Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem Roxanny Weasley opiekuje się Lara!

  15. Nieporozumienie...
Dodała Roxanne Poniedziałek, 10 Listopada, 2008, 21:15

Oto nowa notka. Marto, mam nadzieję, że ta jest lepsza niż poprzednia ;)

- Bonjour maman! – wykrzyknęłam z radością.
- Roxanne, kochanie! To świetny pomysł, tata nie ma jeszcze bonżurki! Trzeba mu ja będzie kupić na Święta! No, to dzięki tobie mamy już dla niego prezent! I problem z głowy. A poza tym, to bardzo się cieszę, że już jesteście! Stęskniłam się za wami!
Stojąc przed kominkiem, razem z Fredem dostaliśmy po całusie w ubrudzone od popiołu policzki. Po chwili mój braciszek już gdzieś wyparował, a ja stałam w tym samym miejscu oniemiała. Kompletnie nie wiedziałam o co mamie chodzi. Poszłam za nią do kuchni i odezwałam się zmieszana:
- Ale mamo, bonjour, to...
- Nie, nie kochanie. Źle to wymawiasz. To nie bonżur tylko bonżurka. Tak, tak, dla mężczyzny, ale w rodzaju żeńskim. Ale nie dziw się, przecież jest jeszcze wiele innych tego typu przykładów. A teraz idź już na górę, umyj się i rozpakuj. Tata powinien przyjść na obiad. Wtedy sobie wszyscy spokojnie porozmawiamy.
Cały czas nie rozumiejąc mamy, poszłam do swojego pokoju. Zanim jednak zaczęłam się rozpakowywać, umyłam starannie zasmolone twarz i ręce i przebrałam się. W końcu otworzyłam też swój kufer, aby poukładać całą jego zawartość. Szkolne szaty i szkolny płaszcz poszły na sam koniec szafy. W końcu nie ma teraz szkoły! Wszystkie bluzki z krótkim rękawkiem też schowałam w najdalsze kąty szuflady. Tak samo było ze spódnicami, sukienkami, rybaczkami i szortami. Na pierwszym miejscu widniały długie spodnie, bluzki z długim rękawem, swetry, kurtki i płaszcze (oprócz szkolnego).
Gdy zrobiłam porządek z ubraniami, zajęłam się szkolnymi podręcznikami. Ułożyłam je na półce z książkami, a kociołek i składniki do eliksirów zostały w kufrze.
Skończywszy te wszystkie jakże ważne czynności, rozejrzałam się po swoim pokoju. Wszystko było tak, jak to zostawiłam. Dywanik był tak samo różowy, zegarek tak samo spóźniony, szafa tak samo solidna. Tylko zasłony przy oknach trochę wypłowiały. O dziwo, nie było ani grama kurzu! Pewnie mama tu wysprzątała przed naszym przyjazdem...
Myśląc o mamie, przypomniał mi się jej dziwaczny bonżurek. Ale jak to w końcu jest? – pomyślałam. – bonżurek czy bonżurka? I czy to w ogóle jest bonżurek lub bonżurka, a nie bonjour? Z tą myślą weszłam na strych. Zapaliłam lampę i rozejrzałam się wokoło. Od wieków nikt tu nie zaglądał! A przecież jest tu tyle starych książek... Roxanne Weasley, wróć! Zaczynasz biadolić o tych księgach jak ciocia Hermiona! – skarciłam siebie w duchu. - Chociaż z drugiej strony, może znajdę jakąś encyklopedię i poszukam tego czegoś...
Tak więć, zaczęłam szukać. Szybko trafiłam na czarodziejską encyklopedię. Z podziwem patrzyłam na skórzaną oprawę obszytą złotymi, srebrnymi i bordowymi nićmi, z potężną klamrą zamykającą księgę. Otworzyłam ją na stronie wyrazów zaczynających się na „B”. „Bonżurek” – nie ma. W takim razie musi być „bonżurka”. Ale... bonżurki też nie ma!
Ze zdziwieniem zamknęłam księgę, pełną ruchomych obrazków. Przecież encyklopedia ma być encyklopedyczna i wyjaśniac wszystkie encyklopedyczne słowa! A tego „czegoś” tutaj nie ma! – wykrzyknęło coś w mojej rudej głowie. Szybko zreflektowałam się, a do mojej rozpalonej głowy wpadła inna myśl: może to mugolskie słowo? Wstąpiła we mnie nadzieja. Przeszukałam cały strych i w końcu natknęłam się na mugolską encyklopedię – zwykłą, grubą księgę w zwykłej, choć grubej tekturowej oprawie. Jednak... znowu to samo! Nie było tam takiego dziwnego słowa jak „bonżurek” czy „bonżurka”.
Zirytowana zeszłam ze strychu. Poczułam zapach gotowanej wołowiny. Ten sam zapach zaprowadził mnie do kuchni. Przy nakrytm stole siedział Fred, a mama właśnie kroiła mięso wymachując różdżką i wykrzykując komendy. Taty jeszcze nie było. Gdy moja rodzicielka zobaczyła moją nadąsaną minę, zapytała:
- Roxy, co się stało?
- Nic, mamo. Ciągle myślę o tym bonżurku...
- Przecież ci mówiłam, że to jest bonżurka, a nie bonżurek. I tak samo mówiłam ci, że jest to bardzo dobry pomysł. O co więc chodzi?
- Chodzi o to, że ja nawet nie wiem co to jest bonżurka! Szukałam po encyklopediach czarodziejskich i mugolskich, ale nawet tam tego słowa nie ma! – wytłumaczyłam mamie swój problem.
- Kochanie, bonżurka, to taki męski szlafrok, długości marynarki. Tego słowa już dawno się nie używa, więc miałaś prawon nigdzie go nie znaleźć. Ale skąd ty wzięłaś ten pomysł, skoro nawet nie wiedziałaś, że coś takiego istnieje?! – teraz to mama się zakłopotała.
- Ja....
- Ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha! – Zaczął śmiać się Fred. – Mamo! Przecież „bonjour” to po francusku „dzień dobry”. Roxy chciała się popisać swoją znajomością tego jężyka, a ty to wzięłaś za zwykły szlafrok! Ha ha ha ha ha!!!! – mój brat trzymał się za brzuch, tarzając się po podłodze.
- No tak, nie ma to jak zabawa słowami! – te SŁOWA wypowiedział mój kochany tato, który nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd się pojawił. Mam tylko nadzieję, że nie usłyszał, że bonżurka ma być jego bożonarodzeniowym przezentem...

[ 22846 komentarze ]


 
14. Przed wyjazdem
Dodała Roxanne Czwartek, 30 Października, 2008, 21:33

No taak… Zima jak była tak jest, ale śniegu jak nie było tak nie ma. Ostatnie tygodnie były bardzo ciężkie. Cały czas musieliśmy się uczyć do naszych pierwszych testów. Angel opowiadała mi, że w mugolskich szkołach są tylko testy pisemne. Nie dziwię się, w końcu oni nie używają różdżek. Ale u nas jest inaczej. Musimy zdawać praktycznie i teoretycznie prawie z każdego przedmiotu.
Nauczyciele tak nam porozkładali testy, że najpierw zdawaliśmy pisemnie a na następnej lekcji praktycznie. Tym sposobem w każdym tygodniu mieliśmy trochę tego i trochę tego. Uważam, że zostało to bardzo mądrze zaplanowane, ponieważ mogliśmy dać trochę odpocząć naszym szarym komórkom.
Wszystkie testy poszły mi w miarę dobrze. Oprócz eliksirów. Eliksiry poszły mi wyśmienicie! I gdyby nie dwa małe błędy, dostałabym „W”! Trochę to irytujące, że byłam tak blisko tej oceny, a jednak jej nie zdobyłam. Jednak z drugiej strony, to bardzo przyjemne, że jestem już aż tak wysoko. Z całej reszty przedmiotów, dostałam albo „Z”, albo „P”.
Dopiero teraz zauważyłąm, że nawet słowem nie wspomniałam o moich lekcjach francuskiego i portugalskiego. No cóż... Francuski mam we wtorek i w piątek po południu, a portugalski w poniedziałek i czwartek, także po południu. Wszystkie zajęcia odbywają się zawsze o 17:30, w sali numer 5 na czwartym piętrze. Trwają około półtorej godziny, tak jak każde zajęcia. Chętnych jest bardzo dużo. Klasy są porozdzielane latami, to znaczy, wszyscy chętni z pierwszych klas są razem, wszyscy z drugich klas razem, wszyscy z trzecich klas razem, itd. Nie mamy podziału na domu, tylko (znów to powtórzę) wszyscy są razem: Slytherin, Ravenclaw, Huffelpuff i Gryffindor.
Te zajęcia są bardzo ciekawe. Nauczyciele bardzo ciekawie wykładają i wszyscy ich świetnie rozumieją. Na obydwu przedmiotach przerabiamy w zasadzie to samo (tylko w innym języku, ma się rozumieć). Umiem już się przedstawiać, przedstawiać kogoś, pytać o zdrowie, dni tygodnia, czsowniki zakończone na „-er”, itp.
Sezon Quiddicha zacznie się dopiero na wiosnę, ale nasza drużyna już od dawna cały czas trenuje. Pomimo wszystko jeszcze nigdy nie miałam czasu pójść i na nich popatrzeć. A tak bym chciała... Raz tylko, gdy siedziałam w bibliotece, widziałam przez okno małe latające postacie.
Jutro rano wracamy do domu na ferie świąteczne. Fred i ja przemieścimy się proszkiem fiuu z Gryffindorowego kominka. Szkoda rozstawać mi się z przyjaciółmi, ale cieszę się, że zobaczę moją kochaną rodzinkę.
Dobra, kończę, bo jeszcze muszę się spakować.

*************************

- Bonjour maman!!!
- ??????

[ 6364 komentarze ]


 
13. Okropny dzień
Dodała Roxanne Poniedziałek, 06 Października, 2008, 22:51

Dni mijały szybko i zaczęła się zima. Nie ma w ogóle śniegu, tylko beznadziejna plucha. Cały czas jest okropnie zimno i leje jak z cebra. Napisałam jak z cebra¬?! Niemożliwe! Leje jak... No, nie umiem tego sprecyzować. Ogromne krople deszczu padają ze wszystkich stron na ziemię z taką siłą, że odbijają się od niej i moczą człowieka od dołu. Nawet gruby płaszcz i ogromny parasol nie pomagają. Brrr...
Jakby tego było mało, nauczyciele wyciskają z nas ostatnie poty. Wygląda to mniej więcej tak: wejście do klasy, powtórka ze wszystkich lekcji od początku roku, przerabianie nowego materiału za materiałem i masa zadań domowych. Ale można się do tego w miarę przyzwyczaić. Na całe szczęście.
Dzisiaj jednak miałam okropny dzień. Po nieprzespanej nocy czułam się okropnie. Z tego co powiedziały moje wspólokatorki, wyglądałam tak samo. Chciałam dojść z sobą do ładu, ale raz, że nie mogłam się skupić, dwa, że nie znałam żadnego użytecznego w tym przypadku zaklęcia.
Jakoś udało mi się dotrzeć do Wielkiej Sali i zjeść automatycznie śniadanie. Pomimo wszystko... Gdy jadłam nieprzytomnie owsiankę, usłyszałam nad sobą głos profesor Buristaf:
- Panno Weasley, włosy! Uprzejmie proszę nie wkładać ich do talerza. Zapewniam, że owsianka z włosami nie smakuje najlepiej. – No tak. Z tego wszystkiego zapomniałam związać włosy w warkocz. No i rzeczywiście wlatywały mi do talerza...
Pierwszą lekcją była transmutacja. Psorka mówiła, mówiła, mówiła, pokazywała coś... Ale do mnie to nie docierało. Jak mówi babcia - wlatywało jedną dziurką od nosa a wylatywało drugą. W którymś momencie...
- Panno Weasley! Panno Weasley! Czy panna mnie słyszy?
- C... co? Co się dzieje...?
- Zasnęłaś na mojej lekcji! To niedopuszczalne!
- Aaale ja...
- Ponieważ był to twój pierwszy raz, dostajesz ode mnie naganę, ale jeśli jeszcze raz coś takiego się wydarzy, dostaniesz szlaban! Dzisiaj Gryfindor traci przez panią 5 punktów.
- O... Oczywiście. Przepraszam. Ja...
- A teraz proszę, idź do Skrzydła Szpitalnego i poproś panią Pomfrey o coś na wzmocnienie.
Skinęłam tylko głową, spakowałam swoje książki i posłusznie udałam sie do pielęgniarki. Wyjaśniłam całą sprawę. Kobieta w sędziwym wieku, lecz nadzwyczaj sprawna, podała mi gorący wywar z handrakuji i czarnego pieprzu i kazała położyć się do łóżka, nie zważając zupełnie na to, że właśnie się zaczął obiad. Protestowałam, gdyż wcale nie miałam ochoty zostać w Skrzydle Szpitalnym, ale pani Pomfrey była nieugięta. Położyłam się więc w chorobliwie białej pościeli, zasłoniłam tak samo białe kotary i (o dziwo) smacznie i mocno zasnęłam.
Gdy się obudziłam usłyszałam zamykanie drzwi i stukot obcasów. Odsunęłam kotary i usiadłam na łóżku. Zauważywszy to, pielęgniarka podeszła do mnie podała mi ogromną tacę z jedzeniem i kubek z wywarem, mówiąc:
- Właśnie przyniosłam ci obiad. Gdy zjesz wszystko i wypijesz cały wywar, będziesz mogła wyjść.
Spojrzałam na tacę. Widząc zupę różaną, befsztyk w sosie kawowym z jajkiem i frytkami, sok dyniowy i galaretkę wiśniowo-malinową z całymi kawałkami owoców, usłyszałam głośne burczenie w brzuchu. Zjadłam ze smakiem i wypiłam wywar, który (przynajmniej na dłuższą chwilę) postawił mnie mocno na nogi. Przybyło mi sił i poczułam się już dużo lepiej.
Niestety, nie cały czas tak było... Gdy po wyjściu ze Skrzydła Szpitalnego, korzystając z tego, że nie pada, poszłam na dwór napisać przynajmniej część referatu na obronę przed czarną magią, byłam jeszcze w miarę sprawna umysłowo. Siedząc na ławce i pisząc wypracowanie (tak mi się wydawało), patrzyłam w nicość i oddawałam się zadumie. Myślałam o tym co mi się ostatnio przytrafiło... Chociaż z punktu logicznego myślenia nic się nie stało, a ja, wiodę całkiem normalne życie: chodzę do szkoły, mam przyjaciół na których mogę liczyć, śnią mi się koszmary... No właśnie koszmary... Dlaczego po raz kolejny śniła mi się... Zaraz! Stop! Wróć! Przecież ja cały czas wpatruję się w to drzewo... A pod nim siedzi ta kobieta w czerwonej sukni ze snu... Tylko że teraz jest w czarnym szkolnym płaszczu. Czy to możliwe, żeby ona tutaj była?
Chwiejnym krokiem podeszłam do kobiety. Każdy krok zdawał mi się męczrnią ciekawości i zaintrygowania. Gdy byłam już całkiem blisko, odezwałam się:
- Ty... Ty...
- Tak, słucham? Co się stało, nie znam cię? – kruczoczarna dziewczyna, może z piątego roku, ze zdziwieniem patrzyła się na mnie. Błędnym, zamglonym wzrokiem, wodziłam po jej twarzy bełkocząc bez ładu i składu:
- Prze... przepraszam. Pomyliłam Cię... z kimś...
A więc to jednak nie ona... Co sie ze mną dzieje? Może to tylko skutek dzisiejszego przemęczenia lub działania leku pani Pomfrey? Oby...

[ 26300 komentarze ]


 
12. Senne Deja vu
Dodała Roxanne Czwartek, 18 Września, 2008, 23:30

We wtorek, około jedenastej w nocy padłam na łóżko, nie rozbierając się nawet. Nie raczyłam w ogóle zajrzeć do łazienki. Po prostu otworzyłam drzwi do dormitorium, zamknęłam je, przyczołgałam się na czworakach do łóżka i uwaliłam się na nie. Od razu zasnęłam jak Martwyzjad, o których tyle czytałam w bibliotece. Inaczej mówiąc, zasnęłam głębokim snem. Eh, może od początku.
W sobotę o 19:30 szlaban miał James. Trwał około dwóch i pół godziny. Jim miał wyczyścić wszystkie zbroje na pierwszym i drugim piętrze. Bez użycia czarów oczywiście. Dostał trzy wiadra z wodą i z płynem, ścierkę oraz jakiś mugolski olejek. Następnego dnia rano wyglądał jak zmordowany pies.
W niedzielę, także o 19:30, na szlaban poszedł Mike. Biedak, musiał oddzielić cztery wiadra cebulek rzodkiewki węgierskiej od cebulek rzodkiewki waniliowej. A one są wielkości porzeczki! Gdy przyszedł wyglądał dokładnie tak samo jak James. A te rzodkiewki jedliśmy dzisiaj na śniadanie. Oczywiście nikt z naszej paczki ich nie tknął, podzczas gdy inni zajadali się tym przysmakiem, nie wiedząc kto musiał się dla nich umęczyć.
W poniedziałek o 18:00 przyszła kolej na Jen. Dostała chyba ze dwie tony wypracowań starszych uczniów, którzy się uczyli w Hogwarcie dawno temu. Te wypracowania były bardzo ważne i na bardzo ważne tematy, niektóre stare jak świat czarodziei, i miały się zachować jak najdłużej w szkolnej kartotece. Tak przynajmiej opowiadała Jen. Ona po szlabanie wyglądała nie najgorzej, ale palce i oczy miała tak opuchnięte, że następnego dnia rano szybko udała się do Skrzydła Szpitalnego.
I w końcu przyszedł wtorek, a wraz z nim mój szlaban. Stawiłam się o umówionej godzinie w gabinecie dyrektorki. W zasadzie to nawet nie weszłam do jej gabinetu, bo ona już mnie gdzieś prowadziła. Niedługo potem okazało się gdzie: na ósme piętro. Szłam za nią długim, ciemnym korytarzem, gdzie prawie nigdzie nie było drzwi Widziałam chyba tylko jedną parę, gdzieś na początku korytarza. Po jakimś czasie skręciłyśmy w prawo. Po pięciu minutach korytarz urwał się, ukazując trzy pary schodów: na prawo, na lewo i na wprost. My skorzystałyśmy z tych na lewo. Miały tylko 6 stopni i prowadziły do czegoś co przypominało półokrągła „ślepą uliczkę”. Na jedynej prostej ścianie widniały ogromne dębowe drzwi z jakimś wypłowiałym malunkiem. Gdy przyjrzałam się bliżej rysunkowi zauważylam , że były to kontury czterech skrzyżowanych mioteł. Psorka nacisnęła klamkę i pchnęła mocno drzwi. Głucho skrzypnęły.
- Roxanne, oto sala gdzie naprawia się miotły. Jak wiesz, wasze lekcje latania zostały odwołane i przełożone na następny semestr, ze względu na to, że miotły nie są w dobrym stanie. Niestety nikt nie miał czasu, aby je naprawić. I to jest twoje zadanie. Masz wyprostować wszystkie witki, jeśli trzeba - pododawać je do mioteł i każdą miotłę wypastować. Abyś nie zrobiła głupstwa, powiem ci jeszcze, że pastuje się tylko rączki mioteł. A teraz daj mi proszę swoją różdżkę – podałam psorce mój magiczny patyczek. Nauczycielka stuknęła swoją różdżką w moją i powiedziała głośno i wyraźnie – Aganisto. Kłądę ci różdżkę na tej szafce, Jeżeli spróbujesz jej dotknąć czy użyć, zacznie cię parzyć w rękę. A teraz proszę – zrobiła szeroki ruch ręką, pokazując cały pokój. – Wszystko czego potrzebujesz znajdziesz w szafach i skrzyniach. Przyjdę po ciebie o stosownej godzinie. – I wyszła.
Rozejrzałam się po Sali. Pomieszczenie było raczej średniej wielkości. Tylko z jednej strony, po mojej prawej, było duże, półokrągłe okno, które wychodziło na kawałek błoni i chatkę Hagrida. Pod oknem stała dębowa skrzynia z czarną kłódką. Na przeciw mnie stała szeroka szafa, na całą długość ściany. Po mojej lewej stała niska szafka z kilkoma szufladkami. To właśnie na niej leżała moja różdżka. Nad nią wisiał wielki obraz (oczywiście ruchomy) na którym, teoretycznie, kobieta naprawiała miotły. Mówię „teoretycznie”, bo w tym momencie, kobieta mioteł nie naprawiała, tylko spała na krześle w pozycji siedziącej. Ja bym tak nie potrafiła! Za mną stał mały stół i krzesło. Obydwa meble były wykonane z mahoniu, Oparcie krzesło było pięknie wyrzeźbione, Nie miało zwykłych „dziur”, tylko fale, serca, ptaki... Ciągle odkrywałam coś nowego w tym rzeźbieniu. Stół także miał bardzo ładne ornamenty. Takie zwykłe i niepozorne, lecz jednak było w nich coś takiego co nadawalo im swój urok i wdzięk.
Westchnęłam. Trzeba było wziąć się do tej mozolnej pracy. Tylko gdzie te miotły? – zastanawiałam się. Podeszłam do małej szafki i otworzyłam wszystkie szufladki. Były w nich pasty, ściereczki i jeden mały, czarny kluczyk. Spojrzałam na niego, a następnie na skrzynię. To pewnie kluczyk od tej skrzyni – pomyślałam. Niepewnie włożyłam kluczyk do kłódki. Pasował jak ulał. Przekręciłam. Coś zgrzytnęło, skrzypnęło, zachrobotało i wieko skrzyni samo się otworzyło. W środku były... witki do mioteł! Cała skrzynia, aż po samą górę była nimi wypełniona. Następnie otworzyłam ogromną szafę. To właśnie w niej znajdowały się miotły. I rzeczywiście były w bardzo złym stanie. Witki, o ile miotły je wogóle miały, sterzczały we wszystkie strony, a rączki od mioteł wyglądały jakby nikt ich nie pastował od wieków. Katastrofa!
Poukładałam sobie wszystko na stole i zabrałam się do roboty. Na początku szło bardzo dobrze, podśpiewywałam sobie pod nosem, myśląc z radością – Jednak ten szlaban nie jest taki straszny. Spodziewałam się czegoś gorszego. – Powtarzałam ciągle tę samą kolejność, która w którymś momencie zaczęła się robić bardzo monotnna i nudna: dokładanie, prostowanie, pastowanie. Dokładanie, prostowanie, pastowanie. Dokładanie, prostowanie, pastowanie. Kiedy oczy miałam już czerwone i podpuchnięte, ziewałam tak szeroko, że nietoperz mógłby mi wlecieć do buzi, zmęczenie dawało o sobie bardz mocno znać, a dyrektorka nie przychodziła, zaczęłam się nad sobą użalać:
- Dlaczego musiałam dostać taką karę? Ja na nią nie zasługuję! Za ten jeden niewinny żarcik... Przecież uczę się dobrze i staram się nie sprawiać kłopotów, więc DLACZEGO, ja się pytam?!
Nie myślałam wtedy nawet, że tym wybrykiem z eliksirem narobiłam wiele kłopotów, no ale cóż, zmęczenie, to zmęczenie, i nic na nie poradzić się nie da...

****************


Szeroka polana, bardziej przypominająca wrzosowisko. Pełno wrzosów. Koło podmokłych terenów i bagien czerwienią się żurawiny, niedaleko rosną borówki. Pokazują swe kapelusze grzyby. Wiele, najrozmaitszych grzybów. Gdzieniegdzie rosną kępki dziurawców, powojników, astrów, chryzantem i dąbków. Naokoło wiele drzew. Lecz tylko jedno szerokie, płaczące: wierzba. Płacząca wierzba. A pod nią – kobieta. Młoda dziewczyna oparta plecami o pień drzewa spała. Jej wąskie usta były rozchylone. Powieki przymknięte, rzęsy opuszczone. Jej długie, czarne, kręcone włosy powiewały delikatnie na wietrze, co jakiś czas zakrywając jej twarz. Ubrana była w czerwoną, długą suknię, wyszywaną złotą nicią. Otworzyła oczy… Po jej delikatnej skórze zaczęły płynąć maleńkie jak kryształki łzy…

**********************


- Roxanne! Roxanne, obudź się! – otworzyłam oczy. Ujrzałam w słabym świetle dyrektorkę. Czyżbym się chwilę zdrzemnęła? – Zasnęłaś ze zmęczenia. Ale cieszę się, że udało ci się naprawić tak dużo mioteł. I widzę, że tego szlabanu nie zapomnisz. A teraz idź juz spać, bardzo źle wyglądasz. Proszę, oto twoja różdżka.
Poszłam do naszej wieży, a następnie do dormitorium. Skąd ja znam ten sen? Czyżbym przeżyła senne deja vu ?

[ 9 komentarze ]


 
11. Przesłuchanie
Dodała Roxanne Sobota, 16 Sierpnia, 2008, 12:06

Kochani! Nie mam dostępu do komputera, więc czekajcie na następną notkę tak samo cierpliwie!


- Ale nam się upiekło. UPIEKŁO. – wykrzsztusiła Jen, opadając lekko na miękkie, dziurawe ze starości fotele, naprzeciw kominka.
- Musimy być ostrożniejsi. OSTROŻNIEJSI. – ukucnęłam na podłodze.
- Nie przesadzajcie. Dobrze, że nam uwierzyła. UWIERZYŁA. – tym razem to Jim usiadł w fotelu.
- Mieliśmy duże szczęście. DUŻE SZCZĘŚCIE. – Mikuś zrobił się bardzo poważny.
Taaak... Naprawdę mieliśmy szczęście, że McGonagall nam uwierzyła. Zaraz następnego dnia po naszym pikniku zaczęła wzywać do siebie ludzi i wypytywać o wszystko na okoliczność zmienionego woźnego. Nie wiem dlaczego tak późno się za to zabrała, w końcu było to już około dwóch tygodni po zdarzeniu z Filchem. Prawdę mówiąc, miałam nadzieję, że o tym zapomni. Ale nie. Procedura była taka: każdy opiekun przepytywał uczniów ze swojego domu. Wybierał kilku, którzy wydali mu się najbardziej podejrzani. Ci z kolei, szli na przesłuchanie do dyrektorki. Do tej grupy dołączyłam ja (na nieszczęście) i o dziwo... Angel! Ona, która nie miała nic z tym wspólnego ani nic nie wiedziała... No cóż...
McGonagall była jak detektyw: dociekliwa, zadająca pytanie po pytaniu. Moje przesłuchanie było okropne! Myślałam, że się wydam! Bo ja po prostu nie jestem nigdy za bardzo wiarygodna, nie umiem kłamać jak z nut...
Czekając przed drzwiami do gabinetu dyrektorki, zrobiłam 20 wdechów i wydechów. W końcu odważyłam się zapukać trzy razy w mocne, dębowe drzwi. Usłyszałam donośne „Proszę!” i weszłam. Obejrzałam się wokół siebie z zaciekawieniem. Jeszcze nigdy nie byłam w gabinecie dyrektorki. Na ścianahch okrągłego gabinetu wisziały protrety dawnych dyrektorów Hogwartu. Wszystkie aż nadto udawały, że śpią, prócz jednego, Albus Dumbledor wyglądając zza swych złotych ram, spoglądał ciekawie na beżowy dywan pełen kwadratowych wzorów, na wielkie półki zawalone książkami rożnych rozmirarów, na kamienny kominek, na mały stoliczek przy oknie gdzie stał imbryczek z herbatą, na schody do dormitorium i na ciemne, szerokie biurko, za którym z powagą siedzieła dyrektorka – profesor Minerwa McGonagall.
- A więc: panna Roxanne Weasley. Usiądź proszę. – usiadłam po drugiej stronie biurka na prostym, bardzo twardym krześle. Psorka zaczęła przepytywanie:
- Panno Weasley, widziała pani przemienionego woźnego Filcha?
- Tak, widziałam, pani dyrektor.
- Co ma pani na ten temat do powiedzenia?
- Uważam, że to okropne! – próbowałam wykrzyknąć to z nutką zdziwienia, że psorka mnie o to pyta.
- Tak, tak. Oczywiście. Powiedz mi proszę, co robiłaś przez całą niedzielę poprzedzającą to eee... zdarzenie?
Wyczułam niebezpieczeństwo. Odpowiedziałam z prostotą, pomijając fakt, że poszłam po starą księgę:
- To było tak dawno... O ile dobrze pamiętam obudziłam się o 9:30. Ponieważ reszta dziewczyn z mojego dormitorium jescze spała, zaczęłam czytać mugolską książkę „Trzej Muszkieterowie”, którą zaczęłam dnia poprzedniego. Wie pani, tam jest taki d’Artagnan, szlachcic, który chce być muszkieterem i spotyka Atosa, Portosa i Aramisa, i...
- Dalej. Co robiłaś później? – nauczycielka panowała nad sobą, chociaż lekka zmarszczka przecięła jej czoło. Kontynuowałam więc:
-Gdy wszystkie dziewczyny się obudziły, zeszłyśmy na śniadanie. Było około 10:00. Potem, razem a moją trójką poszłam nad jezioro umoczyć nogi. Następnie każdy poszedł w swoją stronę. Ja poszłam odrabiać lekcje. Trochę mi na tym zeszło, bo było ich dużo, a ja nie wszystko rozumiałam. Oczywiście zjadłam jeszcze obiad i kolację.
- No dobrze. Wytłumacz mi tylko jedną nieścisłość: profesor Kaleen Buristaf, nauczycielka eliksirów, zeznała, że około godziny jedenastej rano byłaś u niej pożyczyć jakąś starą książkę od eliksirów.
Zimny pot wstąpił mi na czoło. Miałam wrażenie, że mocno przybladłam. A więc wpadłam – pomyślałam. – Teraz trzeba wszystko wytłumaczyć. A może nie? – zadrżałam. Powzięłam więc inną taktykę obronną, Zrobiłam minę, że niby próbuję sobie coś przypomnieć. Po chwili milczenia twarz mi się rozjaśniła i odpowiedziałam:
- Rzeczywiście, pani profesor. Byłam u profesor Buristaf pożyczyć tę książkę, ale było to chyba w piątek, a nie w niedzielę. I, o ile się nie mylę, było to po zajęciach.
- Ależ nie, słyszłam wyraźnie, że to było w niedzielę, I to dokładnie w dzień poprzedzający eee... „wpadnięcie” woźnego Filcha do Wielkiej Sali w eee... tym dziwnym stadium.
No świetnie! – wykrzyknęłam w myślach – przed nią nic się nie ukryje! Odpowiedziałam więc, próbując okazać zmieszanie, ale nie wiem czy mi to wyszło, bo w duchu strasznie się bałam:
- Ale mnie pani teraz zmieszała... Teraz już niczego nie jestem pewna...
- No dobrze. Ale po co była potrzebna ci ta książka? Nie masz swojej? A może czegoś tam szukałaś?
Powiedziałam dokładnie to samo co powiedziałam psorce od eliksirów: że zauważyłam, że w tej książce są informacje, których nie ma w naszych, i, że chciałam je porównać.
- Hmm... A o kim mówiłaś, wyminiając nazwę „moja trójka”? – psorka nie dawała za wygraną.
- O moich trzech najlepszych przyjaciołach: Jen, Jimie i Mike’u.
- Poproszę ich pełne imiona i nazwiska. – McGonagall położyła przede mną skrawek pergaminu i dała pióro (atrament stał na biurku już wcześniej). Rety, ta kobieta niczego nie odpuszcza! Pisałam więc, mówiąc przy tym jednocześnie:
- James Syriusz Potter. Jennifer Eleonora Frizliati. Mikel Richard Frizliati. Wszyscy z Gryffindoru. Pierwszy rok. – tak mówiąc skrobałam piórem po pergaminie moim niezbyt ładnym pismem. Gdy skończyłam, oddałam pióro i pergamin psorce. Ta zmarszczyła nos, widząc moje bazgroły. Zaraz potem odezwała się trochę niepewnie:
- Wiesz co Roxanne? Podyktuj mi to jeszcze raz, a ja zapiszę to na innym skrawku pergaminu. Zdaje mi się, że ten jest trochę poplamiony... – No tak! Jakbym nie wiedziała, że nie może rozczytać mojego pisma! Nic jednak nie powiedziałam i cierpliwie podyktowałam, to wszystko, co uprzednio napisałam.
- Dziękuję. – odezwała się po chwili dyrektorka. – Możesz odejść. I zawołaj następną osobę.
- Ale czy pani uważa, że jestem winna? – zapytałam z niepokojem. Dopiero teraz jak tak myślę, to widzę, że mogło mnie to zdradzić.
- A jesteś? – padło pytanie.
- Nie. Nie jestem.
- Więc nie masz się czego obawiać. „Wyniki” zostaną ogłoszone dzisiaj przy kolacji.
- Dziękuję. Do widzenia.
Obróciłam się i wyszłam. Gdy zamknęłam drzwi, usłyszałam jeszcze jak dyrektorka zaczęła rozmawiać z portretem Albusa Dumbledora. Zeszłam po ruchomych schodach, minęłam gargulca i zawołałam następną niewinną ofiarę. W drodze do wieży Gryfonów zaczęłam oddychać normalnie.
Na kolacji dyrektorka ogłosiła, że nie znalazła sprawcy przykrego incydentu z Filchem, ale żeby owy ktoś nie wyobrażał sobie za dużo. Na prawdę mieliśmy dużo szczęścia!

****************************

Dwa dni później, gdy kończyła się transmutacja.....
- Bardzo dobrze. Cieszę się ogromnie z waszych postępów. Jednak – tu nauczycielka transmutacji, Miriam Fan, spojrzała znacząco na klasę, złożoną z Gryfonów i Puchonów – musicie jeszcze dużo poćwiczyć. Dlatego, macie przygotować dzisiejsze zaklęcie zmieniające fistaszka w kartofla, na następną lekcję. Zrobię sprawdzian. Kto nie będzie umiał, dostanie dodatkową pracę domową. Teraz możecie już wyjśc, oprócz Mikela, Jamesa, Jennifer i Roxanne z Gryffindoru. Dziękuję. Do widzenia.
Spakowaliśmy nasze rzeczy, lecz nie wyszliśmy z klasy. Choć nikt tego po sobie nie dawał poznać, lekki niepokój i zdziwienie wstąpiły w nas. Cierpliwie czekaliśmy aż psorka coś powie. Ta powiedziała jednak tylko dwa zdania:
- Kochani, macie się zaraz stawić u pani dyrektor. Do widzenia.
Pożegnaliśmy się i poszliśmy w milczeniu do gabinetu McGonagall. Gdy weszliśmy psorka odezwała się:
- Posłuchajcie mnie uważnie. – Dyrektorka miała bardzo poważną minę. – Oczywiście nie mam ostatecznych dowodów na to, że to wy jesteście sprawcami przykrego incydentu z Filchem, lecz w świetle tego co wiem, jestem tego na 98,9% pewna. Dostaliście w tym momencie ostrzeżenie. Coś takiego ma się już więcej nie powtórzyć. Dlatego macie szlaban. Wszyscy osobno. Pan Potter stawi się u mnie w przyszłą sobotę o 19:30, pan Frizliati następnego dnia o tej samej godzinie, panna Frizliati w poniedziałek o 18:00, a panna Weasley we wtorek o 20:00. Wtedy dowiecie się co macie robić.
- Ale pani profesor... – jęknęła Jen.
- Nie chcę słyszeć żadnych protestów. Jeśli dowiodłabym niezbicie, kto jest winowajcą, musiałby pożegnać się ze szkołą. Do widzenia.
A więc jednak McGonagall wiedziała lub domyślała się wszystko. Nie chciała jednak wywalić nas ze szkoły tak zaraz na początku naszej nauki... I tak dostalismy pierwszy w tym roku szlaban...

[ 7 komentarze ]


 
10. Prawdziwa Jamajka!
Dodała Roxanne Sobota, 12 Lipca, 2008, 13:45

Drogi pamiętniczku! Nie pisałam tu już chyba od dwóch tygodni! A to wszystko przez masę lekcji i zadań domowych. Wiem, że to banalne usprawiedliwienie, ale taka jest prawda. Trzeba ćwiczyć „praktykę”, pisać eseje, siedzieć czasami w bibliotece… Nie powiem żeby to była męczarnia, ale trochę czasu pochłania… Dobra, koniec tych wymówek!

Co do Filcha, to wpadł w upragniony przez nas szał! Wyglądało to komicznie, bo stał na środku Wielkiej Sali krzycząc, wrzeszcząc, tupiąc (wyglądało to jak tańce Masajów przed polowaniem) i próbując wyrwać sobie królikowate uszy, a dyrektorka zmuszała go do spokoju, sama na niego krzycząc. Nie pamiętam dokładnie wszystkiego, ale przebieg zdarzeń był mniej więcej taki:

- Czego się śmiejecie małolaty? – warknął czerwony ze wstydu i gniewu woźny. Wszyscy zamarli, po czym wybuchnęli nową salwą śmiechu.
- Eeee…. Panie Filch? Co się stało? Co to za maskarada?! Czy panu się w głowie pomieszało?! CO TO MA ZNACZYĆ?! – McGonagall zaczęła mówić spokojnie i niepewnie (nie była pewna czy rozmawia z Filchem), lecz ostatnie słowa wypowiedziała z wielkim naciskiem. Z wielkim naciskiem?! Co ja mówię! Wybuchnęła jak wulkan! Jej oczy zaczęły błyszczeć, a nozdrza niespokojnie drgać.
- Ja się już taki obudziłem – zaskrzeczał gniewnie - a pani myśli, że ja sobie z pani kpię?! – woźny wyraźnie przeholował. Dalej było jeszcze gorzej. – Niech pani wszystkich ukarze! Niech wszyscy mają za swoje! Jak tak można?! To niedorzeczne! To kompromitacja! Do lochów z nimi! Za ręce do żyrandola przywiesić! Kazać przejść po rozgrzanym do czerwoności żelazie! Związać sznurem i położyć na mrowisko! Zedrzeć ubranie, przywiązać za ręce i nogi do Wieży Astronomicznej i niech marzną w dzień i w nocy, przez trzy dni! Wpędzić do…..
- PANIE FILCH!!! NIECH SIĘ PAN USPOKOI!!! Pani Pomfrey zajmie się panem, chyba wiem co panu dolega, więc nie będzie trudności… To nic strasznego, niech pan mi wierzy. A my spróbujemy odnaleźć winowajcę, który NA PEWNO poniesie karę. Ale niech się pan uspokoi! – dodała, bo woźny już otwierał usta żeby coś powiedzieć.

Na całe szczęście, pani Pomfrey skończył się akurat eliksir, który działa jak antidotum na większość dolegliwości. Tak więc, Filch musiał chodzić w tym stanie przez 48 godzin, bo pielęgniarka nie zgodziła się trzymać „coś takiego” w Skrzydle Szpitalnym! Wszyscy się z niego śmiali, gdy go mijali. Gdy mył podłogę musiał patrzeć na swoje okropne oblicze w mokrej posadzce. Nawet jego ukochana kotka od niego uciekała! Sądzę, że go po prostu nie poznawała!




****************************

Ponieważ dzisiaj jest sobota, umówiliśmy się wszyscy, że całą grupą odrobimy lekcje. Tak więc, gdy przy śniadaniu zaczęłam pakować do torby maślane rogaliki, moi kumple wytrzeszczyli gały i pytającym wzrokiem spoglądali na mnie. Ja nie zważając na to, wepchnęłam do torby ze dwa tuziny krokiecików. Kątem oka zauważyłam, że Mikelowi robi się lekka zmarszczka na czole. Uśmiechnęłam się w duchu. Niebieskooki w końcu nie wytrzymał:
- Roxy, czy mogłabyś nam powiedzieć po co pakujesz to wszystko?
- Mike, czy widziałeś kiedyś piknik bez jedzenia? – odpowiedziałam, walcząc sama ze sobą, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Czy oni naprawdę niczego nie pojmują?! – zastanawiałam się. Widocznie jednak nie rozumieli o co mi chodzi, bo Jen przypomniała mi nieśmiało:
- Ale pamiętasz, że umówiliśmy się na wspólne odrabianie lekcji?
- Pamiętam, przecież przed sekundą odpowiedziałam na to pytanie Mikelowi. – Zmieszali się jeszcze bardziej.
- Ale….
- Oj, wy puste łepetyny! Widocznie owsianka uderzyła wam do głowy i teraz macie pozaklejane komórki mózgowe! Chyba, że ich nie macie w ogóle… Pomyślcie: ponieważ dzisiaj jest ciepło, możemy sobie urządzić piknik na którym odrobimy razem wszystkie zadania domowe! Dalej, pakujcie co się da!
- Ty to masz pomysły! Wspaniałe pomysły! I za to cię uwielbiam! – Jim był wniebowzięty.
- Wiem! – odpowiedziałam, szczerząc zęby i robiąc śmieszną minę. Spakowaliśmy DUŻO jedzenia. Dużo przez naprawdę ogromne „D”: rogaliki, krokieciki, naleśniki, kanapki, kiełbaski, gołębie skrzydełka, saletki-fretki, mangowe rumaki i kilka butelek dyniowego soku.

Dokładnie o 12:00 spotkaliśmy się koło Wielkiej Sali. Jen, Mike i ja nieśliśmy w torbach jedzenie, Angel i James podzielili między siebie wszystkie książki, pergaminy, pióra i atramenty, a Carmen wzięła kilka koców, serwetek i chusteczki.
Wyszliśmy na błonia. Był ciepły, słoneczny dzień. Ptaki śpiewały, pierwsze liście spadały z drzew. Pod stopami leżało dużo dziwnych owoców, kształtem podobnych do mugolskich kasztanów. Tylko, że były…. różowo-żółte! No cóż… Co magia, to nie mugolski świat, jak mówi moja babcia. Dużo osób było na dworze. Niektórzy moczyli nogi w jeziorze… Wiele par przechadzało się w tę i z powrotem, trzymając się za ręce i szepcząc coś sobie do ucha…
Znaleźliśmy ustronne miejsce, z dala od gwaru i hałasu. Było to na jednym z „zakrętów” jeziora. Przy jeziorze jaśniał złocisty, drobny piasek, koło którego zaczynała się krótko przycięta trawa. Nad naszymi głowami, kołysały się na wietrze gałęzie drzew, mieszając swój szum z szumem fal wody… Z tego miejsca roztaczał się piękny widok na tereny Hogwartu…
- Prawdziwa Jamajka! – wykrzyknęła Carmen, czego nikt nie skomentował.
Rozłożyliśmy koce pod drzewami. Ponieważ nikt nie był jeszcze głodny, zabraliśmy się do odrabiania zadań domowych. Mieliśmy tego sporo: transmutacja, zaklęcia, zielarstwo, obrona przed czarną magią i opieka nad magicznymi stworzeniami. Zaczęliśmy od zaklęć. Musieliśmy wybrać jedno z ćwiczonych od początku roku zaklęć o dokładnie je opisać. Ja wybrałam „Reparo” – zaklęcie naprawiające. Szybko to poszło, więc po 15 minutach przeszliśmy do zielarstwa. Profesor zaznaczył nam kilka rycin w książce na których były narysowane różne rośliny, które mieliśmy nazwać i powiedzieć do czego służą. Z transmutacji i obrony przed czarną magią mieliśmy tylko przećwiczyć to, czego nauczyliśmy się na lekcjach. Na zmianę rzucaliśmy w siebie zaklęcie rozbrajające i przemienialiśmy zwykłe patyki w srebrne widelce z pięknymi ornamentami. Po dobrych dwóch godzinach zgłodnieliśmy. Zjedliśmy prawie wszystko. Zostało tylko trochę dyniowego soku, kilka krokiecików i jeden naleśnik z chińszczyzną. Rozłożyliśmy się przyjemnie na trawie… Leżeliśmy i leżeliśmy, gdy nagle zawiał dosyć ostro wiatr i… zwiał kilka pergaminów, które nie zostały schowane do książki!
- O nie… Teraz będziemy musieli pisać wszystko na nowo…. – jęknęła Jen.
- Nie przesadzajcie. Accio praca domowa! – krzyknęłam. Do mojej ręki wleciało kilka pergaminów.
- Mówiłem ci już, że jesteś genialna? – spytał Mike i puścił do mnie oko.
- Porażka! Kompletna porażka! – Angel cały jęczała patrząc w niebo. Carmen mocno się zdziwiła:
- Angel, przecież już mamy pergaminy. Możesz już przestać jęczeć.
- Ale ja nie jęczę z powodu pracy domowej! Nie wzięłam żadnej kurtki! Żadnego swetra! Nie mam nic, tylko krótki rękawek! Nie sądziłam, że zrobi się tak zimno! – rozpaczała moja koleżanka z dormitorium. I wtedy stało się coś nieprzewidzianego. James wziął koc na którym siedział i owinął nim Angel. Wszyscy osłupieli. James? Ten James, którego znałam od tak dawna? Ten James, który wszystkim płata figle przy każdej okazji, zrobił coś takiego?!
- Eee… Jim? – Jen nie była w stanie nic więcej powiedzieć.
- No co? Przecież nie zniósłbym jej ciągłych jęków i marudzenia, nie? – Jim wyszczerzył zęby. Wszyscy odetchnęli z ulgą……
Niestety ta sielanka zadań domowych się skończyła, gdy przyszła kolej na opiekę nad magicznymi stworzeniami. Ponieważ hahenrogi okazały się jeszcze zbyt małe, żeby się nimi zajmować na lekcjach, Hagrid opowiadał nam na każdych zajęciach, o różnych innych zwierzętach i stworzeniach (my w tym czasie pisaliśmy notatki). I teraz kazał nam napisać wypracowanie o stworach które chcielibyśmy poznać. I tu nastąpił problem. Bo niby co mieliśmy mu napisać? Że nie chcemy niebezpiecznych zwierząt, które on uwielbia? Że chcemy poznać zwierzęta tak łagodne jak puszki pigmejskie? Długo myśleliśmy jak by mu to napisać, żeby go nie urazić, aż w końcu każdy naskrobał, że chciałby spotkać coś niezwykłego, niespotykanego, bezpiecznego, spokojnego i czułego.
Po skończonym zadaniu wszyscy zaczęli się zbierać, tylko ja nadal siedziałam na swoim miejscu.
- Roxy, kuzynko, nie idziesz? – spytał się Jim. Odpowiedziałam bardzo powoli i spokojnie:
- Nie… Chcę tu jeszcze trochę posiedzieć i pomyśleć… Tu jest tak pięknie…
Zostałam sama Wpatrywałam się w pomarszczoną od wiatru taflę ciemnego jeziora. Niedaleko usłyszałam stukanie dzięcioła. Myślałam o wszystkim i o niczym. Zasnęłam…



*******************

Szeroka polana, bardziej przypominająca wrzosowisko. Pełno wrzosów. Koło podmokłych terenów i bagien czerwienią się żurawiny, niedaleko rosną borówki. Pokazują swe kapelusze grzyby. Wiele, najrozmaitszych grzybów. Gdzieniegdzie rosną kępki dziurawców, powojników, astrów, chryzantem i dąbków. Naokoło wiele drzew. Lecz tylko jedno szerokie, płaczące: wierzba. Płacząca wierzba. A pod nią – kobieta. Młoda dziewczyna oparta plecami o pień drzewa spała. Jej wąskie usta były rozchylone. Powieki przymknięte, rzęsy opuszczone. Jej długie, czarne, kręcone włosy powiewały delikatnie na wietrze, co jakiś czas zakrywając jej twarz. Ubrana była w czerwoną, długą suknię, wyszywaną złotą nicią. Otworzyła oczy… Po jej delikatnej skórze zaczęły płynąć maleńkie jak kryształki łzy…

********************



Otworzyłam oczy. Padało. Wiało. Było zimno. Czym prędzej pobiegłam do zamku i wzięłam gorącą kąpiel.

[ 21 komentarze ]