spostrzegłaś, iż to był SARKAZM?!?!?! :-P Draco zmartwiłby się chyba tylko wtedy, gdyby to o n musiał pisac wypracowanie na nowo... ;-D Arwena, a o co konkretnie Ci chodzi? :-)
Pozdrawiam wszystkich ciepło i zapraszam do Myślodsiewni. Paj,paj!


***

Drogi Synu,
Tak, oczywiście, że mogę ufundować miotły dla Twojej drużyny quidditcha. Cieszy mnie to, że kapitan wreszcie Cię przyjął*, ale pamiętaj, że jeśli będziesz trenował kosztem Twoich stopni, poproszę osobiście Twojego Wychowawcę oraz Kapitana o zwolnienie Cię z drużyny. Nie ukrywam, iż mam nadzieję, że nas nie zawiedziesz i okażesz się dojrzałym człowiekiem, który wie, co robi.
Miotły zostaną dostarczone do Hogwartu przez specjalnego kuriera w przyszłym tygodniu. Przekazane zostaną profesorowi Snape’owi, który już o wszystkim wie.
Przesyłam Ci przy okazji list od córki Foolisha. Dostałeś go w domu, bo smoki z Durmstrangu nie mają prawa wlotu na teren szkoły.
Matka chce Ci przesłać w następnej paczce dwa cieplejsze swetry. Podobno zima tego roku ma być niezwykle mroźna.
Sprawuj się należycie, Draco.

Twój Ojciec
Lucjusz Malfoy


* Musiałem mimo wszystko jakoś uzasadnić prośbę o tak hojną darowiznę na rzecz drużyny Ślizgonów i przecież nie skłamałem tak do końca.

List od ojca zadowolił mnie, ale wzmianka o liście od Amandy nieco zbiła mnie z tropu. Może to dlatego, że dawno o niej nie myślałem i miałem teraz głowę zajętą bardziej problemami z Pansy… w każdym razie, rozejrzałem się szybko, czy nikt mnie nie podgląda (o tej porze nie było tu sporo ludzi, choć kręciła się już Granger w trzeciej sali i paru Krukonów) i wyjąłem z koperty drugi list.


Drogi Draconie,

Zastanawiałam się ostatnio, co u Ciebie słychać. Chciałam Ci powiedzieć, że jestem Ci bardzo wdzięczna za naszą ostatnią rozmowę. Bardzo podniosła mnie na duchu.
W Durmstrangu zaczęliśmy brać się ostro do pracy: nie ma dnia, żebym wróciła z zajęć wcześniej, niż przed szesnastą, ale taki tryb jest efektywny.
Profesor Karkarow chwali moje wyniki z obrony przed czarną magią, jest zdania, że powinnam wziąć udział w organizowanej co rok olimpiadzie z tego przedmiotu, ale ja się waham. Wprawdzie osiągnęłam już minimalny wymagany wiek, lecz mam wątpliwości co do tego, że mogę mierzyć się z o wiele starszymi ode mnie uczniami. Oczywiście, rodzice są w siódmym niebie…
Ostatnio największą sensacją jest przyjęcie jednego z naszych uczniów do bułgarskiej drużyny quidditcha. Dziewczyny ustawiają się w kolejce po autografy i szaleją na punkcie zdjęć z nim. Nie znam go, ale widywałam go kilkakrotnie na korytarzu. Nazywa się Wiktor Krum, jest z szóstej klasy i uchodzi za ponuraka. Jest bardzo dobrym uczniem. Mówią o nim, że jest też najprzystojniejszym uczniem w naszej szkole, chociaż moim zdaniem, to lekka przesada. Karkarow go uwielbia więc z okazji tego przyjęcia zabierają nas wszystkich na ceremonię odznaczenia Kruma, która odbędzie się w przyszłą środę w Warnie. Wy też macie takie wycieczki krajoznawcze?
Nieoficjalnie wiadomo mi, że Durmstrang planuje coś w rodzaju wymiany z Hogwartem. Projekt związany jest z integracją kulturową dwóch największych ośrodków magicznej oświaty w Europie i ma odbyć się w grudniu. Jeśli coś będzie mi bliżej na ten temat wiadomo, dam Ci znać i proszę o to samo z Twojej strony. Pomyślałam sobie, że byłaby to niezła okazja do spotkania.
Napisz proszę, co u Ciebie, jak Ci się wiedzie w Hogwarcie na drugim roku. Zapomniałam, że nasza poczta nie dociera do Hogwartu, ale Twój ojciec przekazał mojemu, że prześle Ci ten list najbliższą sową. To interesujące, że wykorzystujecie sowy, chociaż smoki są chyba znacznie bardziej kontrowersyjne.
Pozdrowienia z jesiennej Bułgarii!

Amanda Foolish


Położyłem list Amandy na stole, z trudem opanowując nagłe emocje. Wymiana z Durmstrangiem? To jest dopiero gratka! Jeśli Amanda się nie myli, to… z trudem siedziałem spokojnie na krześle. Wyjąłem z torby nowy kawałek pergaminu, pióro oraz kałamarz i szybko zacząłem kreślić następujący list:


Drogi Ojcze,

Dziękuję za szybką odpowiedź. Możesz być spokojny o moje wyniki w nauce: spiszę się doskonale i nie dam się prześcignąć w powietrzu. Ostatni test z transmutacji z wiedzy zeszłorocznej poszedł mi zadowalająco. W tym tygodniu mam też zamiar napisać dodatkową pracę z zaklęć, więc ogólnie jest naprawdę nieźle.
Doszły mnie słuchy na temat rzekomo planowanej wymiany Hogwartu z Durmstrangiem. Wiadomo Ci coś o tym? Córka państwa Foolishów pisze, że wymiana ma się odbyć w grudniu w ramach integracji kulturowej dwóch największych ośrodków magicznej oświaty w Europie. Jeśli uda Ci się zdobyć na ten temat jakieś wieści, byłoby naprawdę super, gdybyś dał mi znać. W Hogwarcie na ten temat cicho sza.
Pozdrawiam Ciebie i Mamę,

Wasz Syn
Draco Malfoy

P.S. Te swetry, to kompletnie niepotrzebne zamartwianie się mamy. Mamy tu bardzo ciepło w Hogwarcie i nawet w lochach nie jest najgorzej.


Kiedy skończyłem odpowiedź do domu, przysunąłem sobie list Amandy i na nowej kartce odpisałem tym razem jej.


Droga Amando,

Bardzo dziękuję za Twój list! Doszedł faktycznie szybko.
Wiedzie mi się ogólnie nie najgorzej. Ostatnio zostałem szukającym w drużynie quidditcha mojego domu i bardzo się cieszę z tego powodu. Jestem najmłodszym zawodnikiem w drużynie Slytherinu, ale w Gryffindorze jest Harry Potter i on dostał się już rok temu (opiekunka wpadła w taki zachwyt nad jego talentem, że nie mieli wyjścia…) . Mam jednak cichą nadzieję, że w najbliższym meczu rozniesiemy Gryfonów na strzępy!
Nie słyszałem nigdy o Wiktorze Krumie, ale to pewnie dlatego, że mam zbyt dużo nauki, aby interesować się bułgarską reprezentacją. Hogwart organizuje dla nas tylko jednodniowe wypady do wioski Hogsmeade, ale mogą tam chodzić ludzie z trzeciej klasy i wzwyż. Ojciec mówił, że to królestwo słodyczy i najlepsza baza ewentualnych randek (to oczywiście padło w jakiejś rozmowie między dorosłymi). Szkoda, że będę mógł to sprawdzić dopiero w przyszłym roku.
W naszej szkole milczy się na temat wymiany, ale napisałem już do ojca w tej sprawie. Możesz być pewna, że jeśli czegoś się dowie, napisze mi o tym. Zaciekawiłaś mnie bardzo tą informacją. Byłoby fajnie spotkać się w naszej szkole, choć ja chętniej wpadłbym do Durmstrangu. Cały czas Ci zazdroszczę, że możesz tam się uczyć. Może się wymienimy na stałe? (żartuję, rzecz jasna  )
Będę pisał, jak tylko będzie mi coś wiadomo.
Pozdrawiam,

Draco Malfoy

P.S. Oby sowy z Hogwartu mogły wlatywać na teren Twojej szkoły.



Potem zaniosłem szybko swoje listy do sowiarni i wysłałem Irmę w świat. Listy od ojca i Amandy wsunąłem do pierwszego lepszego podręcznika w torbie i zająłem się zaklęciami. Muszę się wyrobić do obiadu, bo od razu po nim chcę przyjść z powrotem do biblioteki. Ciekawe, czy Pansy przyjdzie…?

15:45, Biblioteka

A owszem, i przyszła, tylko że muszę teraz kończyć, bo właśnie się dowiedziałem że o 16:00 jest trening naszej drużyny i mam przyjść. Muszę lecieć, pa!

Środa, 1:17

Dopiero teraz miałem czas siąść i coś napisać, choć i tak opadam z sił. Astronomia po ciężkim dniu nauki nie jest najmilszą rzeczą, pamiętniku.
Pansy przyszła o wpół do czwartej. Prawdę mówiąc, kiedy ją zobaczyłem, przez chwilę nie byłem w stanie wykrztusić z siebie nic. Bezwiednie odsunąłem jakąś książkę, którą czytałem dla zabicia czasu oczekiwania na Pansy i siedziałem zupełnie jakby nagle odebrało mi mowę. Pansy przez parę sekund stała tak, jak weszła: niepewnie, w progu, z twarzą, z której nic nie można było wyczytać, a potem nagłym ruchem usiadła na wolnym krześle naprzeciwko mnie i w milczeniu patrzyła mi prosto w oczy. Wytrzymałem tak pięć sekund a potem zapytałem pierwszą rzecz, która mi przyszła do głowy:
-Czytałaś mój list?
W chwili, gdy kończyłem to mówić, uświadomiłem sobie, jaki ze mnie bęcwał, ale nie mogłem tego cofnąć. Pansy uniosła lekko brwi i odpowiedziała:
-Gdybym nie przeczytała, nie przyszłabym tu.
Logicznie, bez dwóch zdań.
-Pansy, ja naprawdę bardzo cię przepraszam. Rozumiem, jaka to była durna sytuacja i naprawdę, nie chciałem, uwie…
-W porządku.
-Słucham?- urwałem, zbity z pantałyku. Pansy uśmiechnęła się odrobinę i powtórzyła cieplejszym tonem:
-W porządku. Nie musisz mi się tłumaczyć… ja już wszystko rozumiem, wiem, że nie chciałeś… rozumiem.
-Aha… no, to fajnie, że rozumiesz… cieszę się.- zbytnio byłem zaskoczony tą nagłą zmianą frontu, by zrozumieć w pełni, co powiedziała. -Czyli już się na mnie nie gniewasz, tak?
-Nie. Nie gniewam się już…- odparła i zagryzła leciutko wargę. -…a… a ty? To znaczy… no wiesz… czy bardzo jesteś … nie wiem, dlaczego wtedy tak się zachowałam… puściły mi nerwy, sama nie wiem… nie chciałam tak…
-Aaa, to?- dotknąłem sobie policzka w geście przypomnienia a Pansy zaczerwieniła się lekko. Zaśmiałem się niefrasobliwie. -Nie, nie gniewam się. Zaskoczyłaś mnie, to fakt, ale przecież mi się należało.
-Nie, nie należało ci się, Draco, zareagowałam zbyt…- wzruszyła ramionami, nie mogąc znaleźć słów i uśmiechnęła się już w pełni, wyciągając do mnie rękę. -To jak, wybaczysz mi? Zgoda?
-Nie ma o czym mówić, Pansy. Jasne, że zgoda!- uścisnąłem jej rękę i roześmiałem się, żeby pokryć czymś swoje nagłe zakłopotanie i… bo ja wiem…?
Pansy zaśmiała się również i przez chwilę siedzieliśmy, nic nie mówiąc, tylko na siebie patrząc. Zastanawiałem się, czy mogę jej zadać pewne pytanie, o którym sporo myślałem ostatniej nocy. W końcu zaryzykowałem.
-Pansy… powiesz mi, kogo byś wtedy wybrała?
Pansy uśmiechnęła się a potem wybuchła śmiechem. Cierpliwie czekałem, aż skończy, choć mi też się chciało śmiać, jakoś tak nagle i bez powodu. Uspokoiwszy się, powiedziała szczerze:
-Spodziewałam się takiego pytania. Nie, nie powiem ci… no, może kiedyś… ale myślę, że jednak nie.
-Jak chcesz.- powiedziałem tylko po to, żeby coś powiedzieć ale w tym momencie do sali wszedł jakiś Ślizgon ze starszej klasy i zwrócił się do mnie:
-Ty jesteś Malfoy?
-No, ja, a co?
-Flint każe ci przyjść na trening o czwartej. Masz czekać w szatni.
-O czwartej??!- zdziwiłem się, patrząc na zegarek, ale Pansy mnie uprzedziła.
-Masz niecałe dwadzieścia minut, zdążysz się przebrać.
-To nie mógł mi wcześniej powiedzieć?- narzekałem, pakując się sprawnie. Pansy podawała mi kolejno książki, pergaminy i pióra i pocieszała mnie, zupełnie jakbyśmy nie musieli się przed chwilą godzić po wielkiej… hm… kłótni:
-Powiedziałby, gdyby wiedział, to pewnie coś wyjątkowego, wszyscy się zapewne dowiedzieli nie prędzej od ciebie. Spokojnie, masz furę czasu.
-Dzięki.- zapiąłem torbę. - I przepraszam, że tak nagle… chciałem…- zatrzymałem się nagle, przypominając sobie o całej sytuacji, ale nie spodziewająca się tego a idąca za mną Pansy omal nie zbiła mnie z nóg, wpadając prosto w moje ramiona. Przytrzymałem ją, żeby nie upadła i zdążyłem sobie pomyśleć, że jest bardzo delikatna, gdy usłyszałem za sobą salwę śmiechu. Odwróciłem się, cudem unikając skręcenia sobie karku i ze zgrzytnięciem zębów stwierdziłem, że za moimi plecami stoi Weasley i Potter, nabijając się ze mnie w kułak. Pansy sama wysunęła się z moich ramion i warknęła na nich:
-Ha, ha, ha, bardzo śmieszne. Ciekawe, czy my mielibyśmy podobny ubaw, gdybyście wisieli nogami pod sufitem?
-Nieźle!- zawołałem z satysfakcją, że dała im popalić. -A co dopiero, gdyby w dodatku pospadałyby im spodnie?
-W przypadku Weasleya byłoby to niewskazane… niektórzy mogliby się zgorszyć…
-Cóż, może on, wiesz, ubóstwo nadrabia bogactwem wewnętrznym?
- pozwalaliśmy sobie na całego z Pansy, wybuchając raz po raz ironicznym śmiechem. Weasley standardowo poczerwieniał i chciał się na nas rzucić, ale Potter standardowo go przytrzymał.
-Ciekawe, skąd masz taki rezon, Malfoy.- syknął. -Na twoim miejscu bardziej bym uważał, żeby ktoś czegoś o tobie nie powiedział.
-Ja nie muszę się niczego ani nikogo wstydzić, w odróżnieniu od was obojga.- odpaliłem, na co Pansy zaczęła się krztusić ze śmiechu. Potter nie wytrzymał i chwycił pierwszą lepszą książkę, najprawdopodobniej po to, by nią we mnie cisnąć, ale na to wszystko weszła pani Pince. Oczywiście, widząc uniesioną rękę Gryfona z książką w dłoni prawie dostała apopleksji a potem jak zaczęła się drzeć i atakować Wielkiego Pe oraz Rudzielca miotełką od kurzu, uznaliśmy, że choć widowisko pierwsza klasa, lepiej będzie zniknąć z oczu rozjuszonej bibliotekarki.
Raz- dwa znaleźliśmy się na korytarzu. Trudno nam było powstrzymać się od śmiechu na samo wspomnienie tego incydentu, ale ponieważ czas zrobił się wielki, ja popędziłem na boisko do quidditcha, oddając pod opiekę Pansy swoją torbę i w biegu udzielając jej pozwolenia na ściągnięcie mojej pracy domowej z zielarstwa, którą miałem w podręczniku.
Trening oczywiście nie był prawdziwym treningiem, a raczej spotkaniem drużyny Slytherinu w nowym składzie. Był tam także Pucey, z ręką wiszącą bezwładnie niczym pozbawiony nerwów i mięśni organ. Wszyscy już na mnie czekali. Flint powiedział parę słów odnośnie wprowadzenia nowego szukającego, otworzył sezon quidditcha jakimś smętnym, banalnym stwierdzeniem i rzucił kilka słów o taktyce. Skończywszy zaproszeniem na treningi w czwartki i soboty o siedemnastej, pozwolił nam się rozejść. Pogadałem chwilę z Puceyem i też poszedłem, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że Flint unika mnie i chyba ma jeszcze kaca (moralnego i alkoholowego w jednym) po wczorajszym wieczorze.
Kiedy wróciłem do lochów, zbliżało się wpół do piątej. Postanowiłem odebrać swoją torbę od Pansy i pogadać z nią wreszcie do syta, ale nie było jej w Pokoju Wspólnym. Pomyślałem sobie, że poszła do biblioteki, ale kiedy wychodziłem z salonu, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Odwróciłem się i zobaczyłem, że to Millicenta.
-Szukasz Pansy, Malfoy?- zapytała w swoim stylu, czyli lekko przemądrzale, lekko ponuro. W normalnej sytuacji byłbym zaskoczony, ale skoro sama mnie o to zahaczyła, uznałem, że chce mi pomóc.
-Yhm, a co, widziałaś ją?
-Można tak powiedzieć.- Millicenta wsunęła dłoń do kieszeni szaty i powiedziała tajemniczo: -Pansy prosiła, żebym podziękowała ci w jej imieniu za zielarstwo i przekazała to.- podała mi złożony pergamin. Wziąłem go, trochę zaskoczony i , choć nie miałem zamiaru czytać tego czegoś przy Millicencie, to uchyliłem kartkę i zerknąłem, żeby się tylko zorientować, co to. Kiedy to zrobiłem, poczułem, że mi gorąco i musiałem bardzo się przypilnować, żeby nie przekląć. Millicenta cały czas obserwowała mnie spod oka, o czym świetnie wiedziałem. Tłumiąc cisnące mi się na usta syknięcie, schowałem kartkę do kieszeni i, rzuciwszy krótkie, obojętne „Dziękuję” w stronę nieco chyba rozbawionej Ślizgonki, odwróciłem się na pięcie i machinalnie opuściłem salon. W głowie miałem pustkę i chaos, więc nawet niespecjalnie się zdziwiłem, że bardzo inteligentnie pośliznąłem się na kałuży na jednym z korytarzy i fiknąłem takiego kozła, że aż zadzwoniło mi w uszach. Uniósłszy się z podłogi, ujrzałem, że zaszedłem bardzo daleko: znajdowałem się bowiem przy łazience na II piętrze. Pamiętałem ją głównie z zeszłego roku, z Nocy Duchów, kiedy w szkole pojawił się troll a mnie krab przyczepił się do gardła i w tej łazience pozbyłem się tego parszywca. Wstałem z podłogi, z obrzydzeniem patrząc na swoje mokre ciuchy a z niechęcią na drzwi łazienki Z kieszeni wypadł mi list, jaki zostawiła mi Pansy. Na sam widok pierwszych słów odczułem jakieś wrzenie w duszy. „Droga Amando…” . No pięknie. Ledwo udało nam się pogodzić, a już kolejny kamyk na przeszkodzie. Ehh. Ciężkie jest to życie z dziewczynami!
Usiadłem pod ścianą, bezmyślnie wpatrując się w coraz mocniej wilgotniejący list. Gdy prawie wszystkie litery się zamazały, ocknąłem się ze swojego odrętwienia i uświadomiłem sobie, że o ile wcześniej byłem tylko trochę mokry, to teraz cały siedzę w kałuży zimnej wody, na zimnej posadzce. Co za szczęście, że nikt tędy nie przechodził!
-Palant z ciebie, Draco, palant do sześcianu.- mruczałem pod nosem komplementy, podnosząc się z ziemi i tłumiąc złość, pomieszaną z irytacją i bezradnością. List od Amandy przemienił się w kompletnie pomazany atramentem pergamin. Podniosłem to z ziemi i bez namysłu wlazłem do łazienki dla dziewczyn. Kiedy tam się znalazłem, zamarłem, z mokrym pergaminem w dwóch palcach i zdumieniem w oczach.
-Weasley??!

[ 7 komentarze ]


 
39. Próbny trening i konfrontacja z Pansy
Dodał Malfoy Sobota, 29 Marca, 2008, 11:33

Bardzo dziękuję za wszystkie Wasze opinie!
1. Auroro, przeczytaj dokładnie, kiedy Draco pisze o czym... jest pokój wspólny, bo Draco w nim siedział, pisząc o łące, na której spotkał się wcześniej z Flintem... wszystyko jest jasne, tylko zwróć uwagę na daty :)
2. Hermi-Kujonka- trzymają się razem, ale to nie znaczy, że nie ma między nimi rywalizacji, sprzeczek i innych takich ;)
3. Marzeno- teraz za to jest długa notka za wszystkie czasy, Draconowi nie chciało się pisać więcej, bo w sumie nie było to aż tak fascynujące... :-) Ale tym razem się postarał...
4. Semley- bardzo Ci dziękuję;)
5. Natti- nie zapomniałam o Amandzie
To chyba tyle, co chciałam przekazać Wam... teraz czas na notke w pamiętniku;) Oby Wam się spodobała, bo jest trochę... ekhem... żywiołowa... ;)
Pozdrawiam!
Marta G


***

Sobota, 22:02, Lochy

Zanim opiszę wczorajszy trening i to, co miało miejsce po nim, wkleję jeszcze jedną kartkę, którą wyrwałem wczoraj. Pisaliśmy na niej z Pansy na zajęciach z historii i zaklęć.

Piątek, 12:13, Historia Magii

Co za nudy przez duże „n”!!! Bokiem mi już wychodzi słuchanie tych bzdur i notowanie steku niezrozumiałych dat, zdań, określeń i przypisów. Po co oni każą nam się tego uczyć??
Nie mam pojęcia, ale prawdopodobnie po to, żeby zapełnić ilość wolnych godzin i uniemożliwić nam odrobienie wszystkich prac domowych… zawsze gryzdasz na historii w zeszycie od eliksirów?
To nie jest zeszyt do eliksirów, tylko mój brudnopis. Tak, to bardzo możliwe… kto w ogóle wymyślił, żeby w Hogwarcie nauczano historii magii, Pansy?
Na pewno nie Salazar S.
Tyle też wiem, wyobraź sobie. Rozmawiałaś może z Flintem?
Chodzi Ci o kapitana naszej drużyny Quidditcha, która, jak powszechnie wiadomo, jest wspaniała, najlepsza, niepokonana itd. itp.?
Dokładnie o niego.
Nie rozmawiałam z nim. A dlaczego to Cię interesuje?
Nic, tak tylko pytam.
Oooch, spójrz, Fiona ma krzywy przedziałek! Nie pytałbyś tak tylko, gdybyś nie spodziewał się, że Marcus będzie ze mną rozmawiał. Powiesz mi, o co chodzi?
Widzę… nawet wiem, kto za to odpowiada… ;-) O nic nie chodzi. To jak, przyjdziesz na trening jutro?
Jutro o osiemnastej?
Mhm.
Przyjdę.
OK.


13:17, Zaklęcia

Ej, nie przejmuj się, w końcu to nie pierwsza pała w twoim życiu!
No i co z tego??? Mogę się założyć o cztery galeony, że nie zadał nam do przeczytania tego głupiego rozdziału z podręcznika!
Mógł wyrwać każdego … przy okazji, zadał, ale na Twoim miejscu przestałabym wyżywać się na koleżance, która usiłowała Ci podpowiadać, a raczej zastanowiła się, jak szybko udobruchać psora i poprawić jedynkę.
Żadnej chałtury.
Ale pracę jak napiszesz, to korona Ci z głowy nie spadnie, a Flitwick spojrzy na Ciebie przychylniejszym wzrokiem.
Mówisz tak, jakbyśmy mieli po dwadzieścia godzin czasu wolnego dziennie i nic do roboty poza zaklęciami!
Nie, ja tylko myślę strategicznie. Uważaj… zbliża się do nas… udawajmy, że ćwiczymy, bo nie chcę zarobić szlabanu za gadanie na lekcji.


---

No cóż, trzeba by teraz przejść do sedna. Powiem tylko tyle, że to wszystko, to był jeden wielki, głupi galimatias.
Poszedłem z Pansy o szóstej na boisko, zgodnie z umową. Warunki pogodowe byłby super, gdyby nie to, że zaczął wiać dość silny wiatr i kropić deszczyk. Flint już czekał na mnie z miotłą i Clevem. Nie powiem, żebym był tym specjalnie zachwycony: Cleve patrzył na mnie z ironicznym uśmiechem i coś czułem, że da mi popalić. Flint natomiast zachowywał się tak, jakby widział tylko Pansy. Przygotował nawet dla niej miejsce na trybunach, wyczarował parasol i polecił, by nie opuszczała ich bez jego znaku. Trochę się skrzywiłem na takie głupie zgrywanie, ale Cleve ustawił mnie zaraz:
-Co się gapisz, Malfoy? Chcesz oberwać nie tylko w górze, ale już na trawie?
-Wiesz co, Cleve? Udam, że tego nie słyszałem.- odwróciłem wzrok od Pansy i Flinta i zmierzyłem chłopaka lekceważącym spojrzeniem (ryzykant ze mnie, co nie?). Cleve podrzucał sobie na ramieniu miotłę i patrzył na mnie niezbyt przyjaźnie, ale nie rzucił się na mnie z pięściami tylko odął pogardliwie wargi i syknął:
-. Możesz sobie patrzeć na mnie z góry… ale nie w górze, Malfoy. Miotły od tatuśka to jeszcze nie wszystko, ważniaku.
Ani on nie mówił dalej, ani ja mu nie odpowiedziałem, gdyż właśnie podszedł do nas z powrotem Flint. Rzucił na nas okiem, dał mi miotłę i powiedział:
-No dobra, Malfoy. Żebyś czuł się bardziej jak w realu, Cleve zagra jako twój przeciwnik na pozycji szukającego. Schwytaj znicza jak najszybciej, unikając zwodów i ataków Cleve’a oraz tłuczków. Wypuszczę je zaraz po tym, jak obaj znajdziecie się w górze.- to mówiąc, klepnął kumpla po plecach, rzucając mu porozumiewawcze spojrzenie (ugh) a potem obaj łypnęli na mnie bardzo charakterystycznie. Flint odwrócił się i podszedł do trybun, gdzie na specjalnym pulpicie stała skrzynka z piłkami. Więcej nie widziałem, bo obaj z Clevem, rzucając sobie nawzajem „uprzejme” spojrzenia, wzbiliśmy się w powietrze.
Miotła była dość dobra- Kometa 200- więc raz- dwa przemieniłem się w zawodnika Quidditcha. Naprzeciwko mnie już ustawił się Cleve i w tym momencie usłyszeliśmy krzyk Flinta:
-Tłuczki i znicz poszły w górę! Czas start!
Spojrzałem na Cleve’a i odbiłem w lewo. Znicz pomknął w stronę trybuny, a ja za nim, nabierając prędkości. Przyspieszenie było niesamowite, trochę przekroczyło moje oczekiwania, ale przecież nie siedziałem na miotle pierwszy raz, więc udało mi się uspokoić po kilku sekundach. Cleve cały czas trzymał się mojej prawej strony, a w chwili, gdy musieliśmy zrobić ostry wiraż (znicz zmienił kierunek o 90 stopni), prawie na mnie wpadł.
Pogoń za zniczem trwała dokładnie dziewiętnaście minut i czterdzieści dwie sekundy, jak pokazywał potem czasomierz Flinta. W tym czasie nie miałem lekko: szybko okazało się, że Cleve jest naprawdę wyśmienity i potrafił robić piekielnie trudne, podstępne zwody i tricki. Trzy razy byłem bliski utraty kontroli nad miotłą i groziło mi zderzenie z trybuną bądź pętlą, ale zawsze w ostatniej chwili udawało mi się uniknąć śmierci, a przynajmniej poważniejszych urazów. Dwukrotnie cudem nie zarobiłem tłuczkiem. Nie zapominajmy też o tym, że cały czas padało.
Raz Cleve zepchnął mnie z kursu w ramach jednej ze sztuczek i prawie spadłem z Komety ale właśnie w chwili, gdy na nią ponownie wsiadałem, pojawił się znicz, pędzący prosto na mnie. Tylko idiota mógłby go nie złapać! Chwyciłem go, Flint wyłączył czasomierz, Cleve wylądował z mieszanymi uczuciami, wypisanymi na twarzy, a ja po prostu zeskoczyłem na ziemię, bo byłem tylko jakieś pięć stóp nad ziemią.
-Nie było to mistrzostwo świata, niemniej mogło być gorzej.- skomentował Flint, chowając czasomierz i różdżką unieruchamiając tłuczki, które spadły na ziemię z głuchym łoskotem, niczym zwyczajne i niegroźne piłki.-Gdybyś zwlekał ze schwytaniem znicza jeszcze osiemnaście sekund, nie przyjąłbym cię. Próg minimalny, to dwadzieścia minut.
-Ciekawe, w ile minut złapałby znicza Potter w takim deszczu.- mruknąłem pod nosem, ale Flint to usłyszał i zjeżył się.
-Potter ma talent po ojcu i uwielbienie sędziów, więc okulary to mały pikuś, poza tym, nie jest naszym jedynym wrogiem, jakbyś zapomniał!- powiedział ostro. - Nie ignoruj go, bo nie toleruję takiego zadufania w poważnej grze! Musimy być ostrożni, jeśli chcemy wygrać, jasne?- spojrzał na mnie z naciskiem więc wzruszyłem ramionami i , odgarniając przylepiające się do twarzy włosy, odpowiedziałem ugodowo:
-Jasne.
-Draco dobrze sobie poradził, prawda?- to Pansy pojawiła się nagle koło nas. Trzymając w dłoni parasol, dyszała od biegu ale uśmiechała się. Bez słowa uniosła parasol wyżej nad moją i swoją głową. Nie podziękowałem ani nic, lecz trudno było nie widzieć spiętych szczęk Flinta, który jednocześnie próbował ukryć swoją irytację i okazać zadowolenie.
-Tak, poradził sobie dość dobrze.- odpowiedział jej odrobinę sucho, a zaraz potem odchrząknął i dodał, przesuwając sobie dłonią po czuprynie: -To znaczy, ee… no, wiesz, Draco… myślę, że możemy cię przyjąć do drużyny.
-Wspaniale! Marcus, jesteś naprawdę bardzo dobry, naprawdę!- zawołała radośnie Pansy i uściskała mnie, a potem Marcusa, omal nie wybijając mu oka parasolką. Nie wyglądał jednak na niezadowolonego z tego. Puścił ją i obejrzał się na Cleve’a, który stał nieco z tyłu i wiercił kijem od miotły ziemię. -Cleve… zgadzasz się? Przyjąłem go.
-Może być.- brzmiała lakoniczna odpowiedź Ślizgona. Wyrwał mi Kometę z ręki i mruknął:
-Zaniosę je do schowka… przygotuj sobie kartkę z nazwiskiem, którą powiesi się obok, Malfoy.
Flint spojrzał na niego a potem na nas i ostatecznie zatrzymał wzrok na Pansy. Błyskawicznie przypomniałem sobie, jaka była umowa i trochę odebrało mi satysfakcję z przyjęcia do drużyny. Nie wiedziałem, jak to rozegrać, ale okazało się, że Flint chyba wszystko sobie zaplanował. Zrobił coś uśmiechopodobnego i powiedział, maskując chrypkę:
-Draco, idź proszę za Clevem i przekaż mu, żeby na mnie poczekał w szatni, OK.?
Sprytnie to sobie obmyślił, drań jeden, trzeba mu przyznać! Nie miałem możliwości wykręcić się lub odmówić, załatwił mnie na cacy. Tymczasem sam odciągnął Pansy na bok, kuląc się pod parasolem. Krzywiąc się z niesmakiem i złością, ruszyłem tak szybko, jak nigdy wcześniej, w stronę szatni. Jestem pewien, że pobiłem jakiś rekord, dość, że po niecałych dziesięciu sekundach pojawiłem się z powrotem na boisku. Nie wyhamowałem, lecz buchnąłem z rozpędu prosto między Flinta i Pansy, ochlapując tego pierwszego błotem, a druga chwytając za ramiona dla asekuracji przed własnym upadkiem. Wyszło mi to konkursowo: Flint spurpurowiał z wściekłości i jął z obrzydzeniem ścierać sobie błoto z szaty i twarzy.
-Co za bęcwał z ciebie, Malfoy!- huknął na mnie. -Nowa szata, świeżo uprana!
-Wyluzuj… nie chcia… łem!- sapnąłem, bo nieźle się zmachałem po szaleńczym biegu, nie powiem :-P Pansy przytrzymała mnie za ramiona i ustawiła prosto.
-Po coś tak leciał, gonił cię olbrzym- ludojad, czy co?- zainteresowała się, patrząc na mnie z rozbawieniem na twarzy. -Szukający powinien szanować swoje siły i zdrowie!
-Nie olbrzym- ludojad, ale raczej coś niematerialnego, Pansy.- burknął Flint, krzywiąc się na swoje umazane dłonie. Pansy wyjęła z niecierpliwością różdżkę i podeszła do niego dwoma wielkimi krokami. Chwyciła go mocno za nadgarstki.
-Nie panikuj.- mruknęła i, uderzając czubkiem różdżki w powietrze nad jego dłońmi, zawołała: - Chłoszczyść !
W mig dłonie Flinta były czyste. Spojrzał na nią z wdzięcznością.
-Dzięki!
Pokręciła z przyganą głową i wróciła pod parasol.
-A co do tej imprezy, to nie za bardzo, wiesz? Mam inne plany.- rzuciła w jego stronę. Wywnioskowałem, że w czasie mojej absencji Flint zaprosił ją na pamiętną imprezę drużynową w dormitorium męskim. Ucieszyła mnie jej odmowa, co z kolei nie zachwyciło Flinta. Zapytał ponuro i trochę napastliwie:
-Nie chcesz ze mną iść, to powiedz, chyba mi możesz ufać, no nie?
-Marcus, to nie tak…- odpowiedziała i obejrzała się na mnie. Uniosłem dłonie i odsunąłem się, żeby mogli swobodnie pogadać. W chwili, gdy stanąłem jakieś dziesięć kroków za Pansy, ona obejrzała się na mnie, na Flinta i zapytała z zaskoczeniem:
-Ej, co jest grane? Mam wrażenie, że…
-Pan Marcus Flint po prostu chciałby poznać prawdę, Pansy.- wyjaśniłem krótko i z przekąsem, patrząc dumnie na Flinta, stojącego przed Pansy. Nie dziwię się jej, że ją to zdumiało, widok był niezwykły: dwóch chłopaków naprzeciwko siebie w pozycjach jakby do pojedynku, a pośrodku nich zdezorientowana dziewczyna. Cóż za dramaturgia!
-Dzięki, Malfoy, ale nie musiałeś tego mówić. Potrafię sam sobie dać radę!- odwarknął Flint. Uniosłem tylko brwi, na co Pansy odrzuciła na bok parasol (złożył się sam automatycznie) i zapytała rzeczowo, patrząc to na niego, to na mnie:
-Zwariowaliście obydwaj?!
-Nie wiem, jak kolega Flint, ale ja czuję się zdrowy na umyśle!- zawołałem, uśmiechając się diabelsko.
Deszcz zacinał coraz mocniej, niebo powlekły ciemne chmury, ale my trwaliśmy nieruchomo. Flintowi siadły nerwy, widziałem to po jego twarzy, spiętej niemalże konwulsyjnie. Deszcz wcale nie wygładził jej rysów: wyglądał teraz groźnie, ale hamował się ciągle (chyba ze względu na Pansy).
-Szczerze w to wątpię!- ryknął i, zaciskając pięści, zrobił krok do przodu. Tak samo zrobiłem i ja, na co on postąpił nieco szybciej dwa kroki. Nie odpuszczałem mu w związku z czym w przeciągu trzech sekund staliśmy już obaj tak blisko siebie, że dzieliła nas tylko Pansy, nie tyle zaskoczona, co zdenerwowana.
-Czy któryś z was powie mi w końcu, co to za maskarada, do diabła?!- zacisnęła pięści i patrzyła rozzłoszczona to na jednego, to na drugiego z nas. -Co wy wyprawiacie?
-Wybieraj!- krzyknął Flint, rwącym się z wściekłości głosem. Patrzył przy tym na Pansy tak przenikliwie, że aż się dziwiłem, że jej to nie ruszyło. -Wybieraj! Albo on, albo ja!
Nie miałem nic więcej do powiedzenia na ten temat. Pansy milczała, zaciskając usta i spoglądając na nas już nie ze złością, lecz z ogromnym zaskoczeniem i czymś jeszcze, jakby zakłopotaniem. Tak staliśmy przez chwilę, a napięcie rosło z każdą sekundą. Flint przestąpił z nogi na nogę, ale rzuciłem mu złowróżbne spojrzenie. Sztyletowaliśmy się wzrokiem, rozgrodzeni tylko sylwetką dwunastoletniej Ślizgonki, i kiedy poczułem, że nie wytrzymam tego napięcia ani chwili dłużej, Pansy otworzyła buzię.
-To śmieszne!!!- wrzasnęła, wymachując dłońmi i patrząc na nas z niedowierzaniem pomieszanym z pogardą i gniewem. -To po prostu jest śmieszne!!! Nie spodziewałam się tego po was, o, nie!!!
-Pansy, musisz w końcu powiedzieć! Załatwmy tę sprawę raz na zawsze, ja nie zamierzam czekać dłużej!- zawołał z urazą Flint, ale ona chwyciła bez słowa parasol i zamierzyła się na niego, trafiając go w brzuch a potem w ramię. Cofnął się gwałtownie, z przerażeniem zasłaniając się rękoma. Zacząłem się śmiać, ale w tejże chwili ona natarła na mnie i zaczęła dla odmiany mnie okładać parasolką.
-Pansy, uspokój się, na brodę Merlina!- wołałem, uciekając przed nią i osłaniając się, jak wcześniej Flint, aż potknąłem się o jakiś korzeń i rymsnąłem do tyłu jak długi.
Kiedy gwiazdy znikły mi sprzed oczu a ptaszki przestały ćwierkać, uniosłem głowę i ujrzałem, że Pansy, skulona w pół pod biczami deszczu, wybiega z boiska. Flint wrzeszczał jej imię, chyba nawet przez chwilę próbował ją gonić, ale mu się nie udało. Głośne trzaśnięcie drzwi oznajmiło nam, że panny Parkinson nie ma już na terenie boiska do quidditcha.
Opuściłem bezsilnie głowę na ziemię, mając gdzieś, że jestem już cały umazany w błocie, niczym prosię, a z nieba leją się na mnie prawdziwą fontanną strugi lodowatej wody i zamknąłem oczy, a ból z pobitych części ciała zaczął wolno promieniować w każdy zakątek mojego organizmu i duszy.

Niedziela, 10:20, Biblioteka

Przerwałem wczoraj pisanie, bo kiedy namyślałem się nad kolejnym zdaniem, zobaczyłem Pansy. Była to dość późna godzina, jak na powrót Ślizgonki z drugiego roku do domu. Nie chodzi mi o to, że ja nie wracałem później: i owszem, ale nigdy- z dworu.
Pansy wyglądała co najmniej dziwnie. Była kompletnie przemoczona, ale we włosach miała sporo pierza i czegoś w rodzaju słomy. Jej szata była ubłocona po kolana i ciężka od wilgoci. Jak tylko ją zobaczyłem, poderwałem się spod kominka (usiadłem przy nim, aby trochę się ogrzać po kilkudziesięciu minutach w ulewie), ale ona natychmiast odwróciła się na pięcie, rzuciła dumnie głowę i wyszła szybkim krokiem na główny korytarz Slytherinu. Pobiegłem za nią; udało mi się ją dogonić przy minibibliotece z fontanną, którą nazywamy oazą.
Złapałem ją za ramiona, ale ona odwróciła się błyskawicznie i dała mi w twarz. Zreflektowała się w ułamku sekundy: złapała się ręką za usta i znieruchomiała. Patrzyłem na nią, mocno ogłuszony. Odjąłem dłoń od zaczerwienionego policzka i milczałem, szukając na jej twarzy usprawiedliwienia. W jej oczach zaszkliły się łzy. Bez słowa wbiegła do oazy i zakluczyła drzwi zaklęciem. Zachciało mi się śmiać, ale wiedziałem, że sprawa jest zbyt poważna.
Spokojnie wyjąłem różdżkę, odpieczętowałem drzwi Alohomorą i wszedłem do środka. Pansy opierała się o fontannę i płakała, słyszałem jej szloch i widziałem, jak dygocą je ramiona. Zrobiło mi się strasznie głupio i przykro. Szczerze mówiąc, poczułem się bezsilny. Pansy nigdy nie płakała, a przynajmniej nigdy na moich oczach. Co miałem robić?
Podszedłem do niej i stanąłem za nią. Bardzo chciałem objąć ją i… nie wiem… może przytulić… ale przez wzgląd na to, jak to się skończyło minutę wcześniej, zaniechałem tego zamiaru. Stanąłem blisko niej i pochyliłem się lekko nad jej ramieniem.
-Przepraszam, Pansy.- szepnąłem. Nie zareagowała. Przełknąłem ślinę.
-Pansy… nie chciałem cię urazić… to Flint…- urwałem, nie wiedząc, co powiedzieć dalej.
-Jak mogłeś?- uniosła głowę i odwróciła ją przez ramię tak, bym nie widział do końca jej twarzy. Spuściłem głowę. Ona mówiła dalej, drżącym głosem.
-Jak mogłeś zgodzić się na coś takiego? Pomyśleliście sobie pewnie, że fajnie będzie zakpić sobie z… z uczuć… z tego, co myślą dziewczyny… romantyczna sceneria, pojedynek, deszcz… tak? Chodziło wam tylko o świetną zabawę moim kosztem, prawda? Nie rozumiesz, jak ja się czułam?
-To nie był zakład ani zabawa, Pansy.- oparłem się tyłem o fontannę obok niej. Nie patrzyła na mnie, lecz w wodą, szemrzącą w sadzawce. -Pobiliśmy się z Flintem… nie chciał… nie chciał odpuścić… wymyśliłem, że to będzie najprostszy sposób… żebyś ty nam w końcu powiedziała… no wiesz. On był naprawdę zdetermino…
-Ty wpadłeś na coś takiego?- po raz pierwszy spojrzała na mnie i wtedy autentycznie się przeraziłem. Jej twarz była blada i mokra od łez… ale jej wyraz, jej pałające oczy… były mi obce. To był chyba ten moment, kiedy naprawdę zrozumiałem, jak idiotycznie postąpiliśmy obydwaj, i ja, i Flint, stawiając ją w obliczu takiego wyboru. Nie sprawiło to, że poczułem się lepiej, a wręcz przeciwnie. Patrzyła mi w oczy, a ja czułem, że brakuje mi słów, tchu i że kręci mi się w głowie. Otworzyłem buzię, by coś powiedzieć, sam nie wiem zresztą, co można było powiedzieć w takiej sytuacji, żeby jej nie pogorszyć, ale Pansy w tym momencie wypadła z oazy, trzaskając drzwiami tak, że zatrzęsły się kandelabry na ścianie. Zakryłem twarz dłonią i pokręciłem głową.
-Co za palant ze mnie!- syknąłem i usiadłem na kamiennym ocembrowaniu fontanny. Drobniutkie, świeże kropelki wody padały na moją twarz, ale nie mogły ukoić tego, co kąsało moją duszę.

Dzisiaj czekałem od rana pod drzwiami Wielkiej Sali, mając nadzieję, że Pansy się zjawi i pozwoli mi dojść do głosu, ale zamiast niej zjawiła się Gerda, gdy wszyscy już zjedli, mówiąc mi dość ponurym tonem, że Pansy leży w łóżku, bo się przeziębiła i wysłała ją po śniadanie. Chciałem zaraz iść do niej, ale Gerda zgasiła mnie, mówiąc z politowaniem:
-Jak chcesz się dostać do dormitorium d z i e w c z ą t…?
-Gerda, co ona ci nagadała na mnie, że taka pokrzywa jesteś?- zapytałem ze złością, towarzysząc jej uparcie w wędrówce do naszego stołu. Gerda wzruszyła ramionami i odparła doskonale obojętnym tonem, nakładając sobie owsiankę:
-Nie moja sprawa, nie wtrącałam się.
-Aha, akurat.- mruknąłem, spoglądając na jej owsiankę z krótkotrwałym zainteresowaniem. Gerda pochłonęła ją błyskawicznie, nie zwracając na mnie uwagi, podczas gdy ja namyślałem się, jak wydusić z niej jakieś informacje o Pansy. Kiedy skończyła, powiedziałem błagalnie. -No, proszę cię, bądź koleżanką i powiedz, czy Pansy była bardzo na mnie zła wczoraj?
-Nie.- pokręciła głową. -Ona nie była zła. Była po prostu wściekła… ale nie tylko na ciebie.
-Na Flinta też?- nie potrafiłem ukryć nadziei w głosie. Gerda nałożyła na talerzyk dwie grzanki, trochę dżemu i dwa plasterki owczego sera a potem łypnęła na mnie z niesmakiem.
-Nie mówiła nic o Flincie.
-No to o co chodzi?- wzruszyłem ramionami, podając jej kubek z herbatą i sokiem malinowym. -Pomogę ci to zanieść, nie poradzisz sobie sama…
-Odczep się.- wyrwała mi kubek, omal nie oblewając nas gorącym płynem. -Dam sobie radę sama!- to mówiąc, chwyciła tacę, która pojawiła się na stole nie wiadomo kiedy i wymaszerowała z Wielkiej Sali. Poleciałem za nią, wpadając w biegu na świetny pomysł.
-Gerda, poczekaj!- zawołałem, a ona zwolniła, schodząc po schodach do lochów. -Poczekaj minutkę, daj mi dosłownie minutę, OK.?
-A co chcesz zrobić?- zapytała, patrząc na mnie podejrzliwie, ale ja już jej nie słuchałem. Podałem hasło chimerze i omal nie złamałem sobie nogi, wpadając do Salonu. Szybko wyrwałem pierwszemu lepszemu pierwszoroczniakowi pióro i pergamin, na którym coś ślamazarnie gryzmolił i, padając na fotel przy wolnym stoliku, napisałem szybko:

Pansy,
Naprawdę bardzo, bardzo Cię przepraszam za to, co stało się wczoraj. Nie chciałem zrobić Ci krzywdy ani Cię urazić. Wiem teraz, że postąpiłem głupio i jest mi przykro. Proszę, nie gniewaj się na mnie, a przynajmniej pozwól mi się wytłumaczyć. Spotkajmy się o czwartej w bibliotece.
Draco


Zwinąłem błyskawicznie liścik w ciasny rulon i położyłem go na tacy Gerdy.
-Proszę cię, dopilnuj, żeby ona to przeczytała, co?- poprosiłem, patrząc na nią błagalnie, żeby ją zmiękczyć. Gerda pokręciła niezdecydowanie głową, a potem odpowiedziała niechętnie, ale ulegle:
-No, dobra. Zobaczę, co się da zrobić.
-Dzięki!!!- podskoczyłem w górę z radości i oddałem wzburzonemu, ale zbyt nieśmiałemu i zdumionemu pierwszoroczniakom to, co mu zabrałem (Biedny malec, będzie musiał napisać wypracowanie z eliksirów od nowa :-P ), a następnie pobiegłem po swoją torbę. Miałem zamiar udać się do biblioteki już teraz, bo pomyślałem sobie, że dobrze byłoby zacząć pracę z zaklęć już dziś. W chwili, gdy jednak dochodziłem do biblioteki, na moim ramieniu wylądowała sowa jarzębata, którą nazwałem Irmą.
-No wiesz ty co, Irma… ojciec chyba dał ci jakąś super karmę, że tak szybko przyniosłaś mi odpowiedź.- powiedziałem jej cicho, gładząc ją po lśniących piórach i przyklękając, by odwiązać od jej nogi list. Z zaskoczeniem stwierdziłem jednak, że przyniosła mi nie jeden list, lecz dwa, w dodatku od różnych adresatów… Odesławszy sówkę do sowiarni, wszedłem nieuważnie do biblioteki i zająłem pierwszy pusty stolik w głębi sali.

[ 5 komentarze ]


 
38. Spotkanie z Flintem, czyli powtórka z rozrywki oraz pakt o nieagresji
Dodał Malfoy Poniedziałek, 24 Marca, 2008, 13:30

Cześć i czołem! Dziękuję za wszystkie komentarze oraz życzenia: ja również mam nadzieję, że Wasze Święta były udane, kolorowe i jak najbardziej słoneczne (chociaż u mnie sypał śnieg...) :-)
Nowa notka, ale tylko w pamiętniku- po raz pierwszy odeszłam od zasady aktualizacji obu części Lochów naraz.
Ten wpis, to kontynuacja wątków z poprzedniego i tak będzie przez kilka następnych wpisów, ale mam nadzieję, że nie będzie to przez Was skrytykowane, jako głupi, niesprawdzony pomysł; to gratka dla tych, którzy wolą poczytać trochę bardziej o refleksjach i przeżyciach Dracona, koncentrujących się na Slytherinie i jego przyjaciołach oraz wrogach płci obojga... takie były podszepty mojej weny, a ja żyję z nią w zgodzie:-) Piszcie, pytajcie, ja wszystko czytam z przyjemnością!
Pozdrowienia;)Nowy wpis niedługo - niedługo:-)
Marta

***
Piątek, Pokój Wspólny, 23:02

Korzystam z tego, że pokój wspólny jest pusty. Nikt oprócz drugiej klasy nie ma dziś zajęć z astronomii (to taka niepisana tradycja Ślizgonów, że ci, co mają astronomię, wysypiają się przed nią… ;-) ) więc jak tylko Crabbe, Goyle, Dan and reszta padli na łóżka i zapadli w kamienny sen, ustawiając jeden budzik (najgłośniejszy, potworny budzik Dana o mrożącym krew w żyłach dźwięku nie dającym się porównywać z niczym. Chyba wolę te tradycyjne „Szatańskie Chichoty z Sabatu Rodem”…), wymknąłem się na palcach na dół. Nie chciało mi się spać, bo wyspałem się na OPCM (temat: Tajniki genialnego dzieciństwa genialnego Gilderoya Lockharta; praca domowa: oda na cześć geniuszu Gilderoya Lockharta… litości!).
Nigdy nie zgadniesz, pamiętniku, o co chodziło Flintowi. Otóż, okazuje się, że chciał ze mną porozmawiać… o drużynie. Niby nic dziwnego, w końcu jest kapitanem, ale, prawdę powiedziawszy, sądząc po tym, co dzisiaj słyszałem, podejrzewałem, że będzie chciał ze mną pogadać o Pansy. Umiejętnie jednak ukryłem zaskoczenie: w końcu quidditch też nie najgorsza sprawa, rzecz jasna.
-Mówiłeś mi kiedyś w pierwszej klasie, że chciałbyś grać w drużynie.- zaczął Flint. –Pomyślałem sobie, że w tym roku da się coś załatwić, zwłaszcza, że straciliśmy świetnego szukającego dwa lata temu i już nie gramy tak, jak dawniej, choć nadal jesteśmy najlepsi.
-Przecież Adrian Pucey jest w porządku, w zeszłym roku wygraliśmy chyba wszystkie mecze, nie licząc tamtego, gdzie Potter omal się nie zabił!- zwróciłem mu uwagę a on odparł niecierpliwie:
-Tak, ale Adrian ma kontuzję, która uniemożliwia mu dalsze trenowanie.
-Kontuzję? Wczoraj jeszcze chodził normalnie.
-Malfoy, ty to czasem taki ograniczony jesteś, jak nie powiem co!- zirytował się Flint, waląc mnie średnio mocno w kark.- Od wczoraj minęły ponad 24 godziny, Pucey eksperymentował z jakimiś czarami i sobie uszkodził lewą rękę, ma niesprawną, a Pomfrey nie może tego wyleczyć. Wszystko jedno, no, nie gra roli, chodzi o to, że potrzebna nam rezerwa.
-Czyli że miałbym wejść za Puceya?- rozważałem na głos. Flint dodał ponuro:
-Na pewien czas… mecz niedługo, a ja nie znajdę tak szybko nowego szukającego. Poza tym, ty jak się przyłożysz i bardzo chcesz, to potrafisz.- klepnął mnie quasi- przyjaźnie po plecach, aż prawie zaryłem nosem w trawnik pod nogami. –To co, decydujesz się?
-No, jasne, że tak. Tak! Kiedy mam przyjść na trening?
Zrobiło mi się całkiem przyjemnie, że Flint poprosił mnie o zastąpienie szukającego, ale przez opary bąbelkującego podniecenia raz dwa przebił się jego chłodny głos:
-Wiesz, Malfoy, na razie to ty przyjdź i pokaż mi się na próbnym, czy poradzisz sobie z naszą techniką. Pojutrze o szóstej czekaj na mnie na boisku, rozumiesz?
-Jasne, Flint.- spojrzałem na niego niemal życzliwie. Kiedy pomyślałem o naszej bójce z minionego roku, poczułem ochotę do śmiechu, ale szybko o niej zapomniałem, bo nagle Flint uśmiechnął się na pół z zakłopotaniem, na pół z ciekawością i dodał:
-Nie myśl sobie od razu, że wziąłem cię dlatego, że chciałeś być w drużynie.
Uniosłem nieco wyżej głowę i zamrugałem.
-To znaczy, to też się liczy, zapał i te sprawy, ale nie tylko to zadecydowało o wyborze ciebie… dobrze obaj wiemy, że talentu nigdy nie ujawniłeś…
-Bo nie dałeś mi okazji!
-…… więc talent to jeszcze się okaże, czy w sobie masz, ale powiem ci na boku, że niech cię ręka Anioła Stróża chroni od jego braku. Wziąłem cię też dlatego, że… ale powiedz mi najpierw, czy zależy ci na zwycięstwie Slytherinu w rozgrywkach o Puchar Quidditcha? Odpowiadaj bez zastanowienia.
-Tak.- wzruszyłem ramionami.
-I zrobiłbyś wszystko, by w nim naszej drużynie dopomóc?
-No jasne.- zaśmiałem się niepewnie. –Słuchaj, co to ma być, jakaś przysięga zawodnika, czy jak?
-Może i przysięga… a może i cyrograf.- uśmiechnął się kpiąco.- Dobra, a teraz koniec żartów i słuchaj uważnie: potrzebujemy nowych mioteł, każdy atut się liczy a na rynku pojawiły się latem Nimbusy 2001. Łapiesz?
Spojrzałem na niego, przetrawiając jego słowa. Naprawdę chciałem pojąć, o czym on mówi, ale nie udało mi się.
-No, nie bardzo.- przyznałem po chwili. On zaśmiał się nerwowo i pochylił się konspiracyjnie ku mnie.
-No to nastaw dobrze uszy, Draco. Twoje ojca chyba stać na to, żeby sypnąć trochę grosza na… hm, powiedzmy, promowanie kultury i sportu w tak szlachetnej placówce.- machnął ręką w stronę zamku, uśmiechając się już teraz wymownie. Uniosłem brwi. Flint zadrwił:
-No, co, chyba się nie wahasz? Wiesz, etat w drużynie dla kogoś takiego, jak ty…
-Dobra, w porządku, nie mówię „nie”. Napiszę do ojca w tej sprawie, na 80% powinien się zgodzić.
-Wiedziałem, że w gruncie rzeczy masz głowę na karku, Malfoy.- zarobiłem kolejne klepnięcie, po którym mój kontakt z murawą był niemal nieunikniony. –No to smaruj do sowiarni i pamiętaj, sobota o szóstej na boisku.
-Tak, OK.- odpowiedziałem i już miałem odejść, gdy coś mnie nagle podkusiło. Zatrzymałem się i odwróciłem.
--Flint.
-Co?
Zmierzyłem go wzrokiem.
-O co ci naprawdę chodzi?
-O czym ty mówisz?- rozłożył ręce, patrząc na mnie podejrzliwie.
-Słyszałem waszą dzisiejszą rozmowę, tę na temat imprezy …i nie tylko.
Nie musiałem tego precyzować, bo Flint doskonale wiedział, o którą rozmowę mi chodziło. Twarz mu stężała, ale był spokojny. Wsunął ręce w kieszenie szaty i podszedł do mnie. W umyśle błysnęło mi wspomnienie tamtego pochmurnego dnia, kiedy także wywabił mnie na dwór, kiedy nasza rozmowa skończyła się bójką i leżałem w skrzydle szpitalnym. Zdusiłem to w sobie i przełknąłem ślinę. On odpowiedział oschle:
-To nie twoja sprawa.
-Nie moja, wiem… ale teraz wydaje mi się, że jest drugie dno twojej propozycji odnośnie drużyny.
-Taa, zawsze marzyłem o nowej miotle.- warknął Marcus. –Nie wtrącaj się, powiedziałem ci już kiedyś, to jest tylko i wyłącznie moja i jej sprawa!
-A może zrobiłeś to celowo, żeby się jej podlizać?- odskoczyłem dla pewności, że gdyby chciał mnie uderzyć, nie dosięgnie mnie; miałem nosa, bo Marcus rzeczywiście się na mnie zamachnął.
-Widzisz, trzeba było tak od razu, że chodzi ci tylko o Pansy, Flint!- zawołałem, cofając się prawie biegiem przed coraz bardziej nacierającym kapitanem drużyny Ślizgonów.- „Głowa na karku”, miłe słówka, a tak naprawdę wszystko kręci się dookoła dziewczyny, która nie odwzajemnia twoich uczuć!- tym razem nie miałem szczęścia i Flintowi udało się skoczyć na mnie i powalić mnie na ziemię. Sycząc jakieś nieprzyjemnie i nie nadające się do powtórki inwektywy, jął się ze mną mocować. Udało mi się zepchnąć go na trawę po trzydziestu sekundach a potem migiem wyciągnąłem różdżkę i unieruchomiłem Flinta jednym małym czarem. Dysząc, padłem na kolana przy jego lewym boku i zacząłem:
-To… to jakieś wariactwo! Zamierzasz… w nieskończoność… rywalizować ze mną…? Sam mówiłeś, że powinniśmy… żyć w zgodzie, a ty na pierwszą… lepszą wzmiankę o niej robisz się czerwony i wpadasz w furię! Załatwmy to jakoś!
-Odwal się, Malfoy!- wycharczał Flint, próbując się wyplątać z więzów, jakimi go uraczyłem.
-Nie, to nie!- wstałem, nieco się chwiejąc i zrobiłem kilka kroków w tył.
-Dupek! Nienawidzę cię, ty… ty…
-Przykro mi.- rozłożyłem ręce, odwróciwszy się i ponownie podszedłszy do niego. –Jak zaczniesz rozsądnie gadać, to cię rozwiążę, a póki co, leż tu sobie w ciepełku, słoneczku, zielona trawka, ptaszki na niebie…
-Ty parszywy, podły, niewdzięczny… inaczej będziesz mówił, jak cię dostanę w swoje szpony!
-No co ty, nie strasz mnie!- zaśmiałem się. Tak naprawdę sporo w tym było gry i wysiłku, bo buzowała we mnie jakaś dziwna irytacja i bolały plecy.
-Nie masz w sobie za grosz honoru! Każdego innego dawno bym już rozwalił w pojedynku, tobie chciałem dać szansę, a ty…- pluł na mnie Ślizgon, teraz już bordowy z wściekłości, a także zapewne poniżenia i…
-Słuchaj, ja ci mogę coś zaproponować, bo najwyraźniej do ciebie ludzkie słowa nie docierają.- wyjąłem różdżkę i wymierzyłem ją w Flinta.-Zróbmy konfrontację.
-Konfrontację? Co ty znowu chrzanisz?
-A no konfrontację.- spokojnie oglądałem sobie paznokcie.- Niech Pansy przyjdzie pojutrze na trening, a potem niech wybierze jednego z nas… to chyba będzie uczciwie, prawda?
Flint zamilkł na trzy sekundy a potem zawył tak, że musiałem zasłonić sobie uszy, aby nie ogłuchnąć.
-Na brodę Merlina, wszystkie ptaki uciekły z Zakazanego Lasu!- powiedziałem z niesmakiem, gdy Flint przestał ryczeć i na odmianę zaczął się rzucać po trawie. Odsuwając się, by na mnie nie wpadł, kontynuowałem poprzedni wątek.
-Ja uważam, że to dobry sposób. Dowiemy się raz na zawsze, kogo ona woli i wtedy dasz mi spokój, jeśli to będę ja… a jeśli to będziesz ty…- zastanowiłem się przez chwilę.- …to ja tobie. No, ale zobaczymy, co powie Pansy.
-Taki jesteś pewny, że ciebie wskaże?- syknął Flint, uspokajając się.-Obyś się nie przeliczył, Malfoy!
-Chcesz tu jeszcze poleżakować? Ja mam czas, nie wiem, jak ty.
-Chrzań się!
-Sam chciałeś.- wzruszyłem ramionami i ostentacyjnie miałem odejść, gdy Flint wrzasnął obrażonym, wściekłym tonem:
-Dobra, niech ci będzie!
-Wiedziałem, że masz głowę na karku, Flint.- pozwoliłem sobie jeszcze i uwolniłem go, natychmiast rzucając między nas zaklęcie ochronne, słusznie przewidując że w trzy sekundy po odzyskaniu wolności i swobody ruchów chłopak zechce mi dołożyć.
-I ja cię broniłem przed moimi kumplami!- wygrażał mi pięścią.- Szkoda, że ci nie nastukali!
-Do zobaczenia pojutrze o szóstej.- pomachałem mu ręką i sprintem ruszyłem w stronę zamku, cofając zaklęcie. Flint ruszył za mną w pogoń z rykiem wściekłości, ale udało mi się go zgubić w gąszczu skrótów i korytarzy. Układ był fair przecież, to Pansy miała dokonać wyboru…!
Chłopacy już zeszli, mówią, że jest za pięć dwunasta. Muszę kończyć. Więcej jutro po konfrontacji. Dobranoc!

[ 5 komentarze ]


 
37. Pierwszego tygodnia ciąg dalszy, czyli różnie bywa...
Dodał Malfoy Sobota, 15 Marca, 2008, 14:12

Hej! Dziękuję za wszystkie komentarze- czy już mówiłam, że lubię je czytać? :) Drodzy Czytelnicy, jeśli chodzi o Amandę, to mogę powiedzieć tylko tyle, że niedługo ta postać się pojawi.. Tymczasem czeka na Was wpis 37. i mam nadzieję, że zyska on wasze uznanie. Jest krótki dosyć, ale za to notka w Myślodsiewni zajęła mi całkiem sporo miejsca w Wordzie... ;) Zapraszam do Myślodsiewni i na mojego bloga: czytajcie, komentujcie, mailujcie!
Pozdrowienia śle...
Marta ;)

***
Wtorek, Dormitorium Ślizgonów, 18:56

O rany, nawet sobie nie wyobrażasz, Pamiętniku, jaki jestem niewyspany. Wczorajsza noc, zarwana astronomią, a także ślęczenie nad transmutacją (doszły nas słuchy, że McGonnagall robi wszystkim II klasom sprawdziany z zeszłorocznej wiedzy, praktyczne i teoretyczne) nie nastrajają mnie szczególnie pozytywnie. Może gdybyśmy w pierwszą noc nie siedzieli prawie do rana, byłbym w pełni sił, a tak to tylko mam piach pod oczyma.
McGonnagall faktycznie zrobiła nam ostre sito. Nie tylko musiałem odpowiedzieć na pięć trudnych pytań, ale też zademonstrować kilka umiejętności. Nie wypadłem rewelacyjnie, bo wczoraj powtórzyłem sobie tylko teorię, machnąwszy ręką na zaklęcia, ale zdałem. Okazało się, że o ile moje odpowiedzi zasłużyły sobie w oczach profesorki na Z (60%, ha!), to praktyka tylko na N (45%, bo cztery razy bezskutecznie próbowałem zamienić korek w karafkę i poległem na transmutacji chrząszcza w ołówek, mimo że od pierwszego rzutu poradziłem sobie z przemienieniem sakiewki w torbę), jednakże ponieważ w ostatecznym rozrachunku uzyskałem średnią 52,5 %, mieszcząc się tym samym w Z, McGonnagall musiała mi zaliczyć test :-D Pansy skoczyła o oczko wyżej, uzyskawszy średnią 53,5 %, ale i tak twierdziła, że dopisało jej szczęście.
Rozmawiamy ze sobą normalnie od wczoraj. Kiedy poszliśmy na tę przechadzkę nad jezioro, prawie wcale nie oglądaliśmy żadnych ziół, lecz, ku memu cichemu zadowoleniu, dokończyliśmy rozmowę sprzed historii magii.
-Nie chcę, żebyś myślał, że Brad mi się podoba, bo to nieprawda.- powiedziała Pansy w końcu, patrząc na mnie z boku. Wyglądała całkiem ładnie w ciemnym płaszczu, pod którym miała rudy sweterek, choć nie powiedziałem jej tego, rzecz jasna. Zamiast tego zaś rzuciłem lekko:
-W porządku, Pansy… tylko obiecaj mi, że już nie będziemy więcej wracać do tematu Brada, OK.? Mnie on po prostu działa na nerwy i prawda jest taka, że… wcale nie było mi obojętne, czy byś z nim się spotkała, czy nie.
-Jasne.- roześmiała się. –Nie ma sprawy… zresztą i tak pewnie jest zły, że nie umówiłam się z nim…- zaczęła, ale właśnie w tym momencie dosłownie skamieniała. Ku nam szybkim krokiem, z rozwianymi włosami i pałającymi oczyma zbliżał się właśnie Brad we własnej (niepożądanej… osobie. Kiedy zatrzymał się przed nami, spojrzał na nas z uśmiechem, ale nie uszło mej uwadze, że był to uśmiech pełen goryczy i jadu. Milczenie, jakie zapadło na kilka sekund, także nie należało do najprzyjemniejszych.
-Widzę, że świetnie się bawicie na kółku z eliksirów…- spojrzał na Pansy i na mnie. –Nie będę wam więc przeszkadzał… ale zawiodłem się na tobie.- to już było do Pansy, która uniosła tylko wyżej głowę, podeszła do niego tak, że teraz jej twarz była bardzo blisko jego twarzy i powiedziała z pogardliwym uśmiechem:
-Śmieszny jesteś, Brad.
A potem wyminęła go, jakby nigdy nic, rzucając do mnie przez ramię:
-Chodź, Draco!
Chciałem zrobić to samo, co ona, tj. wyminąć Petersena, ale on zatrzymał mnie wyciągniętą dłonią. Spojrzałem na niego niewinnie.
-Nie daruję ci tego, szczeniaku!- syknął i zamachnął się na mnie pięścią, ale w tym momencie jakieś zaklęcie odrzuciło go do przodu i chłopak upadł prosto w olbrzymie kretowisko dziesięć stóp dalej. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Pansy chowa spokojnie różdżkę do kieszeni. Podeszliśmy do siebie, jakby zupełnie zapominając o przeklinającym, obolałym Petersenie.
-Dzięki, Pansy.
Ona uniosła tylko brwi i, uśmiechając się coraz szerzej, w pewnym momencie wybuchła śmiechem. Dołączyłem się do niej i ruszyliśmy, rozweseleni, w drugą stronę. Pansy jeszcze krzyknęła:
-Masz za swoje, Petersen!
A ja dodałem w myślach „szczeniaku”. ;D i nic już nie zakłócało nam dalszej „wyprawy po zioła” .
O, miałem dzisiaj jeszcze obronę przed czarną magią. Ojciec miał rację: ten facet, to kompletne dno! Goguś z blond grzywą, w szatach jak spod igły najsłynniejszej modystki, szczerzący zęby w „powalającym” uśmiechu, który nie widzi świata poza własny wątpliwej jakości geniuszem i sławą- oto skrót tego, co reprezentuje sobą Gilderoy Lockhart. My, Ślizgoni, jesteśmy nim po prostu zniesmaczeni. Gość opisuje w swoich książkach takie wyczyny, że oko bieleje, ale coś mi się nie chce wierzyć, że ten laluś nie nazmyślał ani linii. Kilka osób już mnie prosiło, żebym powiadomił ojca, który jest w Radzie Szkoły, o tym, co się dzieje na OPCM, ale po namyśle postanowiliśmy dać mu szansę i poczekać do końca semestru. Jeśli okaże się, że faktycznie nie potrafi nas niczego nauczyć poza listą swoich sukcesów (ekscesów…), zacznę działać, ale niech ma te pięć miesięcy na rehabilitację swojego wizerunku.

Czwartek, Błonia, 14:34

Wczoraj po kolacji przez przypadek natknąłem się na Marcusa Flinta i jego koleżków z drużyny. Rozmawiali na korytarzu w lochach o jakiejś imprezie, którą chcieli rzekomo zorganizować w sobotnią noc w ich dormitorium z okazji inauguracji sezonu quidditcha. Oficjalnie treningi zaczynają się od października, ale my, Ślizgoni, zaczynamy wcześniej spotkania, żeby nabrać wprawy przed pierwszym meczem i nie dać się zgnieść innej drużynie, choć to, trzeba przyznać, na szczęście rzadko się zdarza :-P
W każdym razie, wracałem z kolacji, kiedy na nich wpadłem, ale oni mnie nie zauważyli. Rozmawiali nie najciszej, lecz rzucało się w oczy, że temat jest dla VIP-ów. Niewiele myśląc, wsunąłem się za róg ściany, bo odniosłem wrażenie, że padło imię Pansy. Ich rozmowa przedstawiała się mniej więcej tak:
-…no to co, Flint, startujemy o jedenastej? Musimy położyć maluchy spać i odczekać, aż nikogo nie będzie w salonie, wiesz, żeby jakby co… to pewne, że Snape ma dyżur?- mówił jeden, chyba Andrew Scubby.
-Tak, Cleve to słyszał kilka dni temu, że Snape będzie patrolował wschodnie skrzydło, mamy więc spokój na całą noc bez mała!- to już przemądrzały głos Coltona, wszyscy go znają.
-No, dobra. A jakie dziewczyny przychodzą? Błagam, zróbcie coś, żeby nie było tej całej Brendy, ona mnie dobija, a słyszałem, że Pete do niej coś tak jakby…
-Spokojnie, Andrew… Pete faktycznie zaprosił Brendę, ale ona nie mogła przyjść, zdaje się, że musi się uczyć do zaliczeń z zielarstwa.- w nieco chłodnym głosie Flinta słychać było lekką dozę kpiny. Ktoś mruknął nawet „Jedna wyrodna się nam musiała trafić”, ale Flint mówił dalej: -Co do ciebie, słyszałem, że chcesz przyjść z tą blondynką z trzeciej klasy, Alice, choć ona podobno „wczoraj całowała się z tym wysokim, przystojnym asystentem profesora Binnsa” ?
Flint nieźle naśladował piskliwy głos dziewczęcy, więc paczka Ślizgonów wybuchła śmiechem. Cleve odburknął:
-Oj, tam, może to tylko plotka… nieważne, Flint, nie bądź taki chojrak, my wiemy, że Parkinson dała ci kosza jak stąd do Durmstrangu.
-Chcesz oberwać? Jakiego kosza? Jakiego kosza, pytam się?- w głosie kapitana drużyny najwyraźniej drgały nutki urazy i irytacji, co sprawiło, że wyszczerzyłem zęby pod nosem i skrzywiłem się złośliwie. Zaraz jednak nastawiłem wyraźnie uszy, bo rozmowa wcale nie dobiegła końca.
-Spokój, chłopaki.- interweniował Colton. -Nicolas i Willy deklarują się na singli, ja zabieram Gaję, no i tylko jeszcze nam biedny Marcus został. Nie przejmuj się, bracie, nam możesz powiedzieć…- nie mógł się pohamować i trochę okazał ironii. Marcus żachnął się ostro:
-Nie ma o czym mówić, poza tym jeszcze nie rozmawiałem z nią poważnie.
-Nie chciałbym cię zniechęcać, ale wiesz, poza ładną buzią ona ma jeszcze wiek… bądź, co bądź, ma dopiero dwanaście lat… nie wiem, czy to jest odpowiednia impreza jak dla niej…- to znowu Andrew. Zacisnąłem pięści i nieomal musiałem przytrzymać serce, żeby mi nie wyskoczyło z klatki. Ktoś dodał:
-No i, nie zapominajmy, że jest jeszcze nasz kochany Brad, który chyba z niej nie zamierza rezygnować.
-Brad ostatnio chyba przeszył poważny zawód, bo całe poniedziałkowe popołudnie spędził w łazience dla prefektów, pomijając fakt, kto mu dał pozwolenie, by tam wlazł.- rzucił mimochodem acz konspiracyjnie Cleve. Posłyszałem szmer zainteresowania i na samo wspomnienie owego „zawodu” zachciało mi się śmiać. Powstrzymałem się z trudem i jeszcze ciut bardziej wychyliłem się zza ściany, gdy…
-Draco, wszędzie cię szukaliśmy!
Z żądzą mordu w oczach (tak twierdzili naoczni świadkowie…) obróciłem się na pięcie i stanąłem oko w oko z… Crabbem i Goylem. Stali, jak zwykle przeżuwając coś i autentycznie cieszyli się na mój widok… grrr!
Starając się nie patrzeć na Ślizgonów za rogiem, którzy umilkli (nie są idiotami, nie wszyscy bynajmniej, więc raczej skapnęli się, że nie stałem za rogiem bez celu :/syknąłem lepiej od węża:
-Debile!
Tak ich zamurowało, że przestali jeść (o, zgrozo…) Zrobiłem minę i machnąłem krótko ręką w stronę chimery, strzegącej wejścia do Salonu. To, na szczęście, pojęli… uch, czasem potrafią wyprowadzić człowieka z nerwów! Tymczasem ja miałem gorszy problem na głowie, bo właśnie podeszli do mnie Ślizgoni z ironicznymi uśmiechami na odpychających twarzach. Otoczyli mnie kołem. Z szeregu wyszedł Cleve i dźgnął mnie palcem tak, że walnąłem o ścianę. No, pięknie!
-Mały Malfoy bawi się w kapusia? No, no… zła praktyka, jak na synalka takiego ojca… a może to geny?- zaśmiał się drwiąco, ale ja warknąłem:
-Zamknij się.
-Ooo…- zabuczeli.
-I jeszcze się stawia!- pisnął Colton, ale w tej chwili zmitygował ich Flint, wysuwając się do środka i grzecznie przestawiając na bok Cleve’a.
-Dobra, chłopaki, on jest swój gość, nie chciał nas zakapować… podejrzewam- spojrzał mi prosto w oczy.-, że jemu też chodziło o pannę.
Ślizgoni milczeli chwilę a potem jak jeden mąż ryknęli śmiechem. Przyłączyłem się do nich, wiedząc, że gra na zwłokę może mi uratować tak zwane cztery litery. Po chwili ich śmiech ustał, jak nożem uciął, ale jeszcze przedtem Flint syknął do mnie:
-Spotkajmy się dziś na błoniach za dwadzieścia trzecia, po obiedzie.
Nie zdążyłem zapytać, dlaczego ani nic, bo on odwrócił się, przebił przez tłum i znikł jak kamfora. Zaskoczenie szybko zastąpił niepokój. Słowa Flinta te o spotkaniu i te wcześniejsze dały mi sporo do myślenia… zastanawiam się, czego on ode mnie chce.
Ktoś mnie woła, to chyba Flint. Muszę szybko schować pamiętnik.

[ 12 komentarze ]


 
36. Dziwny pierwszy dzień:zgnębiony Potter, bzik Pansy, Filch Irytkiem...
Dodał Malfoy Wtorek, 04 Marca, 2008, 23:59

HelloU:-D Mam nadzieję, że orkan- imiennik panny Watson nie wyczynił Wam szkód. Z okazji odejścia Emmy sprawiam Wam prezent 36. wpisem pamiętnika Dracona. Nie było łatwo go zdobyć ale w końcu od czego jest różdżka i księgi zaklęć;)
Marzeno, historia Gordona to bezpośredni skutek tego, że od kilku tygodniu słucham namiętnie Tańca Wampirów, choć byłam na spektaklu a słowa znam na pamięć ;-D Dlaczego uważasz, że nakręciłam?
Ehh, ja chyba nigdy nie będę znudzona czymkolwiek związanym z tak intrygującymi istotami, jak wampiry... ^^
Semley... cóż, może i Amanada mogłaby pójść do Hogwartu,lecz postanowiłam, że pozostanie w Durmstrangu, ale... :P
Jestem ciekawa, jakie będą Wasze odczucia po tej notce, bo tutaj skupiłam się chyba jak nigdy wcześniej na relacjach poniekąd uczuciowych... :) Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni. Kończę zaproszeniem Was do Myślodsiewni i na mojego bloga, gdzie stygnie nowy, 10. wpis :) Pozdrowieńka!


***

15:34, Salon Ślizgonów

Szczerze powiedziawszy, sądziłem, że ten dzień będzie bardziej zabawny. Był po prostu dziwny jakiś i nie bardzo wiem, dlaczego i co z tym fantem zrobić, ale do rzeczy: najpierw obiecany plan zajęć, a potem opis dnia.

Poniedziałek
9:00- śniadanie
10:00- zaklęcia
10:55- zielarstwo
11:40- lunch
12:00- eliksiry
12:55- historia magii
14:00- obiad
północ- astronomia


Wtorek
9:00- śniadanie
10:00- eliksiry
10:55- eliksiry
11:40- lunch
12:00- transmutacja
12:55- OPCM*
14:00- obiad


Środa
9:00- śniadanie
10:00- zielarstwo
10:55- eliksiry
11:40- lunch
12:00- zaklęcia
12:55- transmutacja
14:00- obiad
północ- astronomia


Czwartek
9:00- śniadanie
10:00- OPCM
10:55- OPCM
11:40- lunch
12:00- zielarstwo
12:55- zielarstwo
14:00- obiad


Piątek
9:00- śniadanie
10:00- transmutacja
10:55- OPCM
11:40- lunch
12:00- historia magii
12:55- zaklęcia
14:00- obiad
północ- astronomia


*OPCM, to oczywiście Obrona Przed Czarną Magią, tylko wygodniej używać skrótów


Przy śniadaniu Weasley dostał wyjca od swojej mamuśki. Oczywiście, próbował za wszelką cenę ukryć ten fakt, ale wiadomo przecież, że nawet, gdyby udało mu się wbiec do Zakazanego Lasu, i tak krzyk nadawcy byłby doskonale słyszalny dla ludzi, zgromadzonych w Wielkiej Sali. Nie dziwię się, że jego starzy złapali nerwa, bo okazało się, że przylecieli do szkoły samochodem jego ojca! Podobno barierki na King’s Cross nie chciały ich przepuścić, ale to zwykła, pusta bujda, bo to niemożliwe, by barierki nie przepuściły czarodzieja, chyba że rację miał Flint, mówiąc złośliwie, kiedy mijaliśmy Pansy go na korytarzu po śniadaniu:
-Wiecie, może w końcu barierki dworcowe zamknęły się dla zdrajców krwi i mieszańców…?
Ale jego kolega, który okazał się (niestety :/) Bradem Petersenem, rzucił szybko:
-Nie, przecież Granger dotarła do szkoły nienaruszona… hej, Pansy!
Zatrzymaliśmy się koło kolumny. Brad podbiegł do nas, a właściwie do Pansy i powiedział, patrząc na nią z uśmiechem:
-Nie zdążyliśmy się wczoraj przywitać… fajnie być znowu w szkole, co nie?
-Mhm, tak sądzę.- odpowiedziała Pansy, uśmiechając się zdawkowo.- Wybacz, Brad, może pogadamy później, tak się składa, że się śpieszymy.- klepnęła się po sztruksowej torbie.- Lekcje, rozumiesz.
Brad pokiwał głową. Patrzyłem na niego, starając się stłumić w sobie nagły przypływ niechęci, ale zaniechałem tego, widząc po jego wzroku, że on też nie darzy mnie szczególną aprobatą. Pansy okręciła się na pięcie i już miała ruszyć dalej, gdy Brad złapał ją za dłoń i odwrócił w swoją stronę.
-Ale może spotkalibyśmy się po lekcjach? Na przykład tu, przy Wielkich Schodach… moglibyśmy iść na spacer, jest piękna pogoda.- zaproponował zachęcająco. Syknąłem niecierpliwie. Pansy usłyszała to i spojrzała na mnie a potem na Brada.
-No nie wiem, zastanowię się.- wysunęła rękę z jego dłoni i spojrzała na mnie, pytając głośno:
-Mamy dzisiaj jeszcze dodatkowe zajęcia z eliksirów, prawda, Draco?
-a ja przez ułamek sekundy zdziwiłem się. Pansy zrobiła do mnie oczy i zwróciła się do Brada:
-Prof. Snape zaoferował nam dodatkowe godziny, coś w ramach koła zainteresowań, chcielibyśmy tam pójść…- zerknęła na mnie, a ja, orientując się w sytuacji, poparłem ją, starając się brzmieć jak najnaturalniej:
-Tak, faktycznie, zapomniałem o tym, mówił nam przy kolacji, już pamiętam.
-No właśnie.- Pansy zakończyła, patrząc na mnie z ulgą i uśmiechnęła się do Brada, ale już bardzo „na pokaz”: -Także zobaczę, jak znajdę czas, to…
Brad popatrzył na mnie nieufnie ale gdy przeniósł wzrok na Pansy, głos miał dość łagodny:
-Dobra, w takim razie… do zobaczenia może…- rzucił jej ostatnie spojrzenie i odszedł w drugą stronę. Pansy chwilę patrzyła za nim a potem podeszła do mnie i ofuknęła mnie:
-Ależ ty jesteś nieinteligentny! Gdzieś ty podział głowę, Draco?!
-Sorry, skąd miałem wiedzieć, co chcesz zrobić…?- odparłem ze skruchą, gdy już maszerowaliśmy w stronę schodów na piąte piętro. –Przecież miałem pełne prawo przypuszczać, że zechcesz się z nim umówić!
Pansy zatrzymała się gwałtownie w połowie schodów, tarasując drogę trójce Gryfonek z czwartej klasy, które, sycząc i parskając z niezadowolenia, ominęły ją jednak bez komentarza. Ta ujęła się pod boki i spojrzała na mnie z ukosa:
-Coś ty powiedział?
-No… to, co słyszałaś.- wzruszyłem ramionami. –Przecież mogłaś się z nim umówić, w sensie, no… z Bradem, wiesz.
-Myślałam, że masz o mnie lepsze zdanie.- Odwróciła głowę w bok i ruszyła wolno w górę schodów. Zaskoczony na maxa, przyspieszyłem kroku i stanąłem przed nią, zagradzając jej drogę. Uniosła głowę i spojrzała na mnie w taki sposób, że na chwilę zapomniałem, co mam powiedzieć. Potem odchrząknąłem i zbliżyłem się do niej. Teraz przewyższałem ją niewiele, choć ona stała schodek niżej.
-Pansy, co z tobą? Masz prawo umawiać się z kim chcesz, a mi nic do tego, to jasne, więc o co ci chodzi, na brodę Merlina?
-Ty wciąż myślisz, że ten cały Brad mi się podoba, tak?- spytała, a ja przełknąłem ślinę. O rany, robiło się naprawdę grząsko…
-Nie, to znaczy… no, w zeszłym roku mówiłaś, że masz go gdzieś, ale w sumie… to twoja sprawa, Pansy, ja naprawdę nie mam nic przeciwko temu, żebyś ty się z nim spotykała…
W tym momencie Pansy odwróciła się i ruszyła biegiem w górę schodów a nad moją głową i uczniów, zmierzających na pierwsze w tym roku zajęcia, zadzwonił potężnie i donośnie dzwonek. Kręcąc głową i próbując ogarnąć chaos w głowie, jąłem przeciskać się przez tłum w stronę klasy od zaklęć piętro wyżej. Co też tej Pansy strzeliło do głowy?
Pansy nie rozmawiała ze mną ani podczas zaklęć, na których siedziała przede mną w ławce z Gerdą, ani podczas zielarstwa, choć niejednokrotnie musiałem pożyczać od niej łopatkę do ziemi albo doniczkę (pracowaliśmy z mandragorami). Miałem zamiar dorwać ją podczas lunchu, ale ona zwyczajnie się na nim nie pokazała. Zahaczyłem więc Gerdę, gdy zmierzała ku naszemu stołowi.
-Hej, Gerda, co jest z Pansy?
-Pansy poszła się położyć, źle się czuła.- odpowiedziała Gerda obojętnym głosem.
-Aha. A mówiła, czy wróci na eliksiry?
-Nie, nic nie mówiła. Zresztą, ja nic nie wiem, pogadaj z Lorą, może ona coś wie.
Także Lora nie powiedziała mi nic ponadto, co już wiedziałem od Gerdy, niemniej, gdy czekaliśmy na otwarcie lochu przed eliksirami, Pansy pojawiła się w korytarzu. Minę miała jednak nieszczególną, co na razie nakazało mi się wstrzymać od prób porozmawiania z nią.
Eliksiry były najciekawszą lekcją tego dnia. Nasz wychowawca zgnębił do cna Pottera, dokuczając mu na temat niesłychanego przybycia do szkoły i skutków wypadku na jego władze umysłowe, mieliśmy więc sporo śmiechu. Wychodząc w godzinę później z klasy, wciąż się uśmiechając, dostrzegłem w tłumie Pansy więc przecisnąłem się do niej.
-Hej, Pansy, jak się masz?- zapytałem nieoczekiwanie łagodnym, niemal troskliwym głosem. –Dlaczego mi nie powiedziałaś, że źle się czujesz?
-Dzięki, już lepiej.- odparła nieco smętnym głosem, nie patrząc na mnie. Uuu, niedobrze, pomyślałem, ale postanowiłem ją rozweselić.
-Eliksiry były odjazdowe, nie sądzisz? To chyba najgorszy dzień w życiu Pottera… żałuj, że nie widziałaś, co działo się na przerwie po lunchu!- mówiłem, starając się ją zainteresować. -Ten cały Lockhart od obrony poniżył go totalnie, oczywiście nieświadomie. Wyobraź sobie, jakiś pierwszoroczniak z Gryffindoru chciał zrobić Potterowi zdjęcie, rozumiesz, kompletny fan i w ogóle, my zaczęliśmy się nabijać na złość Potterowi, który aż palił się z zażenowania, że niby fotki z autografem itd., aż to dojrzał Lockhart, podszedł do niego i kazał temu maluchowi zrobić im dwojgu zdjęcie, a potem coś Potterowi mówił, że sława jest piękna, ale zdradziecka, żeby nie przesadzał i w ogóle, totalny czad, mówię Ci!
Pansy potakiwała głową albo mruczała coś niewyraźnie. Na początku nie zrażałem się tym, ale gdy tylko znaleźliśmy się na początku korytarza wiodącego do klasy, w której mieliśmy mieć ostatnie tego dnia zajęcia- historię magii- zatrzymałem ją i wciągnąłem do pierwszej lepszej nieużywanej klasy, choć Pansy nie pozostała bierna.
-Co ty wyprawiasz, oszalałeś?- burknęła ostro, gdy zamknąłem drzwi.- Musimy iść na lekcję!
-No, no, nie zaczynaj tekstów a’ la Hermiona Granger, ok.?- uciąłem krótko i stanowczo, zamykając drzwi Alohomorą. - Nie wyjdziemy stąd, dopóki mi nie powiesz, co jest grane. Aż taki głupi nie jestem, widzę dobrze, że coś się dzieje i chciałbym ci pomóc.
Pansy patrzyła na mnie z szeroko otwartymi oczyma, opierając się o kant starego, koślawego biurka, a potem zacisnęła usta w wąską linijkę i uniosła głowę, zakładając ręce.
-Nic się nie dzieje, wszystko w najlepszym porządku. Rozbolała mnie głowa, poszłam się położyć, proste.- odparła dość sucho, ale ja tymczasem wpadłem na jej tok myślenia.
-Pansy…- zawołałem cicho, podchodząc do niej i uśmiechając się z niedowierzaniem. –Tobie wciąż chodzi o tę sytuację z Bradem i to, co potem powiedziałem, prawda?
Nie odpowiedziała, tylko jeszcze wyżej uniosła głowę. Niby nic, ale zrozumiałem, że jestem na właściwej drodze… niesamowite!
-Pansy…- powiedziałem, kręcąc głową i śmiejąc się,.- Myślałem, że wiesz, że widzisz… jak bardzo zżera mnie złość na tego bęcwała Petersena, ale nie chciałem…
Urwałem, bo w tym momencie rozległo się szarpanie klamką, posapywanie i po sekundzie drzwi otwarły się z takim hukiem, że trochę tynku z popękanych ścian i sufitu klasy osypało nam się na głowy. Zamarłem, zaskoczony, Pansy chyba też, bo za ścianą pyły zarysowała się gburowata postać woźnego Filcha.
-A kogo my tu mamy… wagarowicze, hę? No… pięknie wpadliście, pięknie, zaraz pójdziemy do dyrektor…- zaczął schrypniętym, jadowitym głosem i wyciągnął ku nam ręce, ale ja, nie myśląc, co robię, złapałem Pansy za rękę i pociągnąłem ku wyjściu, dziabiąc Filcha różdżką w oko. Nie minęły trzy sekundy, jak kaszląc i mrugając, znaleźliśmy się w klasie od historii magii. Dysząc, opadliśmy na pierwsze dwa wolne miejsca, a gdy prof. Binns uniósł mętny wzrok znad notatek i zapytał nie mniej rozentuzjazmowanym głosem:
-Pan Mafloy i panna Perkins?
-Irytek próbował wyrwać świecznik ze ściany i zasypał pół korytarza tynkiem i kurzem, panie profesorze!- powiedziała głośno i wyraźnie Pansy, otrzepując włosy z pyłu. Binns pokiwał głową i powiedział, powracając do swoich notatek:
-W porządku, proszę tylko wyjąć notatki… dziś omawiamy bunt goblinów nordyckich w Szwecji i na wybrzeżu fińskim. Tak więc, jak już mówiłem, w roku 357 pod wodzą…
Upiór zajął się nudnym wykładem, więc mogliśmy spokojnie złapać dech. Oczywiście, nie robiłem zbyt gorliwie notatek, bo za bardzo zaprzątnięty byłem tym, co niedawno przeżyłem. Może się myliłem, ale miałem wrażenie, że Pansy czekała na to, co powiem…
Po lekcjach poszliśmy na obiad, a potem każde z nas zajęło się swoją pracą, mianowicie: Pansy znowu znikła mi z pola widzenia (Dan twierdzi, że poszła z Gerdą do biblioteki) a ja utknąłem w pokoju wspólnym nad pracą z eliksirów. Postanowiłem bardzo dobrze uczyć się w tym roku, zwłaszcza z eliksirów. Wiem z doświadczenia, że nie opłaca się odkładać prac domowych na później, bo z reguły kończy się to katastrofalnym zmęczeniem, stresem i złą jakością pracy. Crabbe i Goyle na początku trochę się naśmiewali ze mnie, że tak od razu siadłem do lekcji, ale kiedy odburknąłem im coś i kazałem się odczepić, w końcu dali mi spokój. No oczywiście, że ja też nie jestem aż tak nienormalny, aby prosto z obiadu siadać do domowego, wiadoma rzecz! Chciałem najpierw na spokojnie wszystko sobie przemyśleć, zapisać, a praca z eliksirów to zresztą łatwizna, akurat temat o ziołolecznictwie jest jednym z prostszych…
Kończę, bo właśnie przyszła Pansy i wyciąga mnie na spacer nad jezioro. Mówi, że zobaczenie na własne oczy tych ziół pozwoli nam lepiej napisać pracę z eliksirów. W sumie, co racja, to racja, poza tym jest naprawdę ciepło!

[ 4 komentarze ]


 
35. Z powrotem w Hogwarcie
Dodał Malfoy Środa, 27 Lutego, 2008, 12:00

Cześć wszystkim! Dzięki za komentarze i wsparcie, to jest doprawdy super;)Aśka, myślałam, choć nie w tym stylu. Zauważyłam też, że nieźle idzie mi układanie scenariuszy ;P
Semley, nie dostałam się dalej, więc już po kaczaku, jak to mówią ;-)
Zapraszam na kolejną partię i do Myślodsiewni!
Paj, paj ;)

Marta


***

2:23, Dormitorium Ślizgonów II klasy

Dopiero przed chwilą zasnęli Crabbe i Goyle. Sam byłem zdziwiony, że po tym wielkim pokazie obżarstwa, jaki zafundowali nam podczas uczty powitalnej, trzymali się tak długo bez snu. Oni zazwyczaj jak coś zjedzą, przestają myśleć (nie znaczy to, że na ogół myślą, ale nie są też do końca tumanami…)i szukają wolnego miejsca, gdzie mogliby zlec na drzemkę. Dzisiejszej nocy zainteresował ich Dan, który spędził lipiec z ojcem u wujka w Transylwanii w wiosce, położonej zaledwie dwa i pół kilometra od zamku wampirów. Nigdy w życiu nie widziałem wampira, ale nie powiem, żebym sam nie zaczął słuchać z uwagą. Może to też wpływ tego, że mam Dana w poważaniu, bo jest spoko gościem, a przy tym ma rozum i nie ściemnia.
W każdym razie, opowiadał, że wujek i ojciec chcieli z nim iść na zamek w dzień, ale on był tak zaciekawiony, że wymknął się w pojedynkę nocą, mimo że jego kuzyn, Patrick, przestrzegał go przed tym. Nie mógł trafić przez las, bo ścieżka była wąska i niezbyt widoczna, zwłaszcza w ciemnościach, ale nie zapalił różdżki, bo wydawało mu się, że lepiej poruszać się niezauważenie.
Dan doszedł do zamku po około dwudziestu minutach. Podobno zamek jest olbrzymi i sprawia wrażenie ruiny. Noc była bezgwiezdna i bezksiężycowa, ale mury były doskonale widoczne i potężne. Nie obchodził zamku dookoła, bo Patrick mówił mu, że jest tam dużo urwisk i zakryta chaszczami fosa, ale poszedł od razu w stronę bramy. Była wielka i z ciemnego drewna. Chciał w nią zastukać, ale zaledwie uniósł pięść, gdy brama sama otwarła się ze skrzypieniem. Dan wszedł więc do środka, ale tym razem różdżkę miał już w ręku, w razie gdyby była potrzebna.
Znalazł się na kamiennym, wielkim, długim na co najmniej dziedzińcu, otoczonym kolumnadą. W cieniu za nimi, co kilkadziesiąt stóp były stare drzwi z żeliwnymi klamkami w kształcie zakrzywionej ręki. Dan dojrzał je tylko przez to, że w pewnym momencie, gdy uszedł kilka kroków w głąb dziedzińca, na niebie pojawił się znienacka księżyc w pełni. Prawie oślepił go blaskiem. Przysłonił oczy, ale patrząc przez palce, ujrzał ciemną postać, która wyszła z drzwi naprzeciwko niego i ruszyła wolno dziedzińcem w jego stronę.
Kiedy po dwóch sekundach księżyc przysłoniła chmura, zobaczył, że postać zbliża się do niego. Pytaliśmy, jak wyglądała, ale przyznał się, że nie przyglądał się jej dłużej, bo zjadł go strach. Odwrócił się i zwiał, o mało nie łamiąc nóg i cudem Bożym nie błądząc w lesie.
Kiedy opowiedział Patrickowi, co się stało, ten wyjaśnił mu, że najpewniej spotkał wampira, księcia von Krolocka. Crabbe oczywiście musiał mieć powtórzone nazwisko, bo nie zrozumiał i gapił się na Dana z otwartą buzią i oczyma w słup… ;P nie powiem, historyjka była całkiem, całkiem… a wracając do rzeczy, to… aha, już wiem, co miałem napisać. Pewnie zastanawiasz się, Pamiętniku, czemu piszę nie o tym, co związane ze mną, tylko z wakacjami jakiegoś tam Dana, ale to nie moja wina. Po prostu usilnie chcę zapomnieć o wielkim rozczarowaniu, jakie sprawił mi dzisiaj Hogwart i mój opiekun…
No więc (tak, wiem, że nie zaczyna się zdania od „No więc”, „Ale”, „A” itp. ale… :-D ) jestem z powrotem w Hogwarcie. Podróż była całkiem OK., jak zwykle pełno wygłupów, zabawa na kilku pierwszorocznych (niewinne dwa uroki, jakie podsunął nam Carter, taki jeden chłopak ze starszej klasy, mocarz jeśli idzie o OPCM i zaklęcia) itd. Byliśmy tak zajęci sobą, że dopiero przed samym Hogwartem wracający z łazienki Dan dał nam znać, że coś jest nie tak w przedziale Świętej Trójcy. Rychło się tym zainteresowaliśmy.
-To znaczy?- zapytał Crabbe znad paczki karmelków owocowych.-Granger zamiata podłogę swoją strzechą, czy jak?
Zarechotał gburowato a Goyle mu zawtórował. Dan potrząsnął głową ale w jego oczach pojawił się błysk.
-Nie, jeszcze inaczej. Nie ma Pottera ani rudego, wiecie, syna tego wielbiciela mugoli z Ministerstwa.
-Nie ma ich w ogóle, czy tylko tymczasowo?
-W ogóle. Wszyscy zastanawiają się, co się stało. Oni nie wsiedli do pociągu.
Aż podniosłem się z siedzenia. To był niezły numer dopiero! Dan spojrzał na mnie i wybuchł śmiechem:
-Nie… chyba nie myślisz, że…
-A niby dlaczego nie?- uniosłem brwi.- Skoro nie jadą pociągiem, jest tylko jedna przyczyna… w końcu wylecieli z budy!
Crabbe i Goyle zaczęli się śmiać na całego ale po chwili zmitygował nas Dan, siadając z namysłem w rogu i mówiąc z przepraszającym wyrazem twarzy:
-Tylko wiecie, chłopaki… nie cieszmy się przedwcześnie… skoro ta dziewczyna nie wie, co jest grane, nie sądzę, by ich wyrzucili… ostatecznie decyzji o wyrzuceniu ze szkoły nie podejmuje się ot, tak, no nie?
Miał rację i to nam zwarzyło ciut humory, choć i tak pozostawały dość szampańskie;-)
-Może wpadli pod pociąg przy wsiadaniu?- wymyślał Pierrot, trochę ponury, zamknięty w sobie, konfliktowy fanatyk zielarstwa. –Zbiły się okulary Pottera, rudy z założenia jest niewydarzony, więc wpadka murowana!
-Nie, to mało prawdopodobne, wokół Pottera zawsze jest tłum adoratorów…- zakpił Goyle na co Dan dorzucił:
-Zauważyliście, że tylko adoratorów? Adoratorki jakoś takie byle jakie…
-Nie no, nie ma takich super dziewczyn nie tylko w Gryffindorze, jeśli chcecie znać moje zdanie…- Pierrot wyciągnął się jak długi na kanapie. –Jakoś w ogóle w Hogwarcie nie ma fajnych, nawet u nas…
-Nie jest aż tak beznadziejnie.- wtrącił Dan, odwracając się ku nam i sięgając po kufer.- Podczas wizyty u wujka w lipcu w Transylwanii widziałem takie pseudookazy, że na sam ich widok inaczej byś śpiewał.
-Ale mi nie chodzi o Transylwanię, tylko o naszą szkółkę, złociutki.- Pierrot uśmiechnął się złośliwie i podniósł nieco z kanapy.-Wymień mi chociaż jedną godną uwagi dziewczynę, a dam ci spokój, słowo Ślizgona.
Dan przerwał szukanie szaty w kufrze i już prawie otworzył buzię, by mu odpowiedzieć, gdy…
-Pansy Parkinson.
Przysięgam, nie wiem, jak to się stało! Słowa same wypadły mi z ust absolutnie b e z mojej wiedzy; mimo tego Dan zapatrzył się we mnie jak w zjawę, Pierrot zamienił się w przysłowiową żonę Lota w niewygodnej pozycji półleżącej a Crabbe i Goyle wstrzymali na chwilę nieestetyczną konsumpcję resztki karmelków, co było zdecydowanie bardziej szokujące od reakcji pozostałych chłopaków, jeśli chcesz znać moje zdanie. Nie zdążyłem jednak czegokolwiek dodać, bo drzwi do naszego przedziału rozsunęły się z szurgotem dokładnie w tej samej chwili, ukazując Pansy we własnej osobie, już przebraną w szatę szkolną. Niecierpliwie odgarniając włosy do tyłu, by je związać czarną frotką, rzuciła na nas okiem i powiedziała zdawkowo:
-Za dziesięć minut wysiadka, lepiej się pospieszcie.
-Jasne.- mruknęliśmy. Jej pojawienie się prawie wyrwało moich kolegów z letargu, aczkolwiek nie zanosiło się na to, że wszystkim wróciło rozum w pełnym zakresie. Pansy uniosła brwi i przytrzymała drzwi ramieniem, patrząc powoli na każdego z nas i starannie maskując zainteresowanie.
-Hej, co z wami? Macie miny, jakbyście ujrzeli wilkołaka w kuchennym czepku… no, co z wami?!
-Nie, nic… po prostu chcemy się przebrać, a z tobą w progu to tak nie za bardzo, szczerze mówiąc.- Pierrot otrząsnął się jako pierwszy, wstał i podszedł do drzwi. Stanął tuż przy Pansy i spojrzał na nią z góry, kładąc wymownie dłoń na drzwiach. Pansy uniosła nieco wyżej brwi i, obdarzywszy go lekko zabarwionym ironią uśmiechem, zawinęła się i poszła. Pierrot zasunął drzwi głośniej, niż trzeba było i odwrócił się twarzą do przedziału. Dan właśnie przekładał swoją szatę na lewą stronę, Crabbe i Goyle zaczęli sięgać do swoich tobołów i tylko ja siedziałem i patrzyłem na niego. Podszedł do mnie, poklepał mnie po ramieniu i powiedział tak cicho, bym tylko ja słyszał:
-Jasne, Draco.
Towarzyszące temu przepojone drwiną spojrzenie nie spodobało mi się. Zrobiłem minę i bez słowa zacząłem wydobywać ze swojej walizy szatę szkolną. Przebraliśmy się w milczeniu i także bez słowa spędziliśmy resztę podróży. Rozmowy zaczęły się dopiero po znalezieniu się w Wielkiej Sali.
Kiedy zajęliśmy już swoje miejsca, okazało się, że przy stole Gryfonów nadal brakuje Wielkiego Pe i rudego matoła. Ponadto, jak słusznie zauważył Dan, nie było też naszego wychowawcy, ale Dumbledore i tak zaczął uroczystość, nie czekając na niego, zupełnie jakby było mu to obojętne. Ceremonia przydzielania pierwszorocznych trwała krócej, niż nasza, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Byliśmy w połowie zupy, gdy prof. Snape wrócił i, co dziwne, tym razem Salę opuściła McGonnagall, po zamienieniu kilku słów z naszym opiekunem. Obserwowaliśmy to w skupieniu i z namysłem, bo cała sytuacja była dość dziwna.
-Ciekawe, gdzie był Snape i gdzie posłał McGonnagall.- mruknąłem do Pansy, która siedziała dwa miejsca dalej, między Danem a Millicentą. Pokiwała głową i odpowiedziała półgłosem:
-Myślę, że to ma związek ze zniknięciem Pottera i Weasleya.
Jej uwaga była całkiem logiczna, jednakże dwójka zbiegów Gryffindoru nie pojawiła się tego wieczoru na kolacji. Nie widziałem ich też w drodze do Lochów, chociaż McGonnagall wróciła po kwadransie i spokojnie zajęła się ucztą, jakby nigdy nic. Dan wysunął pomysł, żeby podkraść się pod salon Gryfonów i podsłuchać, co jest grane. Zgodziłem się z nim iść, ale w chwili, gdy już odrywaliśmy się od ogona Ślizgonów i mieliśmy umknąć na schody, przyłapał nas prefekt, Gordon. Próbowaliśmy mu wyjaśnić, jaki to szczytny cel nam przyświeca :-P ale niestety, nie dał się złamać. Wykręcał się tym, jakoby Snape zakazał mu aprobowania nocnych wycieczek uczniów. Ponieważ jednak jest Ślizgonem (Gordon, nie Snape), wyznał nam, że był u Snape’a tuż po uczcie powitalnej i dostał za zadanie zejście do lochów i przyniesienie mu jakiejś fiolki z eliksirem, bo pani Pomfrey pilnie podobno potrzebowała, a zapas gdzieś wyparował. Kiedy wychodził z lochu, usłyszał jakieś głosy i postanowił sprawdzić, kto jest w lochach w porze kolacji. Nieomylnie znalazł drzwi i zaczął pod nimi podsłuchiwać. Twierdzi, że na sto procent były to głosy Pottera i Weasleya. Chciał wejść do środka, bo nie wiedział, co oni tam robią, ale drzwi były zamknięte więc wrócił i w drodze doszedł do wniosku, by nie wspominać o tym Snape’owi. Podobno mieli ich wyrzucić ze szkoły, bo przylecieli samochodem, ale jakoś ciężko mi w to uwierzyć, jakkolwiek pomysł jest rewelacyjny ;-D Osobiście uważam, że Snape doskonale wiedział, że Gordon odkryje obecność dwójki jego nieukochanych uczniów i natychmiast puści tę informację w obieg, ale to moje prywatne zdanie ;-P Niestety, nie mogę wyzbyć się żalu, iż nie zostali wyrzuceni. Przylecieć do szkoły samochodem? Znając ich szczęście i umiejętności r e a l n e, szczerze wątpię, jakoby zrobili to bez uszczerbku zarówno dla siebie, jak i dla świata czarodziejów… Dan przypuszcza, że Wielkiemu Pe chodziło o rozgłos, co też nie jest głupie.
Kończę na dziś, bo teraz naprawdę jestem już baaardzo śpiący i jeśli za chwilę się nie położę, to zaśpię jutro (czego mi nie wolno, bo, zgodnie z planem, mam jutro eliksiry na pierwszej godzinie). Chciałem zapisać plan lekcji, bo ciągle mi się gdzieś podziewa, ale to już jutro, bo dziś… mam… już… dość… .

[ 5 komentarze ]


 
34.Wakacji część druga: druga szansa Amandy i bójka w księgarni
Dodał Malfoy Czwartek, 14 Lutego, 2008, 06:00

Z Okazji Dnia Zakochanych chciałabym Wam życzyć, aby Wasza miłość była szczera, piękna, niezapomniana, zaskakująca i pełna wspólnej radości. Życzę Wam także spełnienia marzeń, nawet tych najskrytszych, choć ktoś kiedyś mi powiedział, że nie warto dążyć do spełnienia wszystkich marzeń od razu, bo trzeba mieć do czego dążyć w przyszłości. Dziękuję pięknie za moc komentarzy i pozostawiam Was z nowym wpisem, zarówno w Myślodsiewni, jak i w Pamiętniku... a także zapraszam na mojego bloga, gdzie pojawiły się nowe notki i zmiana image'u. Serdeczne pozdrowienia wszystkim śle
Marta
P.S. Tak, chodziło o Zgredka, tak to jest, jak za mocno o czymś pomyślę, pisząc.


***

14 sierpnia

Drugi miesiąc wakacji jest o wiele lepszy od pierwszego. Prawie co dzień świeci słońce i jest ciepło, więc mogę trochę poszwendać się po dworze. Niestety, nie mogę używać żadnych czarów, co nieco ogranicza moją wakacyjną swobodę (rozmawiałem już z ojcem, czy w MM nie mogliby przymknąć oka na jakieś drobne czary, ale odpowiedział, że to niemożliwe… zaskakująca odpowiedź jak na niego, jeśli chodzi o tak zwane możliwości MM) ale jest i tak fajniej, niż gdybym musiał tkwić w domu podczas wielodniowych ulew.
Wczoraj dostałem list od Pansy. Ubawił mnie.



Cześć, Draco,

mam nadzieję, że wakacje mijają Ci lepiej, niż mnie. Jestem z rodzicami od dwóch tygodni w Toskanii ale nic mi po tym. Mama zatruła się winem z niedojrzałych winogron, mój brat ma ospę a ja nabawiłam się oparzenia słonecznego. W związku z powyższym żadne z nas nie może opuszczać wynajętego domku na dłużej niż pięć minut. Tata jest zdrów, ale nie przedkłada toskańskich krajobrazów i innych dóbr nad roczniki i kroniki, których przywiózł ze sobą oczywiście całą torbę, Musiał przetransmutować ją w cygarniczkę przed wyjazdem, bo matka w życiu by mu na to nie pozwoliła a teraz jest zbyt obolała, by się wściekać. Przynajmniej jest spokój.
Obok nas mieszka jakiś lekarz, powiedział, że Frederick musi leżeć w łóżku do końca tygodnia, to samo mama a mi pozwolił wychodzić na drogę po zachodzie słońca. Wczoraj tak zrobiłam i przeziębiłam się, bo zapomniałam zabrać swetra a poszłam na dłuższy spacer, niż mi się zdawał (myślałam, że widziałam jakąś czarownicę, ukrywającą się w pobliskiej winnicy w zielonej szacie z kapturem). Doktor twierdzi, że mam omamy, ale wg mnie to on ma nie po kolei w głowie i chyba czyha na grubą zapłatę za przysługę, dlatego ciągle nam wymyśla nowe diagnozy i zalecenia.
Jeszcze cztery dni tej męczarni i wracamy do Londynu. Oszalałabym tu dłużej. Do zobaczenia już niedługo.

Pansy Parkinson


Jutro może pójdę z ojcem do MM. Musi spotkać się z jakimś człowiekiem z Departamentu Przestrzegania Praw Czarodziejów a matka wyjechała na dwa dni z panią Robinson do Brighton. Chętnie tam pójdę.

15 sierpnia

Wybraliśmy się do Ministerstwa około południa. Udaliśmy się na drugie piętro, od razu do Departamentu; po drodze ojciec zamienił kilka słów z napotkanym w windzie panem Robinsonem z Wizengamotu. W Departamencie zostawił mnie przed drzwiami gabinetu i polecił czekać na siebie. Usiadłem na jednym z rudych krzeseł w szerokim korytarzu i oparłem głowę o ścianę. Co chwila mijali mnie jacyś urzędnicy, dźwigając różnokolorowe teczki z dokumentami albo rozmawiając z kimś. Ogólnie nie czekałem długo, bo ojciec wyszedł raptem po dwudziestu minutach w dość dobrym nastroju.
Poszliśmy do windy i kiedy dojechaliśmy na piętro czwarte, do windy weszły trzy zagłębione w ożywionej rozmowie osoby: Foolishowie. Pan i pani Foolish ucieszyli się na nasz widok, czego raczej nie można było powiedzieć o Amandzie.
Miała na sobie granatową, połyskującą sukienkę i kokardę we włosach., Wyglądała całkiem w porządku i nawet wyciągnąłem do niej z uśmiechem rękę ale ona prychnęła tylko i odwróciła się do mnie bokiem. Matka zaczęła mówić:
-Jak miło państwa spotkać, właśnie porywamy Dariusa na obiad a potem idziemy na koncert!
-Czyż nie mówi pani o tej grupie irlandzkich tancerzy, którzy promują ludową sztukę poza granicami swojego ukochanego kraju?- zapytał ojciec, kłaniając się jej a ona pokiwała żywiołowo głową. Jej małżonek dorzucił półgłosem:
-Lychee jest ulubioną trupą tancerzy mojej żony, ma korzenie irlandzkie. Poza tym, to bardzo pouczające dla Amandy, choć oczywiście tańce irlandzkie ma opanowane od kołyski.
Wymieniliśmy się spojrzeniami z ojcem. Amanda zdawała się nic sobie z tego nie robić, że wszyscy na nią patrzą. Uśmiechnęła się obłudnie i rzuciwszy mi kwaśne spojrzenie, udała, że mnie nie widzi.
-A może wybralibyście się z nami? Lucjuszu, wiem, że twojej żony nie ma, więc może…- minister puścił do mnie oko, mówiąc:
-Oczywiście, Draco będzie równie mile widziany. Wszyscy jesteśmy oczarowani twoim niezwykłym talentem, chłopcze. Powinieneś zacząć pobierać lekcje razem z Amandą, świetnie się zgraliście podczas balu.
Przełknąłem głośno ślinę. O rety… ojciec oczywiście nie spojrzał na mnie tylko na Amandę i, patrząc jej prosto w oczy, powiedział głębokim głosem:
-Oczywiście jesteśmy zaszczyceni tą propozycją, ale najważniejsze zdanie ma tu Amanda.
-Och, Amanda nie ma nic przeciwko, prawda?- matka pogładziła ją przelotnie po ramieniu. –Potrafi docenić profesjonalne…
Urwała, bo winda właśnie dotarła do atrium. Wyszliśmy z windy i udaliśmy się w stronę wyjścia. Zatrzymaliśmy się w drzwiach. Ojciec spojrzał na rodzinę Foolishów i powiedział:
-Bardzo dziękujemy za zaproszenie, ale niestety, mamy coś jeszcze do załatwienia.
-Nie daj się prosić, Lucjuszu, raz możesz odsunąć obowiązki na bok.- nalegał uprzejmie Minister a podczas gdy starsi dalej jęli wymieniać się grzecznościowymi zwrotami, przysunąłem się do Amandy i szepnąłem jej do ucha:
-Coś ty taka ostra?
-A co ci do tego?- syknęła, ale nie odsunęła się ode mnie. Spojrzała na mnie przelotnie acz złośliwie. Jej oczy lśniły w świetle słońca, które przygrzewało dziś wyjątkowo mocno. Westchnąłem i odpowiedziałem cicho:
-Cóż, ja nie lepiej od ciebie wiedziałem, że potrafię tańczyć ale nie powinnaś od razu tak się boczyć. Masz dopiero jedenaście lat i…
-Jak śmiesz?!- zaperzyła się a jej policzki powlekły się czerwienią ze złości. Odsunęła się ode mnie. –Dwanaście, jeśli łaska!
-… już bardzo wiele osiągnęłaś jak na ten wiek.- dokończyłem spokojnie, nie zwracając uwagi na jej reakcję. Kiedy skończyłem spojrzałem na nią i dodałem jeszcze przyjaźniej:
-Naprawdę sądzę, że bardzo dużo osiągnęłaś i tańczysz naprawdę fantastycznie… pomijając fakt, że pomaga ci Urok.
W tym momencie uniosła rękę, by trzasnąć mnie w twarz, ale chwyciłem ją i zmitygowałem:
-Nie radzę, Amando. Dobrze ci było mnie poniżać, czyhałaś na swój triumf na parkiecie, ale odniosłaś klęskę i co, kto tu był niefair?
-Jesteś okropny!- jej głos był zduszony, gdy wyrwała mi dłoń i wytarła ją ostentacyjnie w fałdę sukienki. –Mam gdzieś, co o mnie myślisz i co o mnie wiesz, odczep się! Nic nie rozumiesz!
-No i znowu masz nadzieję, że wściekanie się przyniesie ci ulgę. Nie możesz być zawsze we wszystkim najlepsza, ale przecież jesteś spryciarą.
Nie słuchała mnie, odwracając się do mnie tyłem. Parsknąłem śmiechem i zaszedłem ją od tyłu, szepcząc jej do ucha:
-Mam z ciebie niezły ubaw. Wyglądasz jeszcze fajniej, jak się złościsz, niż gdy tańczysz.
Okręciła się na pięcie tak szybko, że ledwo zdołałem uskoczyć. Skoczyła mi do oczu, ale w tym momencie starsi skończyli pogawędkę i zainteresowali się nami.
-W takim razie, ruszajmy!- zawołał raźno ojciec Amandy i ruszył przodem, oglądając się za nami. Pani Foolish ujęła pod ramię mojego ojca i, zagadując go kulturalnie, ruszyła za mężem. Amanda uśmiechnęła się anielsko i podążyła za rodzicami. Nie obejrzała się za mną aż do momentu, gdy znaleźliśmy się w jednej z wystawniejszych londyńskich restauracji i nie zostaliśmy usadzeni koło siebie.
-Jeśli zamierzasz wylać na mnie zupę albo posypać mi włosy pieprzem, to lepiej powiedz teraz.- rzuciłem do niej nieco kpiąco, ale zrobiłem to celowo: złość naprawdę dodawała jej uroku i zaczynałem coraz lepiej się bawić w jej towarzystwie.
-Nie zamierzam z tobą rozmawiać.
-Dlaczego? Podaj mi tylko powód.
-Bo jesteś nieznośny, rozpieszczony i moi rodzice cię lubią.- odparła tak szybko, jakby miała to w zanadrzu od co najmniej kilku lat. Uniosłem brwi i, rozkładając serwetkę, skorygowałem z udaną urazą:
-Nie jestem rozpieszczony, nieznośny chyba też nie, a jeśli tak, to sama sobie jesteś winna. A co do twoich rodziców: cóż, widać mają dobry gust.
-Nie cierpię dzieciaków, które oni lubią, bo prawie zawsze mają w tym interes, by mnie z nimi zapoznawać.- warknęła. –Jak nie ktoś z Ministerstwa, to z Banku , byleby wpływowy. Mam gdzieś to ich życie towarzyskie vel publiczne! Ja nie muszę pokazywać się w dobrym towarzystwie bogatych nudziarzy!
Oho, pomyślałem, rodzinka nieźle zatruła Amandzie życie i to nawet bardzo nieźle, bo nie przerwała tylko mówiła dalej, nie patrząc nawet na zajętych sobą dorosłych.
-Od kiedy tata został Ministrem, nasze życie uległo diametralnej zmianie. Musiałam wyprowadzić się z miejsca, w którym mieszkaliśmy od mojego urodzenia, do Londynu. Nie lubię tego miasta, nie lubię tego wiecznego pokazywania się na forum ludzi, którzy i tak mają nas gdzieś, chodzi im tylko o pieniądze i pokazanie się w pobliżu Ministra. Ja uwielbiam książki i to one są moim życiem.
Wylewała z siebie sporo jak na swoje dotychczasowe zachowanie wobec mnie, ale nie przerywałem jej, bo w sumie dużo się dowiedziałem w wyniku tego przypływu szczerości. Umilkła, gdy podano nam soki a naszym rodzicom kawę i herbatę. Nie chciałem zepsuć tej nitki więzi, jaką między nami rozplotła, więc zapytałem ostrożnie:
-Wiesz, Amando… może powinnaś powiedzieć o tym nie mnie, lecz swoim rodzicom? Jestem pewien, że gdyby o tym wiedzieli, zareagowaliby.
Spojrzała na mnie w swoim stylu, trochę ponuro, trochę wyniośle.
-Może. Oni woleliby mieć zdolniejszą córkę. Czasem mam wrażenie, że mają do mnie pretensję, że interesuję się książkami. Owszem, Amando, to bardzo ładnie i tak dalej, ale może lepiej byłoby, gdybyś była jeszcze bardziej biegła w czarach, władała pięcioma językami i takie tam.
-No a taniec? Przecież w tym jesteś rewelacyjna.
-Tak ci się tylko wydaje.- ściszyła głos prawie do szeptu.- Największym niespełnionym marzeniem mojej mamy była kariera tancerki. Kiedy tylko się urodziłam, postanowiła, że zaraz mnie swoją pasją do tańca ale mnie bardziej ciągnie do czytania. Prawdę mówiąc, podobało mi się to, gdy byłam młodsza, ale gdzieś od dwóch lat czuję, że nie daję rady. Taniec sprawia mi coraz mniejszą przyjemność, dlatego używam tego uroku, o którym wspomniałeś.
Przyznała się? Niesamowite. Słuchałem jej z coraz większym zadziwieniem ale ona właśnie urwała, bo podano obiad. W czasie niego zastanawiałem się nad tym, czego właśnie dowiedziałem się o tej zagadkowej dziewczynie. W sumie wydała mi się całkiem w porządku; nie była aż taka upiorna, na jaką się zapowiadała, a jej odpychający momentami styl bycia wiązał się najwyraźniej z buntem wobec rodziców i ich niezrozumieniem. Poczułem, że zaczynam ją lubić. Była na pewno barwną osobowością. Kontynuowaliśmy rozmowę po deserze, gdy jej tata poprosił nas o wyjście do ogródka za restauracją, bo miał coś do omówienia z moim ojcem. Opuściliśmy więc lokal i przeszliśmy do ocienionego ogródka, gdzie usiedliśmy na wielkim głazie pod lipą. Oaza zieleni w centrum miasta, pomyślałem jeszcze, nim Amanda po chwili ciut niezręcznego milczenia wyznała:
-To dlatego byłam na ciebie wściekła podczas balu… bałam się, że jeśli będziesz tańczył lepiej, niż ja, ktoś mnie nakryje.
-Teraz już rozumiem.- bąknąłem, bo wyczułem, że jej ton jest o wiele milszy, niż dotąd. Spojrzała na mnie niemal nieśmiało. Poczułem, że się nieco rumienię. Nie zauważyłem dotąd, że jej oczy mają tak głęboką, nieskazitelną barwę granatu, Chyba się pomyliłem, co do jej wyglądu. Była nawet całkiem ładna.
-Ty też świetnie tańczysz, Draco.- wyciągnęła do mnie dłoń.- Zaczniemy naszą znajomość raz jeszcze?
-Och… jasne.- uścisnąłem jej dłoń. Amanda uśmiechnęła się i od razu jej twarz nabrała milszego wyglądu.
-Przepraszam za te wszystkie rzeczy, które o tobie mówiłam i o twoim ojcu.
-Nie ma sprawy.
-To opowiedz mi teraz o Hogwarcie.- zaproponowała, sadowiąc się wygodniej na kamieniu i patrząc na mnie z radosnym oczekiwaniem. Odchrząknąłem i spełniłem jej prośbę, starając się mówić składnie i wyraźnie. Amanda słuchała z zainteresowaniem.

30 sierpnia

Byłem dziś z ojcem na Pokątnej. Gdy weszliśmy do Esów i Floresów, wpakowaliśmy się w ogromny tłum. Jakiś facet z blond grzywą i w dziwnej szacie rozdawał autografy na środku księgarni i podpisywał swoje książki, które były na pięciu najbliższych regałach ustawionych przodem do kupujących.
-Co to za dziwak?- spytałem ojca a on mruknął:
-Lockhart, twój nowy nauczyciel obrony i autor podręcznika.
No tak, po tym, jak w ubiegłym roku zginął Quirell, zatrudnili nowego. Oczywiście spojrzałem na książki od obrony, które znalazły się w wykazie przysłanym mi z Hogwartu kilka dni temu, ale w życiu bym nie pomyślał, że autor podręcznika będzie moim tegorocznym nauczycielem. Szkoda tylko, że gościu nie wyglądał na takiego, co to zna się na prawdziwej magii. Raczej już przypominał narcyzowatego karierowicza więc ponownie zwróciłem się do ojca, który po krótkiej chwili zaczął posuwać się w głąb księgarni:
-Wiesz coś o nim więcej?
-Nic ponad to, co mówią o nim wstępy do jego książek. Mam nadzieję, że jego wygląd nie świadczy o jego talencie, bo to byłaby pierwsza oznaka tego, że Hogwart schodzi na psy.
-Przecież zawsze mówisz, że i tak schodzi.- parsknąłem śmiechem, gdy udało nam się zrobić pięć kroków w kierunku działu z podręcznikami. Lockhart rzucał to tu, to tam rozanielone spojrzenia i uśmiechy, które przyprawiały mnie o mdłości.
-Ale zawsze trzeba podchodzić do świata optymistycznie, chociaż w przypadku Hogwartu nie jest to najłatwiejsze… oo, czy to nie Chłopiec, Który Przeżył?
Spojrzałem w stronę wskazaną przez ojca i wszystko się we mnie zagotowało: goguś właśnie wyciągnął Pottera z tłumu i ustawiał się z nim do zdjęcia. Syknąłem nieświadomie:
-Żałosne!
Ale zostaliśmy aż do końca całej szopki, gdy zaczerwieniony Pe znikł w tłumie z naręczem dzieł Lockharta, oczywiście wręczonych mu w prezencie. Dojrzeliśmy go ponad głowami tłumu przy regale z podręcznikami. Stała koło niego mała, ruda dziewczyna, wyglądająca mi na małą od Weasleyów. Ruszyłem ku nim, nie oglądając się na ojca. -Jak ci się podobało, Potter? Ty lubisz błyszczeć, prawda?- rzuciłem ironicznie w ramach powitania. Potter odwrócił się gwałtownie, spuszczając książki gogusia do kociołka rudej. –Nie możesz wejść do księgarni, by zaraz nie zrobić sobie zdjęcia do Proroka
Nim Potter otworzył buzię, nieoczekiwanie wtrąciła się ruda:
-Daj mu spokój, on tego wszystkiego nie chce!
Uniosłem wysoko brwi, komentując to ( „Potter, to twoja panna?”), gdy nadeszła reszta bandy: Weasley i Granger, obładowani książkami. Chciał mnie zirytować, ale odciąłem mu się tak, że chciał się na mnie rzucić. Nie zdążył, bo pojawił się jego ojciec z braćmi, chyba zmęczony zamieszaniem w księgarni a także mój, bo położył mi rękę na ramieniu. Gdy ojciec Weasleya spojrzał na niego, oniemiał a potem uniósł wyżej głowę. Wiedziałem, że nie wyjdziemy z tego cało, bo obaj bardzo się nie lubią i słusznie zresztą. Tymczasem po drugiej stronie pojawiła się prawie cała familia Weasley oraz para nieznanych mi ludzi, wyglądających na rodziców szlamy.
Mój tata zapytał o pracę w Ministerstwie, docinając na temat nadgodzin i czyniąc aluzje do majętności, z tego przeskoczyli szybko na hańbę czarodziejów a gdy ojciec wyznał, że nie wierzył, iż rodzina Weasley może się stoczyć niżej, tamten się wkurzył i rzucił z pięściami.
Przestraszyłem się i szybko odskoczyłem w bok, gdy poleciało kilka regałów i na ziemię posypały się dziesiątki tomów. Mój tata i Weasley znikli kompletnie pod nimi, Weasleyowie wrzeszczeli a ja chciałem wyciągnąć różdżkę i rzucić jakieś zaklęcie, ale nie trzeba było.
W księgarni dość nieoczekiwanie pojawił się ten cały olbrzym z Hogwartu, Hagrid i bez wysiłku wydobył bijących się spod stosu dzieł. Lekko się przeraziłem: mój tata miał podbite oko a tamten tylko rozciętą wargę. Hagrid cisnął moim ojcem w jedną stronę, Weasleyem w drugą i, złorzecząc na nas, pomógł zebrać porozrzucane książki dygoczącemu z nerwów sprzedawcy.
Ojciec podniósł się bez mojej pomocy, dysząc z wściekłości. W ręku trzymał jakiś wyświechtany podręcznik, który wrzucił do kociołka córki Weasleya, sycząc:
-Proszę, oto twoja książka, dziewczyno, najlepsza, na jaką stać twojego ojca.
Skinął na mnie władczo i bez słowa wyszliśmy na ulicę, zostawiając w tyle cały harmider. Ledwo stanęliśmy pod witryną księgarni, ojciec wyjął różdżkę, przytknął ją sobie do podbitego oka i mruknął Calve Focus . Opuchlizna znikła w mgnieniu oka.
-To gdzie teraz?- zapytałem ostrożnie, bo widziałem, ojciec zaraz wyjdzie z siebie. Poprawił sobie z prychnięciem szatę, włosy i spojrzał na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu.
-Wracamy do domu!
Usłuchałem bez sprzeciwów, chociaż nie miałem kupionych dodatkowych ingrediencji na eliksiry, ale uznałem, że w razie czego mogę to załatwić przed wyjazdem. Tata był w strasznym stanie, całą drogę milczał ciężko ale już na ganku naszego domu wrócił mu dawny rezon i pogardliwa mina.
Rany Julek, nie wiedziałem, że on taki waleczny… ale dobrze, że mu dołożył, należało się fanowi mugoli.

[ 11 komentarze ]


 
33. Wakacji część pierwsza: biblioteka, bal, Amanda.
Dodał Malfoy Czwartek, 31 Stycznia;, 2008, 15:04

O rety.. !! Nie spodziewałam się aż tylu komentarzy! Wielkie dzięki, kochani! Przemiło czyta się je, naprawdę :) A co do komentarza Julii Darkness: hm, nie przesadzajmy z tym interpretowaniem książki, bo obawiam się, że zaraz zaczniecie sugerować, iż "przepisuję" książkę. Ja tylko odziedziczyłam świat, postaci i wydarzenia-bazę. No, to tyle na dziś i mam nadzieję, że nowy wpis Wam się spodba:) I pysznych pączusi życzy
Marta ;)

***
12 lipca

Nie masz pojęcia, Pamiętniku, jak się nudzę. Obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, to stanę się pierwszym żywym (no, zależy k i e d y ) dowodem na to, że można umrzeć z nudów.
Za oknem pada deszcz: leje nieprzerwanie od prawie dwóch tygodni, w związku z czym wszystkie moje ewentualne bądź realne plany wakacyjne wzięły, krótko mówiąc, w łeb.
Mieliśmy jechać z rodzicami wraz z Ministrem Foolishem na parę dni do jego domku w Kornwalii, ale po pierwsze nie trzeba pchać się aż na drugi koniec Wyspy, by robić to, co równie dobrze można robić w domu w tych warunkach, a po drugie Ministrowi wyskoczyły jakieś ważne sprawy i musiał odwołać wyjazd.
Myślałem, że może uda mi się zaprosić do nas na trochę Crabbe’a albo kogoś jeszcze, ale rodzice nie uznali tego za najlepszy pomysł. O wiele bardziej woleliby, bym zapoznał się z córką Foolisha, Amandą, podczas jakiegoś balu, na który moi rodzice dostali zaproszenie. Bal dotyczy także rodzin gości, a związany jest z jakąś poważną inwestycją odnośnie z utworzeniem filii Gringotta w Kuwejcie, czy coś w tym stylu, tata rozmawiał o tym z mamą i to podobno bardzo niedobrze dla Anglików, że powstają filie, bo bank londyński straci klientów.
Bal jest za tydzień, w Ministerstwie, na jakiejś Sali, którą podobno na co dzień używało się do obraz Wizengamotu. Rodzice ostatnio nawiązali bliższe stosunki z Foolishem, chociaż piastuje stanowisko ministra już od roku. Nie wiem, jaki on jest, ale kiedy widziałem go raz, gdy ojciec zabrał mnie do Ministerstwa, to wywarł na mnie wrażenie sympatycznego gościa chociaż trochę roztargnionego. Podobno jego brat ma objąć jakąś ważną funkcję w tej kuwejckiej filii.

piętnaście minut później

Mama właśnie mi powiedziała, że jej siostrzenica, Nimfadora, dostała właśnie nominację na aurora. To taki ktoś, kto łapie czarnoksiężników… słowem, dużo ich było, gdy… wiadomo, kiedy. Nieważne. Szczerze mówiąc, nie poznałem nigdy Nimfadory, bo unika się jej tematu w rodzinie. Obiło mi się tylko o uszy, że jej matka a moja ciotka została wyklęta z naszej rodziny, bo się podobno zhańbiła. Nie znam szczegółów ale w sumie, co to mnie obchodzi jakaś dziewczyna, której nie znam? Mama mówi, że Nimfadora jest bardzo młoda, niedawno ukończyła Hogwart.
Tak właściwie, to wydaje mi się, że z wszystkich moich dwóch ciotek ze strony matki to siostra matki, Bellatrix Lestrange jest naszą najbliższą krewną. Widziałem jej portret w jednym z pokojów na piętrze. Ciotka Bellatrix jest teraz w więzieniu, „za lojalność”, jak powiedział kiedyś ojciec, nim mama stwierdziła, że „Lucjuszu, nie powinieneś rozmawiać z nim o tym, jest na to stanowczo za młody”. To właśnie wtedy ojciec zdenerwował się i uniósł głos. Wyrzucał matce, że zabrania swojemu jedynemu synowi poznać prawdy, której nie powinien się wstydzić, a którą powinien się wręcz chlubić. Miałem wtedy osiem lat.
O rany, mam nadzieję, że przestanie padać jutro. Krążenie po pustym domu, w którym właściwie nie ma zbyt wiele do roboty, z matką, która ciągle bezskutecznie próbuje ze mną porozmawiać jak kumpela z kumplem, z ojcem, który spaceruje po domu w przerwach, gdy nie jest w mieście, ze Zgredkiem, obrzydliwym skrzatem, który wygląda jak swój własny cień i jest odpychający pomimo całego swego uwielbienia dla naszej rodziny. Tylko mnie denerwuje tym swoim „Tak, panie” i „Jak sobie jaśnie pan życzy”, wieczna uległość, ani grama rozrywki!

17 lipca

Z nudów postanowiłem zająć się czytaniem. Poszedłem do naszej biblioteki i bez celu zacząłem spacerować pomiędzy regałami. Większość książek wygląda na bardzo zadbane, ma błyszczące, czyste grzbiety i niezatarte obwoluty, ale tak naprawdę Stworek co tydzień ściera z nich kurz, bo są kompletnie nieużywane. Ojciec przesiaduje w bibliotece, owszem, lecz nie widziałem go nigdy z książką. Czyta raczej dokumenty. Matka potrafi całymi godzinami przesiadywać w sypialni, a jeśli już przegląda coś, to są to albumy, wiem, bo raz widziałem, że przeglądała jakiś i pociągała nosem. Dla mnie nie ma interesujących książek w bibliotece, chociaż matka uważa, że jestem już dość duży, by czytać coś poza kanonem podręczników hogwarckich. Kiedy powiedziałem jej po śniadaniu, że idę do biblioteki poczytać trochę, chyba się ucieszyła i uśmiechnęła po raz pierwszy od wielu dni, choć, jak zwykle, jej uśmiech był smutny.
Bibliotekę mamy ogromną, stoi w niej dokładnie dziesięć rzędów po około dziesięć regałów ze starannie poukładanymi książkami. Na ścianach wiszą pochodnie magiczne, których ogień nie zagraża papierowi. Mimo to, panuje tam półmrok nawet w południe. Sufit jest suto dekorowany. Jest to jedno z niewielu pomieszczeń, które nie ma okien. Na końcu pokoju stoi wielkie biurko, z obitym zielonym aksamitem krzesłem, zapasem pergaminu, piórami, kałamarzami pełnymi wielokolorowego atramentu i elegancką lampą, której używał podobno jeszcze mój pradziadek. Przez pewien czas pod ścianami stały kanapy, ale matka uznała, że niszczą się i zostawianie ich tylko na pokaz nie ma większego sensu. Schowaliśmy je na strych.
Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, poczułem się jakoś dziwnie, pewnie dlatego, że jeszcze nigdy nie byłem kompletnie sam w bibliotece: zazwyczaj przychodziłem tu tylko na chwilę, do ojca, raz z matką, ale nigdy zupełnie sam.
Wziąłem sobie lampę pradziadka i ruszyłem wzdłuż pierwszego rzędu regałów, czytając tytuły ksiąg. Niektóre ich nie miały. W szóstym rzędzie dotarłem do dzieł poświęconych słynnym postaciom i wynalazkom. Odłożyłem kilka ciekawych dzieł na brzegu półki i w pewnej chwili dojrzałem bardzo czerwoną, grubą księgę, na której widniał napis Antidotum na strach, esencja na sukces czyli spełnienie najskrytszych marzeń .
Zaciekawiło mnie to bardzo mocno, więc postanowiłem zdjąć tę księgę, tyle że był drobny problem: tom stał na drugiej półce, a ja sięgałem dobrze tylko do pierwszej. Rozejrzałem się za drabiną, bo pamiętałem, że gdzieś tu kiedyś stała. Była to składana, czarodziejska drabinka z najprawdziwszego srebra, zakończona głowami wężów. Przyniosłem ją ostrożnie, postawiłem wybranym miejscu i wlazłem na nią.
W chwili, gdy sięgnąłem po książkę, z przestrzeni za nią coś wypadło. Chcąc to złapać, okręciłem się w miejscu, wyciągnąwszy jedną rękę, straciłem równowagę i spadłem z drabiny na ziemię. Antidotum na strach, esencja na sukces czyli spełnienie najskrytszych marzeń huknęło o podłogę obok mnie a magiczna drabina zachybotała się i spadłaby na mnie, ale na szczęście zdołałem zasłonić się jedną dłonią, chociaż była lekka i pewnie nie zrobiłbym sobie krzywdy. Byłem jednak tak oszołomiony upadkiem, że przez chwilę straciłem poczucie realności i nie potrafiłem się ruszyć.
Leżałem dobre pół minuty na podłodze, bojąc się ruszyć i odetchnąć. W uszach przeraźliwie mi dzwoniło ale, o dziwo, nie mąciło mi się w głowie. Kiedy już walenie serca uspokoiło się, odważyłem się poruszyć lekko prawą stopą. Kiedy udało mi się, powtórzyłem to samo z lewą a potem z górnymi kończynami. Wyzbywszy się wszelkich obaw co do złamania kręgosłupa, podniosłem głowę a potem cały tułów do pozycji siedzącej. Oparłem się o przeciwległy regał, bo zaszumiało mi gwałtownie w głowie i pojawiły mi się mroczki przed oczyma.
Po chwili wszystko przeszło i mogłem otworzyć oczy. Szok minął a jedynymi śladami upadku był ból głowy w miejscu, gdzie nabiłem sobie guza. Powoli rozejrzałem się. Obok mnie leżała do góry okładką rozwarta księga, po którą się wspinałem, ale to nie ona zaprzątała mą uwagę w tej chwili: bardziej ciekawiło mnie to, co wypadło zza niej, a raczej, co było za nią ukryte. Odsunąłem delikatnie drabinę ale nic pod nią nie było, to samo z księgą. Położyłem się ostrożnie na brzuchu i zajrzałem pod regał. Trafiłem w dziesiątkę: leżało tam coś, co wyglądało mi na cieniutką książeczkę o niewielkich rozmiarach. Kiedy ją wydobyłem i otrząsnąłem z zalegającego pod szafami kurzu, z rozczarowaniem ujrzałem, że to zwykły, mały zeszycik. Nie był w środku zapisany, ale sądząc po zadrukowaniu go datami, miał pełnić rolę kalendarza albo pamiętnika. Obejrzałem go dokładnie, kartka po kartce i nigdzie nie znalazłem śladu atramentu. W ogóle wyglądał na nieużywany. Sądziłem, że to coś o wiele lepszego (po co ktoś miałby ukrywać pusty pamiętnik w bibliotece?) i już miałem wrzucić go z powrotem na półkę, kiedy drzwi biblioteki rozwarły się z donośnym trzaskiem i usłyszałem głos matki:
-Draco? Gdzie jesteś?
-Tutaj!- zawołałem, podrywając się szybko na nogi i wychodząc przed regały. Matka spojrzała na mnie uważnie i prawie podbiegła. –Stało się coś?
-Usłyszałam jakiś huk w bibliotece, myślałam, że coś…- urwała, obserwując mnie. Machnąłem ręką, w której trzymałem pamiętnik i odpowiedziałem beztrosko:
-Nie, wszystko w porządku. Upuściłem książ…
-Co tam masz?- złapała mnie za rękę. Podałem jej pamiętnik. Kiedy go zaczęła przeglądać, jej twarz drgnęła niezauważalnie. Spojrzała na mnie i zapytała niemalże ostro:
-Gdzie to znalazłeś?
-Spadło z półki, kiedy zdejmowałem jedną książkę.
Przekartkowała zeszycik prawie sztywnymi palcami, nie widząc jego pustych stron. Po krótkiej chwili milczenia odezwałem się ponownie:
-Mi to wyglądało na stary, nieużywany pamiętnik.
Moje ostatnie słowa zdawały się wywrzeć na niej głębsze wrażenie niż fakt, że znalazłem to c o ś. Bez słowa nerwowym ruchem prawie zgięła pamiętnik i , wpuściwszy go do kieszeni szaty, powiedziała nienaturalnym głosem:
-Zgadza się. Ojciec musiał go tam wcisnąć przez pomyłkę. Oddam mu go, gdy wróci.
Z tymi słowy wyszła z biblioteki z nieco pochyloną głową. Jeszcze przez chwilę stałem, zaskoczony jej gwałtowną reakcją a potem wróciłem do swojego regału. Doprowadziwszy wszystko do porządku, przeniosłem się z Antidotum… do biurka i zająłem się najpierw pobieżną, a potem dokładniejszą lekturą. Nie zauważyłem upływu czasu do momentu, gdy drzwi biblioteki nie otwarły po raz trzeci, tym razem za sprawą ojca. Matka przysłała go, by przekazać mi, że za dziesięć minut Zgredek poda obiad. Na widok mojej lektury nasępił nieco brwi ale nic nie powiedział, więc uznałem, że nie ma nic przeciwko. Wspólnie udaliśmy się do jadalni. Po drodze ojciec opowiadał mi pokrótce o sprawach, które załatwiał na mieście. Mijaliśmy właśnie drzwi do salonu, kiedy coś mi się przypomniało.
-Ojcze, mama oddała ci ten stary, pusty pamiętnik, który znalazłem w bibliotece?
-Tak, oddała.- odpowiedział krótko, rzucając na mnie krótkie spojrzenie.- Przejrzałeś go?
-Tak, niechcący strąciłem go, gdy sięgałem po książkę… mogę cię o coś zapytać?
-Pytać możesz zawsze, Draco, najwyżej nie będę mógł udzielić ci odpowiedzi.- zatrzymaliśmy się pod kolumną.
-Dlaczego ukryłeś pusty pamiętnik w bibliotece?
-Na to pytanie nie mogę ci odpowiedzieć.
-Dlaczego?
-Nie czas na to… nie dzisiaj.
Nie miałem zamiaru naciskać bardziej, chociaż sprawa była warta zainteresowania i urozmaicała moją egzystencję. Po chwili jednak, gdy już miał wejść do salonu, zadałem ostatnie pytanie, które przyszło mi do głowy z nieznanych przyczyn:
-Czy to ma związek z Czarnym Panem?
Na te słowa mój ojciec odwrócił się, nie ukrywając perfekcyjnie zaskoczenia, w dodatku w progu pokoju stanęła matka i , zdaje się, że usłyszała moje ostatnie zdanie. Spojrzawszy z wyrzutem na ojca, powiedziała:
-Draco, Lucjuszu, do stołu. Obiad wystygnie.
Nie protestowałem bo ich reakcja wystarczyła mi za odpowiedź, rzecz jasna twierdzącą!

20 lipca

Bal w Ministerstwie okazał się całkiem niezłą imprezą dla dorosłych. Gdyby nie Amanda, całkiem poważnie podejrzewam, że wynudziłbym się jak mops. Ojciec zapoznał mnie z kilkoma osobami, rutynowo, ale przede wszystkim i on, i mama skupili się na rozwoju kontaktów towarzysko-biznesowych. Córka Foolisha okazała się jedyną osobą w moim wieku, tyle że ona chodzi do Durmstrangu. Ma czarne, długie włosy i bladą twarz oraz dziwne, wąskie oczy. Nie można powiedzieć, że jest pięknością, ale okazała się być nad wiek bystra i ma w sobie coś, co łagodzi ogólne negatywne wrażenie. Rozpoczęła naszą znajomość dość ostro:
-Jak myślisz, po co nasi starzy tak się do siebie zbliżyli i który z nich ma w tym większy interes?
Przyznaję, że jej „powitanie” wytrąciło mnie na kilka sekund z równowagi. Wyprostowałem się nieco i odparłem uprzejmie ale nie do końca sympatycznie:
-Szkoda, że odrzucasz istnienie niematerialnych uczuć i wartości… miło mi, Draco Malfoy.
Podałem jej swoją dłoń, na co ona spojrzała na nią i uniosła z politowaniem brwi:
-Chcesz ze mną zatańczyć? Nie radzę.
Oho, pomyślałem sobie, panna Foolish albo zgrywa się albo faktycznie nie ma pojęcia o pewnych zasadach, co było dość dziwne, jak na córkę tak wysoko postawionego czarodzieja. Jednakowoż zawładnęła mną jakaś dzika pokusa. Zanim się obejrzałem, chwyciłem lewą dłonią jej dłoń a prawą ująłem ją w kibici (miała na sobie czarną, elegancką sukienkę ze śliskiego materiału). Amanda rzuciła mi spojrzenie, które miało mnie zniechęcić, ale moja wzrokowa odpowiedź chyba jej się spodobała. Pochyliła ku mnie głowę tak, że owionął mnie delikatny, lecz intensywny zapach jej perfum, przywodzący na myśl wrzosowisko po burzy i szepnęła:
-Podjąłeś rękawicę? Więc dobrze!
Z tymi słowy pociągnęła mnie na parkiet. Orkiestra właśnie zaczęła grać jakiś utwór. Amanda puściła moją dłoń i, oddaliwszy się ode mnie na kilka stóp, zaczęła tańczyć.
Jak ona tańczyła, to było doprawdy niepojęte. Robiła wszystkie figury z niezwykłą lekkością, znała świetnie kroki i ani razu nie zgubiła rytmu nawet w najcięższych momentach. Nie minęło kilka sekund, jak wszyscy zaczęli się nam przyglądać. Gdzieś w dali ujrzałem, że przed krąg obserwujących nas i szepczących ludzi wychodzi mój ojciec z kieliszkiem szampana w ręku. Amanda tymczasem, odrzucając włosy w tył, znalazła się przy mnie. Syknęła mi do ucha, robiąc jakieś wymachy nogami:
-Co, nie wiesz, jak się tańczy tango? Lepiej się nie zbłaźnij przed swoim tatusiem… Draco.
Zrobiła piruet i w mig znalazła się przy swoich rodzicach. Matka, szczupła, niewysoka czarownica, patrzyła na nią ze łzami w oczach i raz po raz szeptała coś do sąsiadów. Ja tymczasem stałem tam, gdzie mnie zostawiła, nie mając rzeczywiście zielonego pojęcia, jak mam zatańczyć to coś. Po chwili jednak ocknąłem się z oszołomienia i wsłuchałem w muzykę a potem ruszyłem naprzód. Wiedziałem już, co zrobić, zupełnie jakbym nagle przypomniał sobie figury i kroki, głęboko we mnie ukryte. Od Amandy dzieliło mnie kilka kroków. Bez namysłu podszedłem do niej, chwyciłem ją mocno i przechyliłem gwałtownie ale pewnie tak, że niemal dotknęła włosami podłogi. W ciągu dziesięciu następnych sekund zdołałem zrobić figury, których nigdy dotąd nie znałem, zapewnie nawet o nich nie słyszałem, a jednak zatańczyłem je niepojętym dla siebie i chyba także Amandy cudem. Uniosła lekko brwi i podniosła lekko poprzeczkę. Nie było to dla mnie problemem: poruszałem się wiedząc, co chcę zrobić, zupełnie jakby nagle wszedł we mnie duch jakiegoś zawodowego tancerza! Uczucie było niesamowite: Amanda starała się przewyższyć mnie kunsztem, ale po coraz bardziej spiętej minie, jaką u niej dostrzegałem, domyśliłem się, że bardzo jej nie w smak to, że idzie mi tak dobrze. Tymczasem utwór powoli dobiegał końca: Amanda uniosła głowę, spojrzała mi wyzywająco w twarz i właśnie wtedy potknęła się o rąbek swojej sukni i upadła na ziemię. Rozległy się wielkie brawa, ale ona ich chyba nie słyszała. Podbiegłem, by pomóc jej wstać ale ona z pogardą odrzuciła moją dłoń, wołając ze złością i łzami w oczach:
-Nienawidzę cię!
Zerwała się i wtopiła w tłum a ja zostałem na środku sali, nie bardzo wiedząc, co robić. Na dodatek poczułem teraz potworne zmęczenie, którego w ogóle nie czułem w tańcu. Poczucie szczęścia i beztroski zanikło. Szczerze mówiąc, pragnąłem jak najszybciej wyjść z sali. W tej chwili podszedł do mnie ojciec nadal z kieliszkiem z dłoni.
-Masz, napij się tego, to cię wzmocni.- podał mi kieliszek, patrząc mi prosto w oczy.
-Dzięki.- wziąłem od niego kieliszek i upiłem łyk szampana a potem omal nie wyplułem go na parkiet. –Fuuj! To jest gorzkie!
-Wybacz, ale nie ma tu nic, co lubisz.-odpowiedział spokojnie a pod pretekstem zabrania mi kieliszka dodał cicho:
-Porozmawiamy w domu.
Dalej impreza potoczyła się już normalnym trybem. Siedziałem na krześle i do końca nie zatańczyłem ponownie ani razu, choć paru znajomych rodziców przychodziło chwalić moje umiejętności taneczne. Amandy nie spotkałem, ale chyba jej rodzice rozmawiali z moimi. Była na mnie wściekła, ale przecież nie zrobiłem nic złego. Sprostałem jej wyzwaniu choć jeszcze przed wyjściem z dworu w życiu nie przypuszczałbym, że potrafię tańczyć tango i, interesujące, ale zależało mi na tym, by o tym wiedziała. Państwo Foolish nie byli na mnie absolutnie źli, raczej zachwyceni tym, że znalazł się w końcu taki chłopiec, który dorównuje Amandzie talentem. Amanda podobno taniec ma we krwi i doszła do perfekcji. No, no… ciekawe.
Kiedy wróciliśmy do domu, było grubo po północy. Strasznie chciało mi się spać ale przedtem miałem rozmowę z ojcem. Usiadł na brzegu mojego łóżka i zapytał:
-Podobał cię się ten bal?
-Taki w miarę nawet.- wzruszyłem ramionami, bo co niby miałem powiedzieć, skoro to był ich bal. Ojciec jednak zadał to pytanie chyba tylko po to, by do mnie zagaić. Właściwym tematem zdawało się być pytanie, jakie padło następnie.
-Dlaczego dałeś się sprowokować tej małej od Foolishów?
Zaskoczył mnie tak, że na chwilę zapomniałem o senności.
-Nie dałem się sprowokować… ja tylko… zatańczyłem z nią! Ona tylko ze mną… rozmawiała i…
-Tak po prostu podeszła i zapytała, czy z nią zatańczysz, a ty się zgodziłeś, tak?- zapytał nieco drwiącym tonem. Chciałem zawołać „Nieprawda!”, ale dobrze wiedziałem, że to on miał rację. –Pomijając drobny fakt, że tańczyć nie umiesz?
To nie było fair z jego strony. Czułem, że się rumienię, ale zaprzeczenie nijak nie chciało mi przejść przez gardło. Myślę, że zauważył, że trochę przeholował bo spojrzał na mnie dość normalnie i powiedział:
-Następnym razem nie rwij się do czegoś, o czym nie masz zielonego pojęcia, Draco. Następnym razem już ci nie pomogę.
-Ty mi pomog…?- zacząłem ze zdumieniem, ale nagłe olśnienie, które spłynęło na mnie w tamtej chwili, nie mogło się z nim równać. Spojrzałem na niego bez słowa i wszystko stało się dla mnie jasne. Ojciec klepnął mnie żartobliwie w tył głowy i rzucił prawie beztrosko, wstając:
-Cieszę się, że się rozumiemy. Dobranoc.
-Dobranoc.
Opadłem wolno na poduszki, próbując uporać się z niedowierzaniem, jakie mnie ogarnęło, a nie minęło nawet kilkanaście minut, jak już spałem.

[ 10 komentarze ]


« 1 2 3 4 5 6 7 8 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki