Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

Pamiętnikiem opiekuje się Daria

  Rozdział 10
Dodał/a Elizabeth Poniedziałek, 13 Września, 2010, 21:46

Wielkie SORRY, ale naprawdę trochę zgubiłam rytm po powrocie do szkoły. To co udało mi się wyskrobać jest krótkie i raczej marne, ale następna notka będzie lepsza. Żeby się do niej przyłożyć potrzebuję czasu, więc pojawi się w ostatni weeken września, ale obiecuję, że będzie długa, ciekawa i zadawalająca. Pozdrawiam!

- Liz! Jak się czujesz? Wszystko dobrze? Jak mogłaś tak głupio się narażać?! Umierałem ze strachu! Czemu mi nie powiedziałaś?! Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś!
Rudi wpadł do skrzydła szpitalnego biegnąc od progu i zasypując ją gradem pytań. Dziewczyna poczuła ciepło przy sercu widząc znajomą twarz. Chłopak stał już przy jej łóżku i nie bardzo wiedział co ze sobą zrobić. Po chwili wahania, której można było nie dostrzec, trochę sztywno objął Liz, po czym przysiadł na brzegu jej łóżka. Dziewczyna spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem, ale po kilku sekundach jej twarz rozjaśnił uśmiech. Był to jeden z tych, które kierowane są tylko do przyjaciół i zawsze są szczere.
Po podróży Siecią Fiuu Liz wypadła z kominka w gabinecie Dumbledore’a, gdzie przez następną godzinę najpierw opowiadała swoją historię, a potem słuchała wyjaśnień na temat zachowania Optimusa Prime. Podobno miał jakieś zaburzenia psychiczne, o których wiadomość zataił. Teraz przebywał w Świętym Mungu. Liz podzieliła się wszystkim z Rudim.
- Nie wierzę! Jak ty mogłaś do niego pójść wiedząc co zrobił tamtym dziewczynom! Czy ty masz w ogóle równo pod sufitem?! Zaczynam szczerze w to wątpić! Czemu mi nie powiedziałaś, przecież… - powiedział i umilkł wpatrując się w swoje dłonie.
- Przecież…? Wiem co byś zrobił. Od razu poleciałbyś do nauczyciela. Przepraszam, ale zachowałbyś się jak kapuś.
- Kapuś?! Byłbym kapusiem, bo chciałbym cię bronić? Wiesz… chyba wolałbym zostać kapusiem, niż patrzeć na ciebie kiedy byłaś nieprzytomna. Byłaś jak szmaciana lalka. Puste spojrzenie. Żadnych oznak życia, oprócz płytkiego oddechu. Bałem się o ciebie, Liz.
Dziewczyna spojrzała w jego oczy i zrozumiała, że przesadziła. Byli przyjaciółmi, ona też by się martwiła, gdyby coś stało się Rudiemu.
- Przepraszam. Nie powinnam tak mówić. Ale… kiedy widziałeś mnie nieprzytomną? Byłeś w Mungu?
- Po prostu, to ja cię znalazłem. Ja… - wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie drzwi otworzył się i do środka weszły zdyszane Shaunee i Carmen.
- Lizzy… - Przywitała ją Carmen i przesłuchanie zaczęło się od początku.

***

Następnego dnia rano Shaunee przyniosła jej lekcje z ostatnich czterech dni, a także jej torbę i kilka drobiazgów, o które poprosiła. Przedpołudnie spędziła, więc na nadrabianiu zaległości. Na przerwie na lunch odwiedził ją Luke. Przyniósł jej wielką tabliczkę czekolady z bakaliami, mówiąc, że to od całej drużyny Gryffindoru. Wypytał ją o samopoczucie i zdrowie nie napomykając słowem do tematu szalonego nauczyciela, a ona była mu za to bardzo wdzięczna. Po południu przyszedł Frank i odrabiał przy niej pracę domową. Później wpadły Carmen i Shaunee, a także Gryfoni z jej roku. Chłopcy jednak zbytnio hałasowali i pielęgniarka wyrzuciła wszystkich po pół godzinie. Pod wieczór przyszła jeszcze Lily, która prawie nakrzyczała na nią za nierozsądek i głupotę, a potem jej oczy dziwnie się zaszkliły, kiedy mówiła, że bardzo się o nią martwiła.

***

Liz myślała, że nie wytrzyma już dłużej leżąc w łóżku, na szczęście w niedzielne po południe pielęgniarka uznała że może wrócić na lekcje. Idąc przez zamek co chwila mijała kogoś i wydawało się jej, że wszyscy się na nią gapią. W Pokoju Wspólnym Gryffindoru, jej powrót wywołał spore zamieszanie i tylko dzięki Lily udało się jej dojść do sypialni. Po tym zdarzeniu nie wyszła już nigdzie do następnego dnia. Niestety właściwie było jeszcze gorzej. Kiedy przechodziła uczniowie zaczynali do siebie szeptać albo pokazywali ją ukradkiem znajomym. Nauczyciele też nie zachowywali się normalnie. McGonnagall nie skomentowała ani słowem tego, że nie zdążyła napisać wypracowania, tylko spytała czy dobrze się już czuje. Chociaż na zaklęciach miała być pytana, Flitwick jakby o tym zapomniał.
Liz czułą się dziwnie i niezbyt podobała się jej ta taryfa ulgowa, ale uznała, że potrwa tylko kilka dni, więc starała zachowywać się normalnie. Z czasem znowu stała się niewidzialna dla większości uczniów, a prof. Sprout obdarowała ją szlabanem, kiedy zbytnio rozgadała się z Rudim. Powoli zapominano o Optimusie Prime. Wszyscy uczniowie cieszyli, się z braku nauczyciela, bo dzięki temu do końca semestru mieli wolne na każdej lekcji Obrony. Życie w Hogwarcie wracało do normy.

Przepraszam za błędy, ale nie chciało mi się tego czytać i sprawdzać.

[ 1407 komentarze ]


 
.
Dodał/a Elizabeth Niedziela, 05 Września, 2010, 14:01

Hej, myślałam, że coś dziś dodam, ale nieudało mi się napisać. Stresik związany z pójściem do liceum troche przygniótł we mnie wene, ale za tydzień na pewno coś dodam.
Pozdrawiam!

[ 1132 komentarze ]


 
Rozdział 9
Dodał/a Elizabeth Wtorek, 10 Sierpnia, 2010, 22:41

Strasznie przepraszam, żę tak długo nic nie było, ale najpierw nie miałam weny, a później wyjechałam. Dzięki za komentarze. CZytając coś takiego chcesz zaraz usiąść i coś napisać, tylko nie zawsze wychodzi. To co dodaję miało być dłuższę, ale jutro nie będę miała czasu nic więcej napisać, a chcę dodać już cokolwiek, więc w czwartek albo piątek dorzucę coś jeszcze. Iguś, Doo i Aithne - to dla Was.

Napisałam drugą część notki. Zaczyna się po piątych gwiazdkach (***)


Z kolejnymi dniami listopada pogoda była coraz gorsza. Nad zamkiem zbierały się gęste chmury. Czasami spadały z nich pojedyncze krople wody, ale do oberwania chmury doszło dopiero po kilku dniach.
Kiedy w czwartkowy poranek Liz, razem z Rudim i Evanną, zmierzała na zielarstwo jej szatą i włosami targał nieprzyjemny wiatr. Z niechęcią spojrzała na kłębiące się burzowe chmury. Rudi także spojrzał na niebo.
- Będzie dziś burza. I to nie byle jaka.
- Mówiłeś to samo trzy dni temu – zauważyła lekko rozbawiona Evanna.
- Ale dziś jestem już pewny. Zresztą… Chyba właśnie zaczyna padać…
Na ścieżce przed nimi zaczęły pojawiać się ciemne plamki, znak po kroplach deszczu, więc przyśpieszyli trochę marsz, a po chwili już biegli. Wpadli pod daszek przed wejściem do szklarni i otarli twarze z pojedynczych, acz dość dużych kropel wody. W ich stronę zmierzali już biegiem inni uczniowie i chwile później pod niezbyt dużym daszkiem zapanował spory tłok. Deszcz padał coraz mocniej, więc z ulgą przyjęli nadejście prof. Sprout, która, już dość mokra, wpuściła ich do środka.

***
Liz lubiła wsłuchiwać się w odgłos deszczu uderzającego w dach i okna. Mogła na długi czas zatracić się w tym delikatnym stukocie i nie robić nic oprócz słuchania i rozmyślania. Można by pomyśleć, że deszczowy dzień powinien być dla niej czymś wspaniałym, jednak nie do końca. Niektórych deszczowe dni bardzo nudziły, a jednostajny stukot irytował. Taką osobą był na przykład profesor Flitwick, który postanowił ocenić wysiłki pierwszej klasy na lekcji. Od tygodnia ćwiczyli na zajęciach zaklęcie lewitujące. Większość uczniów umiała już wylewitować piórka wysoko w powietrze, ale niektórzy nie radzili sobie z tym zbyt dobrze. Gdyby sprawdzian odbył się innego dnia Liz bez trudu dostała by dobrą ocenę, jednak tego dnia była zbyt rozkojarzona i jej piórko unosiło się tylko kilka cali nad blat i opadało z powrotem. Dostała N i na następnej lekcji miała zademonstrować zaklęcie przed całą klasą. Liz zbytnio się tym nie przejęła ale Carmen roztrząsała tą sytuację jeszcze wieczorem w Pokoju Wspólnym.
- To nie fair z jego strony, przecież poprzednim razem świetnie sobie radziłaś. Mogłaś mieć dziś gorszy dzień, albo źle się czuć… Właśnie, wszystko w porządku?
- Taa… Jasne, że tak… - Odpowiedziała z roztargnieniem i zerknęła przelotnie na zegarek. Za pięć ósma. Nie chciało jej się dłużej siedzieć w towarzystwie dziewczyn, co powiedzieć, żeby nie chciały iść za nią i jednocześnie nie poczuły się urażone? – Prawie zapomniałam! – powiedziała podrywając się z fotela – Umówiłam się z Rudim, chciał o czymś pogadać.
- Tylko się nie zagadajcie, za godzinę musisz być powrotem – powiedziała jak zawsze zrównoważona Carmi, za to Shaunee zmierzyła ją przeciągłym wzrokiem i bez słowa powróciła do lektury podręcznika transmutacji.
Przez chwilę Liz poczuła zawód. Tylko godzina samotnej włóczęgi? Miała ochotę na dłuższą chwilę samotności i spokoju. I właściwie czemu nie? Kiedy szła ciemnym korytarzem zamku zasady napisane przez kogoś wydawały jej się bardzo mało realne. Jakby nie dotyczyły jej tylko innych. Gdzieś w środku czuła, że to rozumowanie jest błędem, ale tego wieczoru nie miała ochoty na chłodną logikę i rozsądek.
Od pierwszych kroków wiedziała dokąd idzie. Do sowiarni przyciągało ją wiele rzeczy. Ciche pohukiwanie sów, jakby nie chciały wystraszyć swojego gościa. Świeże powietrze wpadające przez okna bez szyb i niosące ze sobą zapach lasu, jeziora i, o tej porze dnia, nocy. No i oczywiście widok za oknem. Odbijające się w tafli wody gwiazdy. Kołyszące się jakby przed snem, drzewa w Zakazanym Lesie. I niebo. Bezkresne i nieskończone. Z niezliczoną ilością gwiazd.
Tyle, że dzisiejszego dnia, niektóre rzeczy się zmieniły. Liz usiadła na parapecie ignorując to, że jest mokry i ona sama też za chwilę taka będzie. Łapczywie wciągnęła w płuca haust powietrza, jak topielec wynurzający się z wody. Było wilgotne i, co zachwycało dziewczynę, pachniało deszczem. Zmieniony był też widok za oknem. Tafla jeziora wzburzona była od gęsto padających kropel, a niebo było jakby ograniczone kłębiącymi się wszędzie dookoła chmurami. Za to Zakazany Las ledwo było widać przez ścianę wody. Liz odchyliła głowę do tyłu i chłodne krople zaczęły uderzać w jej twarz. Uśmiechnęła się do siebie. Naprawdę lubiła deszcz.
Siedząc na parapecie rozmyślała w spokoju nad sprawami błahymi jak i poważnymi. Co jakiś czas słyszała trzepot skrzydeł sowy wylatującej na łowy. Mogłaby siedzieć tak bez końca. Gdyby następnego dnia nie musiała iść na zajęcia! Spędziłaby na tym parapecie całą noc!
Liz zeszła z parapetu, kiedy do jedenastej brakowało kwadransa. Ostatecznie następnego dnia czekała ją nauka, a przez mokre włosy i bluzę było jej już dość zimno. Zresztą listopadowe wieczory nie należały do najcieplejszych. Pomachała na dowidzenia Hekate, która tej nocy nie polowała i przyglądała się jej ze swojej żerdzi, sowa zahuczała w odpowiedzi i rozpostarła skrzydła.
Dziewczyna spokojnie przemierzała korytarze uśpionego zamku. Wiedziała, że gdzieś tam, w mroku krąży jakiś nauczyciel, jednak nie zamierzała na niego wpaść. Zawsze była ostrożna i czujna, nocą jej zmysły tylko się wyostrzały. Właściwie była podobna do sowy, tyle że…
W jej podświadomości zapaliła się czerwona lampka, a do niej dotarło, że oprócz deszczu słyszy jeszcze coś. Znała już ten odgłos. Kroki. Czy to te same, czy tylko tak samo niosą się po pustych korytarzach? Liz przysięgłaby, że te same. Po ciemnych korytarzach znowu kręcił się Optimus Prime. To jego dyżur? Czy może mógłby teraz siedzieć w swoim gabinecie przy ciepłym kominku? Liz cały czas podejrzewała go o tajemnicze napady, a może… Co jeśli znowu szepta coś pod nosem? Musi to sprawdzić, nie odpuści sobie.
Kawałek dalej na ścianie wisiał gobelin. Dziewczyna postanowiła wślizgnąć się za niego. W dzień każdy by ją zauważył, ale nocą? Okazało się, że za gobelinem znajdują się ukryte schody. Dziewczyna nie była zdziwiona, w końcu w Hogwart skrywał wiele tajemnic. Przysiadła na schodku i zbliżyła ucho do gobelinu. Profesor był kilka metrów od niej, słyszała jego niewyraźny szept, który chwilę później dotarł do niej głośniejszy i wyraźniejszy. Poczuła ciarki na karku.
-Najmniejsza… Odważniejsza od innych… Wodne oczy…
Mężczyzna przeszedł obok jej kryjówki i powoli oddalał się korytarzem po prawej stronie. Po chwili odgłos kroków prawie zupełnie ucichł, ale Liz nie wychodziła ze swojej kryjówki. Kto miał być celem ataku? Chciała ostrzec odpowiednią dziewczynę, ale nie wiedziała kogo. Musi znaleźć sens w słowach zwariowanego profesora. Musi chwilę pomyśleć w skupieniu…
„Najmniejsza…” Musi chodzić o kogoś z najmłodszego rocznika, pewnie z pierwszej klasy…
„Odważniejsza od innych…” Odważniejsza? Przecież odwaga była główną cechą Gryfonów! Czyżby chodziła o którąś z jej koleżanek? Co jeszcze powiedział? Zaraz, zaraz…
„Wodne oczy…” Wodne to pewnie niebieskie.
I wtedy coś do niej dotarło. Prawda uderzyła w nią jak pięść w brzuch. Objęła się ramionami patrząc tępo w mrok. Czy rzeczywiście chodziło o…
Usłyszała kroki na korytarzu. Nie był to wolny i spokojny chód Optimusa Prime’a. Był głośniejszy i jakby bardziej żwawy. I zbliżał się. Czyżby szedł w jej stronę nauczyciel pilnujący dzisiejszej nocy korytarzy? Dziewczyna cały czas nie umiała oderwać się całkowicie od myśli o tym co usłyszała jednak jednocześnie czuła jakiś strach, którego uzasadnienie do niej nie docierało. Zrozumiała swój błąd gdy kroki zatrzymały się po drugiej stronie gobelinu i ktoś sięgnął ręką do tkaniny. Sekundę wcześniej przez głowę przemknęło jej, że ten ktoś może chcieć skorzystać ze skrótu. Niestety przypuszczenie okazało się trafne. Czyjaś ręka odsunęła gobelin, a osoba stojąca po drugiej stronie zamierzała skorzystać ze schodów. Liz zauważyła gwałtownie przerwany ruch nogi, kiedy stojąca nad nią osoba zauważyła siedzącą na schodach postać. Chwilę później dziewczyna zauważyła wyciąganą z kieszeni różdżkę i oślepił ją nagły blask. Niebyła w stanie spojrzeć na stojącą nad nią osobę, ale widocznie ona mogła spojrzeć na nią.
- Elizabeth Rosemond?! – powiedziała z bardzo wyraźną nutą wściekłości w głosie profesor McGonagall.

***

Kiedy Liz została doprowadzona przez McGonagall do Wieży Gryffindoru nie było jej już zimno. Wściekłe słowa kobiety sprawiły, że zdenerwowała się na opiekunkę swojego domu i przestały przeszkadzać jej mokre włosy i ubranie, które kobieta też raczyła skomentować („Co to ma znaczyć? Chcesz się rozchorować? Co za brak rozsądku!”). Kara jaką nałożyła na nią nauczycielka właściwie nie przerażała Liz. Pięć wieczorów szlabanu. Pewnie będzie pisała coś ileś tam razy. Trudno. Najwyżej nadwyręży nadgarstek. Niezbyt ją to obchodziło. Myślała teraz wyłącznie o słowach Optimusa Prime'a czując się dość dziwnie.
Nie spiesząc się dotarła pod drzwi sypialni gdzie czekał na nią Zeus. Zamruczał na przywitanie i otarł się o jej nogę. Wpuściła kota do środka i sama weszła do pokoju. Carmen i Shaunee już spały, a przy jej łóżku stała zapalona świeczka. Wzięła ją i zniknęła w łazience. Poczuła lekką ulgą wycierając się w puszysty ręcznik i zakładając suchą piżamę, ale chwilę później spojrzała w wiszące na ścianie lustro i zamarła.
Wpatrywała się tępo w swoje odbicie. Blada w blasku świeczki twarz. Burza wilgotnych, brązowych włosów. I oczy. Czasami żywe jak ocean, innym razem spokojne jak jezioro albo wzburzone jak wodospad. W tym momencie był jak krople deszczu. Nie ważne jednak w jakim nastroju była. Oczy zawsze pozostawały niebieskie.
Liz zawsze zwracała uwagę na oczy gdy kogoś poznawała, wiedziała, więc jaki kolor mają oczy jej koleżanek. Carmen miała oczy brązowe jak włosy, a Shaunee zielone jak trawa.
Czy to o niej mówił profesor? Czy właśnie ona miała być następną ofiarą?
Nie miała pojęcia co o tym myśleć. Nieźle się wpakowała.
Nie mogła zasnąć tej nocy. Zwinęła się w kłębek pod kołdrą i wsłuchiwała w szum deszczu. Starała się nie myśleć o dziwnym profesorze ale nie umiała się od tego oderwać. Co powinna zrobić? Pójść do McGonagall i opowiedzieć o wszystkim? Już widziała jej twarz i surowe spojrzenie znad okularów. Nie… To zły pomysł. Nikt jej nie uwierzy jeśli bezpodstawnie oskarży nauczyciela. Musi mieć dowód. Co zrobić? Już wiedziała. Najpierw powinna się trochę przespać. Zmęczona nic nie zdziała.

***

Obudziła się chwilę po piątej. Z boku dochodziły ją dwa spokojne oddechy. Może uda jej się jeszcze zasnąć? Wszystko ją świerzbiło, żeby wstać i zacząć realizować swój plan. Na pewno nie wróci do krainy snów.
Ubrała się cicho, chwyciła swoją torbę i wymknęła się na klatkę schodową. Zeszłą kilka schodów w dół i wróciła się słysząc drapanie. Uchyliła drzwi, a Zeus wyszedł z gracją i pobiegł schodami. Kiedy Liz weszła do Pokoju Wspólnego kot ułożył się już na sofie przed kominkiem, w którym żarzyło się spalone na węgiel drewno. Dziewczyna usiadła obok zwierzaka , podkuliła nogi i zaczęła grzebać w torbie. Wyciągnęła kawałek pergaminu, pióro i atrament. Ostrożnie, by nie poplamić niczego atramentem, zaczęła pisać.
***

Ponad godzinę później w Pokoju Wspólnym, na sofie przed kominkiem, siedziała skulona postać. Liz skończyła już pisać. Teraz trzymała w dłoni zaklejoną kopertę, na której wyróżniało się, napisane czarnym atramentem nazwisko odbiorcy „Prof. McGonagall”. Teraz dziewczyna czekała tylko aż zamek się obudzi i będzie mogła znaleźć Rudiego i wyjaśnić mu wszystko co trzeba. O siódmej postanowiła zejść do Wielkiej Sali. Żołądek miała ściśnięty i nie wyobrażała sobie przełknięcia czegokolwiek, ale Rudi na pewno pojawi się na śniadaniu i tam przekaże mu co trzeba.
Chłopak pojawił się za kwadrans ósma. Ziewał kiedy Liz prosiła go o rozmowę w cztery oczy. Zmarszczył brwi, ale bez słowa wyszedł za nią do Sali Wejściowej, gdzie stanęli pod jedną ze ścian.
- To dość ważne, więc słuchaj uważnie. Nie mogę wyjaśnić ci wszystkiego i musisz się z tym pogodzić, bo zdania nie zmienię. – Od początku zamierzała zataić przed nim sedno sprawy. Znając go, nakłaniałby ją do pójścia do nauczyciela, albo sam by to zrobił. Nie mogła zaryzykować. Musiała udawać, że o niczym nie wie i, jeśli miała rację, dziś wieczorem ktoś znajdzie ją gdzieś w zamku, a ona nie będzie pamiętała kilku ostatnich godzin swojego życia. Dlatego musiała się jakoś zabezpieczyć. Opisała wszystko co wiedziała, jednak… Wyjęła z torby kopertę.
- Zobacz do kogo zaadresowana – powiedziała podając kopertę chłopakowi i patrząc na jego twarz, w której wyczytała niezrozumienie – Wyjaśnię ci warunki dostarczenia tego listu. Jeśli to o czym myślę się stanie to możesz usłyszeć jakieś plotki dotyczące mnie i będziesz pewny, że powinieneś jej to dać. A przy okazji…Ehm... Dostałam wczoraj szlaban…
- Liz… Znowu włóczyłaś się gdzieś po nocy? To dzisiejszy wieczór masz z głowy? – zapytał na wpół poważny, na wpół rozbawiony, ale kiedy usłyszał, że właściwie ma z głowy pięć wieczorów przeważyła powaga.
- Ja ciebie po prostu nie rozumiem! – Odwrócił się i poszedł na śniadanie kręcąc głową.

***

Deszcz padał cały czas co działało usypiająco na mieszkańców zamku. Na korytarzach nie było słychać wesołych okrzyków, przyjacielskich rozmów czy przepychanek.
Liz stała pod oknem niedaleko drzwi do klasy. Tego dnia jej ostatnią lekcją była Obrona. Obrona z Optimusem Prime. Na myśl o spotkaniu z profesorem coś przekręcało się jej w żołądku. Czy zamierza już po lekcji napaść na swoją ofiarę? Nie mogła przestać o tym myśleć.
Wyglądając na błonia słyszała cichą rozmowę Shaunee i Carmen, ale nie docierał do niej sens wypowiadanych przez nie słów. Na korytarzu nagle zaczął wzrastać szum rozmów i wszyscy zaczęli zbliżać się do okien. Liz ze zdziwieniem stwierdziła, że już od chwili wodzi wzrokiem za dwoma punktami poruszającymi się na tle szarego nieba. Nagle dotarło do niej, że to dwie osoby dosiadające mioteł, ale co robiły w powietrzu w taką pogodę? Kiedy zadzwonił dzwonek na błoniach pojawiła się jakaś postać wymachująca rękami i zapewne wykrzykująca jakieś polecenia, bo po chwili dwie sylwetki na miotłach zaczęły zbliżać się do ziemi.
Niestety właśnie wtedy nadszedł profesor Optimus Prime i otworzył drzwi klasy. Liz poczuła ciarki na plecach kiedy przechodziła obok niego. Kiedy kilka minut później , po sprawdzeniu listy obecności, kiedy profesor zaczął opowiadać im o zaklęciach obronnych, zza drzwi zaczęły dochodzić krzyki. Na początku nauczyciel starał się je ignorować, ale kiedy większość głów odwróciła się w stronę drzwi, przeszedł energicznie przez salę i otworzył je szeroko. Właśnie w tym momencie doszła do nich profesor McGonagall i dwóch całkiem mokrych Gryfonów.
- Ależ, pani profesor! Chcieliśmy tylko się umyć! Prysznic w naszym pokoju się zatkał! – tłumaczył wyższy z chłopców, któremu mokre czarne włosy wpadały do oczu.
- Milczeć! Przepraszam, za ten hałas, Optimusie – powiedziała opiekunka Gryffindoru i poszła dalej, a za nią dwóch czarnowłosych, którzy pomachali patrzącym się na nich pierwszakom i kiwnęli profesorowi, który zmierzył ich niezadowolonym spojrzeniem i zamknął z hukiem drzwi.
- A więc jak mówiłem… - chciał kontynuować lekcje, ale większość osób zaczęła rozmowy ze swoimi sąsiadami ożywionymi głosami komentując całe zajście.
- Cisza! Chcecie wszyscy dostać szlaban?! – jego groźba nie okazała się dość przekonująca. Musiał jeszcze kilkakrotnie uciszać klasę, a niespełnione groźby tylko pogorszyły sprawę. Za pierwszym razem większość przeraziła myśl o szlabanie, ale za trzecim nikt się już nie przejął.

***

Jedząc obiad Liz zaczęła się zastanawiać czy na pewno ma rację. Przecież profesor mógł zatrzymać ją po lekcji, a tego nie zrobił. Może się myliła? Może źle zinterpretowała zachowanie profesora? Powoli zaczęła kiełkować w niej nadzieja.
Kiedy skończyła jeść zostawiła przy stole koleżanki i poszła w kierunku biblioteki. Musiała napisać wypracowanie na eliksiry i chciała zacząć już przed wieczornym szlabanem u McGonagall. Może dziś wieczorem nie stanie się nic oprócz tego szlabanu, pomyślała i wyszeptała na głos:
- Mam chyba bujną wyobraźnię – ale chwilę później jej nadzieja legła w gruzach.
- Rosemond?!- usłyszała i odwróciła się. Drzwi, które przed chwilą minęła były otwarte, a na korytarzu stał profesor Prime.
- Tak, panie profesorze? – spytała starając się by głos jej nie zadrżał.
- Chciałem porozmawiać o twoim ostatnim wypracowaniu. Może wejdziesz na chwilę do mojego gabinetu?
- Ale… Przecież dostałam P, to chyba nie jest zła ocena?
- Nie, ale myślę, że mogłabyś dostać Wybitny, gdybyś poznała dobrze swoje błędy i nad nimi popracowała. Wejdź, proszę. Dam ci kilka wskazówek. – Nie wiedziała jak zaprotestować, więc po prostu przeszła przez próg i stanęła naprzeciw obłożonego książkami biurka.
- Chodzi mi między innymi o koncentracje – powiedział mężczyzna zamykając za nią drzwi – Niezbyt czytelne pismo i pomięty pergamin wyglądają jakbyś pisała na kolanie i w pośpiechu. – Obszedł biurko, a chociaż Liz starała się być skoncentrowana mimowolnie pomyślała jak pisała wypracowanie siedząc na parapecie w sowiarni.
- Ma pan racje, coś jeszcze powinnam zmienić? – powiedziała by nie kończyć rozmowy. Co się stanie, kiedy zapadnie cisza?
- Oczywiście, przecież nie jesteś idealna. Nikt nie jest… Myślę, jednak, że porozmawiamy teraz o czym innym – wyraz jego twarzy się zmienił. Chwilę wcześniej sprawiał wrażenie chętnego do pomocy, a teraz… Był podekscytowany i zaciekawiony. Jakby zaraz miał odkryć coś niesamowitego. Dziewczyna poczuła ciarki biegnące wzdłuż jej kręgosłupa.
- O co panu chodzi? – powiedziała, widząc jak wyciąga różdżkę. Nie zaatakował jednak jej, tylko rzucił zaklęcie na drzwi.
- Nie próbuj krzyczeć. Ściany są chronione zaklęciami wygłuszającymi. I tak nikt nic nie usłyszy, a mnie tylko zdenerwujesz. – Liz zacisnęła dłonie w pięści. Łatwo było powiedzieć, że da się złapać w jego pułapkę, ale teraz, wiedząc, że mogła temu zapobiec strasznie żałowała wcześniejszej odwagi. Co? Żałowała odwagi? Przecież jest Gryfonką! Tak czy nie?! Może zmienić tą grę. Teraz to ona rozdaje karty.
- Wiem, że to pan zaatakował tamte dziewczyny. Wiedziałam, że będę następną ofiarą – mówiąc to uważnie patrzyła na jego twarz i zobaczyła to co chciała. Chwilę zwątpienia, która dodała jej sił. – Niezbyt mądrze, jest chodzić po zamku mówiąc o swoich planach. Tutaj ściany mają uszy! – dodała czując przypływ adrenaliny i odwagi.
- Imponujesz mi. Tamte dziewuchy strasznie długo się wydzierały, a potem… Puff!!! – Klasnął głośno, ale Liz nawet nie drgnęła. Była rozluźniona. Przecież tamtym dziewczynom nic poważnego się nie stało. Nie pamiętały kilku godzin, pewnie tych spędzonych w gabinecie szalonego profesora, ale poza tym… wszystko było dobrze.
- Widzę, że z tobą nie pójdzie mi tak łatwo. Może usiądziesz? Opowiem ci czemu zacząłem pracować w Hogwarcie. Widzisz… Bardzo interesuje mnie psychika osób w tak zwanym „tym wieku”. Dorastanie i inne takie, sama rozumiesz. Naprawdę możesz usiąść, to krzesło cię nie ugryzie. – Dziewczyna powoli usiadła na prostym, drewnianym krześle, a gospodarz rozsiadł się w fotelu stojącym w rogu pokoju. – Czyż nie uważasz, że ten wiek jest bardzo dziwny? Jakaś błahostka może cię zranić, albo wprawić w świetny nastrój. Uważasz, że masz całą masę strasznych problemów, a to też są tylko nic nieważne błahostki.
- Rzeczywiście. – Liz poczuł w sobie jakąś dziwną energię. Nie chciała go słuchać. Sama chciała coś powiedzieć. - Zmarła matka i ojciec, którego nawet nie znasz to błahostka. To, że prawdopodobnie nie wie, iż istniejesz jeszcze większa. A dzieciństwo w sierocińcu? Pff… Przecież to błahostka. Nie ma porównania do prawdziwych i ważnych problemów dorosłych ludzi. Przecież, kiedy jesteś w „tym wieku” nie masz uczuć, rozumu, ani niczego czym szczycą się dorośli ludzie.
- Wiesz, coraz mniej cię lubię… - Dziewczyna usłyszała jego cichy głos. – Ale skoro już tu jesteś to może przejrzę sobie twoje wspomnienia. Może znajdę coś ciekawego – Liz ledwo zauważyła ruch ręki, a następnie błysk światła.
- Legilimens! – usłyszała i… Zobaczyła zdjęcie, które cały czas trzymała pod poduszką. Szybka zmiana i jej siódme urodziny. Twarze Susan i Tomiego. Ona i Frank siedzą na drzewie. Wizyta Dumbledore’a. Malfoy i Black wyzywający Rudiego od szlam. Optimus Prime idący ciemnym korytarzem. Mecz Gryffindoru z Ravenclav. Widok z okna sowiarni. Wściekła McGonagall.
Z powrotem znajdowała się w gabinecie Optimusa Prime. Półleżała na krześle, a on stał z wyciągniętą różdżką. Jego twarz wyrażała znudzenie.
- Niezbyt ciekawe. Na nic mi się nie przydałaś. Ale przynajmniej będę znów bezpieczny kiedy zmodyfikuję związane ze mną wspomnienia. Do widzenia Elizabeth Rosemond. Obliviate!

***

Gdzie była? Co się stało? Nic nie pamiętała, ale strasznie bolała ją głowa. Czuła tylko zmęczenie ale nie chciała zasypiać. Całą siłą woli zmusiła się do otworzenia powiek, które wydawały się bardzo ciężkie. Zrozumiała, że miękkie coś na czym leży to łóżko. Tam gdzie się znajdowała było dość ciemno. Przez okno na prawo od niej wpadała lekka poświata. Po chwili rozpoznała zarys trzech innych łóżek, jakiś szafek i bodajże drzwi. Tak, na pewno drzwi, bo właśnie się otworzyły. Weszły przez nie dwie osoby i ruszyły w jej stronę. Poczuła się lekko osaczona, kiedy jedna osoba stanęła po prawej stronie łóżka, a druga po lewej. Nagle niedaleko rozbłysło delikatne światło. Ktoś zapalił świeczkę. Przyjrzała się lepiej dwóm mężczyzną. Ten po prawej miał żółtozieloną szatą z dziwnym emblematem wyszytym na piersiach, za to wysokiego mężczyznę po lewej na pewno skądś znała. Miał ciemnofioletową szatę czarodzieja i spiczastą tiarę, a także długie włosy i brodę. Zaraz, zaraz…

- Profesor Dumbledore? – powiedziała cicho nie chcąc przerywać rozmowy prowadzonej przez mężczyzn ale jednocześnie nie mogąc się powstrzymać. Chciała dowiedzieć się gdzie jest i dlaczego się tu znalazła.
- Obudziła się. – stwierdził mężczyzna po prawej i złapał ją za nadgarstek, za to profesor Dumbledore nachylił się patrząc na nią uważnie.
- Rozpoznaje pana. To bardzo dobrze – odezwał się mężczyzna po prawej. –Niech pan spróbuje z nią porozmawiać.
- Poznajesz mnie, tak? – zapytał profesor.
- Tak. Jest pan… dyrektorem… dyrektorem Hogwartu…
- Tak. A pamiętasz kim ty jesteś? – mężczyzna zadał pytanie, a dziewczyna bardzo się zdziwiła.
- Ja? Oczywiście, że tak. Jestem… Bardzo boli mnie głowa… Ja… Jestem Elizabeth Rosemond… ale nie lubię tego imienia… wolę gdy mówi się do mnie Liz.
- Dobrze… Bardzo dobrze… - mruknął mężczyzna w dziwnej szacie. – niech jej pan powie, że ból głowy jest normalny.
- Liz… Boli cię głowa, tak? To normalne, po tym co przeszłaś. – powiedział dyrektor, a Liz zdziwiła się jeszcze bardziej.
- Czy on nie mógł sam mi tego powiedzieć? – spytała zerkając na mężczyznę po prawej, który zmieszał się i zaczerwienił.
- Strasznie cię przepraszam. Ja… Nie jestem specjalistą od urazów pozaklęciowych. A uzdrowiciel, który wykonał zabieg nie wyjaśnił mi jak będziesz się zachowywała. Ale to dobrze, że dociera do ciebie co mówimy, wiesz kim jesteś i rozpoznałaś profesora.
- Strasznie boli mnie głowa – potarła dłonią czoło. – I gdzie ja właściwie jestem? Nie jest to skrzydło szpitalne.
- Jesteś w Szpitalu Świętego Munga – wyjaśnił dyrektor, ale Liz nic to właściwie nie mówiło. – To jak mugolski szpital, tylko tutejsi lekarze to uzdrowiciele, no i by cię wyleczyć używają magii.
- Ale czemu się tu znalazłam?
- Wspomnienia zaczną się pojawiać z czasem. Musisz wypocząć. Rano wszystko ci wyjaśnimy- powiedział uzdrowiciel.
- Coś się stało, ale… Nie pamiętam… Powinnam pamiętać… To było ważne…
- Nie przejmuj się niczym. Jesteś bezpieczna. Ani tobie, ani nikomu innemu nie grozi nic złego..
- Dobrze… Głowa tak bardzo mnie boli.
- Cały czas? Podałem już odpowiednią dawkę eliksiru, ale skoro nie pomaga, wypij to. Musisz wypocząć. Dzięki temu eliksirowi będziesz spała bez jakichkolwiek snów i przestaniesz odczuwać ból. – Liz mrugała, ale mężczyźni stawali się coraz mniej wyraźni. W końcu dała za wygraną, zamknęła powieki i zapadła w głęboki sen.

***

- I jak, głowa jeszcze boli? – spytała pielęgniarka, która rano przyniosła do sali, w której leżała Liz, śniadanie. Zaklęciem wysłała tace z jedzeniem dwóm kobietom, które zajmowały łóżka po przeciwnej stronie pomieszczenia, a potem podeszła do dziewczyny.
- Nie, wszystko dobrze… Tylko… Ciągle nie pamiętam czemu się tu znalazłam…
- Wspomnienia będą powracały stopniowo i może trochę to potrwa. Najważniejsze żebyś odpoczywała. I nie próbuj niczego przypomnieć sobie na siłę, bo znowu rozboli cię głowa. To musi trochę potrwać.
- Nic nie rozumiem. Nie wiem nawet co to za zabieg, o którym wspominał wczoraj uzdrowiciel.
- Myślę, że lepiej jeśli sama ci wytłumaczy. Powinna przyjść za jakiś czas. A profesor Dumbledore musiał wrócić do Hogwartu, ale odwiedzi cię popołudniu. – powiedziała, a Liz wyłowiła z pamięci obraz szkoły i znajomych. Rudi. Carmen i Shaunee. Evanna. – O nic się nie martw. Wydobrzejesz i za kilka dni, no może tydzień, wrócisz.
Pielęgniarka wyszła z pomieszczenia, a Liz spróbowała paćki, która była jej śniadaniem. Nie była zbyt smaczna, ale Liz poczuła jak bardzo jest głodna. Kiedy jadła ostatnio? Momencik… Chyba… Tak, ostatni był obiad w Hogwarcie. Jedząc próbowała sobie przypominać różne rzeczy. Którego dzisiaj mamy? Wczoraj… wczoraj był piątek… tak, zaczynała Eliksirami, a ostatnia była Obrona… Obrona… Coś chyba się wydarzyło, ale nie mogła sobie przypomnieć…
- Nic na siłę – powtórzyła cicho słowa pielęgniarki i powróciła do rozmyślań nad datą. Wczoraj musiał być… Szesnasty! Więc dzisiaj mamy siedemnasty listopada! To już coś. Dobra co dalej? Może teraz jej osoba. Liz Rosemond, pełne imię to Elizabeth. W Hogwarcie chodziła do pierwszej klasy i należała do Gryffindoru. Wcześniej… Dzieciństwo spędziła w domu dziecka… Jej przyjacielem był Frank Perkinson… W szkole… W szkole zaprzyjaźniła się z Rudim, który był Krukonem. Hmm… Sypialnię w Wieży Gryffindoru dzieliła z Carmen i Shaunee… Ma sowę, która nazywa się Hekate… Znalazła to imię razem z Frankiem…
- Dzień dobry… - powiedziała kobieta, która właśnie weszła do pomieszczenia. Jej szata wyglądała jak ta, którą wczoraj miała na sobie uzdrowiciel. Czyżby to też była uzdrowicielka? Kobieta skierowała się najpierw do jednej i drugiej kobiety. Z każdą chwilę rozmawiała, a potem podeszłą do dziewczyny.
- Elizabeth, tak?
- Wolę Liz… - powiedziała odruchowo, i poczuła się lepiej, skoro jej nawyk nieprzedstawiania się pełnym imieniem pozostał nie mogło być źle.
- A więc Liz… Boli cię głowa?
- Nie… - odpowiedziała przyglądając się uzdrowicielce. Miała na oko trzydzieści lat, ładne, czarne włosy i ciemne oczy.
- Wytłumaczę ci na czym polegał zabieg, który wczoraj przeszłaś… W twojej szkole wydarzyło się coś przez co straciłaś część wspomnień. Profesor Dumbledore prosił byśmy nie mówili ci co to było. Kiedy wspomnienia wrócą zrozumiesz. Ten zabieg polegał na… Można powiedzieć, że twoje wspomnienia zostały zamazane ołówkiem, a my musieliśmy znaleźć odpowiednią gumkę, która zmazała jego ślad, przez co odzyskałaś swoje wspomnienia. Mniej więcej tak to wyglądało. Pewnie słyszałaś już, że musisz dobrze wypocząć? Profesor przybył z tobą chwilę przed północą w piątek. Całą sobotę byłaś nieprzytomna, obudziłaś się po niecałej dobie. - Była nieprzytomna całą dobę? Myślała, że kilka godzin. Więc dzisiaj nie siedemnasty tylko osiemnasty.
- Sama rozumiesz, że nie powinnaś się przemęczać. Możesz spróbować przypominać sobie różne rzeczy, na przykład… Pamiętasz dobrze gdzie znajdowały się różne sale w Hogwarcie?
- Myślę, że tak…
- W takim razie powiedz mi na którym piętrze znajduje się sala zaklęć?
- Zaklęć… Na trzecim piętrze.
- Tak… Kim jest Optimus Prime?
- Nauczycielem… Uczy OPCM.
- Gdzie znajduje się jego gabinet?
- Jego… Na czwartym piętrze… niedaleko biblioteki. – Coś zaczęło świtać jej w głowie. Optimus Prime… Jego gabinet na czwartym piętrze… Szła do biblioteki…
Nie słyszała kolejnego pytania zadanego przez uzdrowicielkę. Co się wtedy stało? Zaraz… Szła do biblioteki, a on…
Poczuła tępy ból w skroni. Nie mogła sobie przypomnieć.
- Coś się stało. I to ma związek z profesorem Prime. Ale nic nie mogę sobie przypomnieć…
- Jak mówiłam, z czasem wszystkie wspomnienia wrócą. Może nie skupiaj się na razie na jego osobie. Spróbuj przypominać sobie różne sytuacje ze szkoły albo domu. Z kim rozmawiałaś, gdzie się znajdowaliście, o czym mówiliście. W szafce znajdziesz swoją różdżkę, chociaż z tego co wiem nie możesz używać jej poza szkołą. Pielęgniarka poda ci później eliksir wiggenowy. Muszę iść teraz do innych pacjentów. Odpoczywaj i nie staraj się przypomnieć niczego na siłę.

***

Jako, że wszyscy kazali jej odpoczywać, a nie miała żadnej książki czy choćby gazety, większość czasu spędziła na sprawdzaniu co pamięta. Zauważyła, że ze wspomnieniami sprzed szkoły nie ma najmniejszego problemu. Większość wydarzeń z Hogwartu też pamiętała, ale niektóre były niepełne albo urywały się nagle, a głowa zaczynała boleć. Było tak z oboma wspomnieniami dotyczącymi nocnych spacerów po zamku. Najgorsze było myślenie o piątkowym popołudniu. Wychodziła z Wielkiej Sali po obiedzie i szła w stronę biblioteki, ale nie dochodziła. Kiedy głowa zaczynała pulsować bólem starała się nie myśleć o niczym i zapadała w półsen.
Po obiedzie, była to papka o trochę innym kolorze niż ta ze śniadania, znowu próbowała przypomnieć sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Nie udało jej się całkiem, ale zanim głowa zapulsowała bólem zobaczyła jak odwraca się słysząc swoje nazwisko i patrzy na stojącego w drzwiach profesora Optimusa Prime. Po tym wysiłku znowu zaczęła drzemać. Kiedy obudziła się około godzinę później, przy jej łóżku stały dwie osoby. Jedną była uzdrowicielka. Drugą Dumbledore. Rozmawiali cicho, a Liz nie musiała długo się przysłuchiwać, by wiedzieć, że jest głównym tematem rozmowy.
- Dzień dobry – powiedziała, podnosząc się do pozycji siedzącej.
- Nie chcieliśmy cię obudzić. Wyspałaś się? – spytał profesor.
- Właściwie nie robie nic oprócz rozmyślania i spania…
- Tak właśnie ma być – stwierdziła uzdrowicielka.
- Wszystko w porządku? – spytał Dumbledore, a Liz poczuła się skrępowana tym, że odwiedził ją w szpitalu dyrektor i martwi się czy u niej wszystko w porządku. Wolałaby zobaczyć Rudiego albo chociaż Carmen i Shaunee, ale pewnie było to niemożliwe.
- Tak… Tylko ciągle nie mogę sobie przypomnieć co się stało… Wiem tylko, że ma to związek z profesorem Prime. Z nim jest coś nie w porządku…
- Spokojnie, trochę potrwa zanim wszystko sobie przypomnisz. Pamiętaj, że nie ma pośpiechu. Wszystko jest w porządku i nikomu nic nie grozi.
- A kiedy będę mogła wrócić do Hogwartu? Przecież mogłabym odpoczywać w skrzydle szpitalnym. To chyba bez różnicy, w którym łóżku leżę i kto podaje mi eliksir wiggenowy, prawda?
- Kiedy będziesz już wszystko pamiętała wrócisz do szkoły. Pewnie ci się tu nudzi, ale musisz pobyć tu jeszcze kilka dni. Teraz nie mogę poświęcić ci dużo czasu, ale postaram się odwiedzić ci jutro.
- Nie musi pan… To znaczy… Na pewno ma pan całą masę obowiązków, profesorze. To bardzo miło z pana strony, ale… - zamilkła nie umiejąc dokończyć zdania.
- Czyżbyś czułą się skrępowana tym, że odwiedza cię w szpitalu dyrektor szkoły?
- No… Bo przecież właściwie nic mi nie jest… No i… Jestem zwykłą pierwszoklasistką, więc nie rozumiem czemu się pan fatygował, profesorze…
- Po pierwsze, Liz, każdy uczeń jest dla mnie bardzo ważny... A po drugie, uważam, że po tym jak zdobyłaś się na tak wielką odwagę i zaryzykowałaś zdrowiem, jestem ci coś winien.
- Nic nie pamiętam…
- Jeszcze kilka dni i wydobrzejesz, a wtedy wrócisz do szkoły. Teraz będę musiał cię już zostawić, bo w szkole rzeczywiście mam dużo pracy. Zostawię ci Proroka Codziennego, będziesz miała zajęcie na jakiś czas. I, pewnie masz już dość tego słowa, odpoczywaj i niczym się nie przejmuj.
Profesor położył gazetę na szafce i wyszedł a Liz opadła na poduszki. Co wydarzyła się w Hogwarcie? Co takiego zrobiła, że dyrektor uznał iż jest odważna? Wiedziała tylko, że z tym wszystkim ma coś wspólnego Optimus Prime i zamierzała dowiedzieć się więcej jeszcze dzisiaj.

***

Chociaż czuła ból w głowie nie przestawała myśleć o piątkowym popołudniu. Musi dowiedzieć się co się wtedy stało. Nie umiała dłużej czekać, aż wspomnienia same wrócą. Przecież może im trochę pomóc, prawda? Trzymała przed sobą otwartą gazetę i udawała, że czyta. Przynajmniej nikt nie mógł zauważyć zacisiniętych z wysiłku i bólu oczu.
Cholera. Nie mogła przypomnieć sobie nic więcej. Odwracała się , patrzyła na mężczyznę, a potem…
A potem nic. Pustka.
Nie podda się tak łatwo. Przewróciła stronę gazety. Spróbujmy jeszcze raz…
Jeszcze raz… I kolejny… I jeszcze jeden… I tak na okrągło… Nie mogła sobie nic przypomnieć…
Musiała dać spokój, ponieważ ból zaczął ją przerastać. Odłożyła gazetę na szafkę i wtuliła twarz w poduszkę. Tak bardzo chciałaby wiedzieć. Zrozumieć czemu nic nie pamięta i czemu Dumbledore powtarza, że nikomu nic już nie grozi. Nie umiała się od tego oderwać.

***

Obudziła się w środku nocy. Dookoła niej było ciemno. Co właśnie jej się śniło? A może nie był to wcale sen? Przecież zwykle zaraz po przebudzeniu, pamiętasz już tylko urywki tego co ci się śniło, a ona pamiętała wszystko dokładnie.
Szła ciemnym korytarzem, kiedy usłyszała czyjeś kroki i schowała się we wnęce za zbroją. Chwilę późnie przeszedł obok niej Optimus Prime szepcząc cos, na tyle głośno, że Liz zrozumiała jego słowa. Z czym kojarzyła się jej ta scena? Zaraz… Co stało się następnego wieczoru? Pamiętała jak szła za Ślizgonami do lochów. Zaatakowali ją, a potem? Znalazła tą dziewczynę i skojarzyła ją ze słowami profesora. Uznała, że to on mógł ją zaatakować. Zaraz… Stało się coś jeszcze… Kilka dni później znowu została zaatakowana dziewczyna. Co jeszcze może z tym skojarzyć? Myśl Liz, myśl…
Jednak nic więcej sobie nie przypomniała.

***

Kiedy Liz obudziła się w środowy ranek była już dość zirytowana i nikt nie znalazłby w niej choćby krztyny cierpliwości. Od kiedy przebudziła się w nocy nie przypomniała sobie nic nowego. Nic nowego nie wydarzyło się także poza jej umysłem. Cały czas przyjmowała eliksir wiggenowy i odpoczywała starając przypomnieć sobie coś nowego. Chociaż uzdrowiciele, a także profesor Dumbledore, który odwiedził ją też w poniedziałek i wtorek, nalegali by nie wychodziła z łóżka, nie mogła znieść ciągłego leżenia. Coraz częściej wstawała i przechadzała się po niezbyt dużym pomieszczeniu.
To na pewno zdarzy się dziś. Przecież będzie to jej czwarty, a licząc dobę bez przytomności, piąty dzień w szpitalu. To musi być dzisiaj. Żeby jeszcze stało się zanim przybędzie profesor. Może od razu zabrałby ją z powrotem do Hogwartu.
Kiedy wybiła dwunasta, a jej pamięć nie powiększyła się o kilka wspomnień zaczęła trochę się denerwować. Chciała wrócić do szkoły. Może nie miała ochoty chodzić na zajęcia i odrabiać prace domowe, ale tak bardzo chciałaby porozmawiać z Rudim, pośmiać się Carmen i Shaunee. Nie zapomniała też o Franku, powinna wysłać mu sowę w piątek. Czy zaczął się już niepokoić?
- Jak się dziś czujesz, Liz? – spytał dyrektor szkoły, kiedy przybył chwilę po szesnastej.
- Bardzo dobrze, profesorze. Ale ciągle nie pamiętam piątkowego popołudnia. Chciałabym wiedzieć…
- Kiedy wylądowałaś w szpitalu poinformowałem o tym twoją opiekunkę z domu dziecka, panią Moos. Prosiła bym cię pozdrowił. Przepraszała, że nie może cię odwiedzić, ale ma teraz bardzo dużo spraw do załatwienia. Dlatego mówię ci o tym dzisiaj, kiedy twój stan jest już dużo lepszy, wcześniej nie chciałem cię denerwować. Widzisz, kilka dni temu zdarzył się tam mały wypadek. W jednym w pokoi wybuchł pożar. – Liz zamarła słysząc słowa Dumbledore’a. Zobaczyła roześmiane buźki Susan i Tomiego. – Na szczęście nikomu nic się nie stało, jednak pożar objął dwa pokoje i uszkodził część dachu. Ważne jest tam teraz każde miejsce, w którym dzieci mogą spać, ale jest ono ograniczone. Powiadomiłem panią Moos, że możesz zostać w Hogwarcie na święta, ale jeśli zadecydujesz inaczej oczywiście przyjmie cię.
- Oh… Rozumiem… Zostanę na święta w Hogwarcie. Pewnie w sierocińcu jest teraz spore zamieszanie, nie potrzebują dodatkowego związanego z moim powrotem. – Liz wiedziała, że tak będzie najlepiej, ale żałowała, że nie zobaczy się z Frankiem ani bliźniakami. Stęskniła się nawet za panną Trudy. No trudno. Zobaczy ich w wakacje.
Profesor posiedział z nią jeszcze chwilę, a potem zostawił Proroka Codziennego i wyszedł.

***

Wszystko stało się dla niej jasne w czwartek. Było to około piętnastej, kiedy akurat nie starała się niczego sobie przypomnieć. Myślała o sierocińcu, kiedy coś przemknęło jej przez myśl i… KLIK! Wszystko znalazło się na swoim miejscu! Miała ochotę wyskoczyć z łóżka i oznajmić wszystkim radosną nowinę, ale chwilę później jej zapał nieco się ostudził. Przypomniała sobie gabinet Optimusa Prime’a. To co mówił, i jak poczuła w sobie dziwną energię. Wzdrygnęła się na myśl o całym tym zdarzeniu. Poczuła dreszcze. Zwinęła się w kłębek i ciasno owinęła kołdrą. Starała się być silna i zapobiec temu, ale chwilę później po jej twarzy i tak popłynęły łzy. Łzy po strachu a zarazem odwadze. Marzyła, by wymazały bolesne wspomnienia. Chciała zapomnieć.
- Liz? – usłyszała przez kołdrę i powoli odkryła twarz. Stał nad nią profesor Dumbledore, a z jego twarzy biła troska.
- Ja… Przypomniała sobie, profesorze… Czy mogę wrócić już do Hogwartu?
W tej chwili chciała tylko jednego. Porozmawiać z kimś zaufanym i bliskim. Potrzebny jej był przyjaciel. Chciała jak najszybciej zobaczyć Rudiego i wszystko mu opowiedzieć.
Spojrzała na dyrektora, który był niewyraźny przez łzy. Dobrze zobaczyła ruch jego głowy. Pokiwał nią na znak zgody.
Liz przejechała po policzku dłonią, by zetrzeć z niego ślad po ostatniej łzie i powiedziała sobie w myślach pełne optymizmu słowa:
- Będzie dobrze. – Nie umiała co prawda wymusić na ustach uśmiechu, ale w duszy czułą się już trochę lepiej.

[ 904 komentarze ]


 
Rozdział 8
Dodał/a Elizabeth Niedziela, 04 Lipca, 2010, 23:06

Strasznie przepraszam, że tak długo nic nie dodaawałam, ale wena mi się zbuntowała i wzięłą urlop, zresztą to co dodaję jest krótkie niezbyt dobre, nie umiałam napisać jakiegoś pożądnego zakończenia i jest to strasznie nijakie. Nie wiem jak będzie z następnymi notkamia w czasie wakacji, postaram się coś dodać, ale obiecumę, że we wrześniu znowu będę dodawała regularnie.

Patrzyła bezradnie jak dwójka Ślizgonów powoli idzie w jej kierunku. Ich twarze wyrażały bezgraniczny triumf i pogardę dla swojej ofiary. Otumaniona bólem czuła tylko chłód kamiennej posadzki. Starała się nie zamykać oczu, bo chociaż ciemność zmniejszała ból, nie chciała stracić przytomności. Zauważyła, że stojąca nad nią dziewczyna rusza ustami, więc postarała się skupić na tym co mówi.
- … mała Gryfonka. Myślałaś, że jesteś odważna? A może mądra i przebiegła? Chociaż, jeśli raz mam być szczera… Gdyby nie tamten szlama, nie domyśliłabym się, że ktoś za nami idzie. Tak, dobrze ci się wydaję… Przestraszony Krukon przyszedł do nas, prosząc byśmy nic ci nie robili, bo jesteś całkiem nieszkodliwa. Chciał ci pomóc, a tylko pogorszył sprawę… Co my z tobą…
Ślizgonka przerwała swój monolog, gdy z korytarza, którym przyszli, dotarł do nich jakiś odgłos. Coś przypominającego jęknięcie. Na twarzy Bellatrix odmalowała się wściekłość. Jak ktoś śmiał jej przeszkodzić? Obrzuciła leżącą Gryfonkę jadowitym spojrzeniem i oddaliła się ciągnąc za sobą Regulusa. Wolała nie ryzykować za bardzo.
Liz odetchnęła głębiej, gdy dwie postacie zniknęły w mroku, jednak pożałowała tego, gdy poczuła ostry ból w klatce piersiowej. Czyżby miała połamane żebra? Nie zastanawiała się nad tym dłużej. Miała nadzieję, że osoba, która uratowała ją przed Ślizgonami, zaraz ją znajdzie i pomorze dotrzeć do Wieży Gryffindoru. Leżała nieruchomo wyglądając jakiegoś ruchu w korytarzu i wysłuchując jakichkolwiek odgłosów.
Niestety. Nie usłyszała nic, ani nie zobaczyła. Minuta. Pięć. Dziesięć. Strach zaczął powracać, a jeśli Ślizgoni wrócą? Nie mogła tu zostać. Musiała spróbować. Zaczęła się podnosić ignorując ból całego ciała. Najpierw usiadła opierając plecy o chłodną ścianę. Po chwili zebrała więcej sił i powoli zaczęła wstawać. Na szczęście nogi jej nie zawiodły i zaczęła stawiać spokojne kroki, cały czas dotykając ręką chropowatej ściany.
Dzięki komu Bellatrix zostawiła ją w spokoju? I co stało się z tym kimś? Odpowiedź na te pytania pojawiła się za zakrętem. Pochodnie znajdowały się tam częściej, więc było też jaśniej i Liz od razu zobaczyła postać leżącą na podłodze. Miała nadzieję, że ktoś pomoże jej, a wyglądało na to, że to ona będzie musiała pomagać komuś innemu. Ostrożnie uklękła przy dziewczynie, miała długie rude włosy, i z trudem odwróciła ją na plecy. Zaczęła ostrożnie klepać ją po twarzy, ale nie pomogło. Liz zastanawiała się długo, ale tylko jeden pomysł przyszedł jej do głowy. Zaklęła cicho czując ból, gdy złapała dziewczynę pod pachami i zaczęła ciągnąć po podłodze.
Kiedy dotarły do sali eliksirów Liz wydawało się, że dłużej nie da rady. Położyła dziewczynę na podłodze i jeszcze raz spróbowała ją ocucić. Tym razem na szczęście zadziałało. Dziewczyna uchyliła powieki, ukazując brązowe oczy i ze zdziwieniem spojrzała na Liz.
- Co się stało? – wyjąkała po chwili, a Liz westchnęła.
- Miałam nadzieję, że ty mi powiesz. Znalazłam cię nieprzytomną w lochach.
- Nieprzytomną? W lochach? Co ja tam robiłam? – dziewczyna szybko odzyskiwała siły, za to Liz marzyła by ten dzień już się skończył i by mogła w końcu położyć się do łóżka.
- Skąd mam wiedzieć? Możesz wstać? Chyba powinnyśmy pójść do McGonagall.
- Chyba do profesor Sprout? Jestem z Hufflepuffu, nie z Gryffindoru.
- No tak, racja. Dasz radę iść?
- Tak… czuję się całkiem dobrze – dziewczyna bez trudu wstała, za to zmęczona i obolała Liz musiała podeprzeć się o ścianę. Teraz to Puchonka prowadziła, a Gryfonka, która coraz bardziej opadała z sił, ciągnęła się z tyłu.
Liz zaczęła się zastanawiać, która może być godzina. Nie minęły nikogo w lochach, a w Sali Wejściowej też było pusto. Choć nie całkiem. Skierowały się na schody, gdy usłyszały głos zza pleców.
- Co wy tu robicie? Dlaczego o tej porze nie jesteście w dormitoriach? – Liz nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że za jej plecami stoi profesor McGonagall. Poznałaby ten głos wszędzie.
- Pani profesor! Ja… nie wiem od czego zacząć, właściwie to w ogóle nie wiem co się stało…- Puchonka mówiła w nieładzie i całkiem bez sensu.
- Proszę się uspokoić, panno Feldman, bo nic nie rozumiem. Może panna Rosemond, powie co się wydarzyło? – kobieta patrzyła z wyczekiwaniem na Liz, a ona nie wiedziała co powiedzieć. Jak wytłumaczy swoją obecność w lochach?
- Ja… - wyjąkała tylko i wpatrzyła się w czubki swoich butów.
- Czy możecie mi w końcu powiedzieć, co się stało?
- Coś się stało, Minerwo?
Na szczycie schodów stał Albus Dumbledore. Widząc tego człowieka Liz poczuła się dziwnie bezpiecznie. Wiedziała jednak, że nie może powiedzieć ani słowa o Regulusie i Bellatrix.
- Sama nie wiem, Albusie. Próbuję coś z nich wyciągnąć, ale żadna nie umie mi odpowiedzieć.
- Wyglądają na przestraszone. Zapraszam do mojego gabinetu. Usiądziemy i porozmawiamy w spokoju.
Siedząc w jednym z wyczarowanych przez dyrektora foteli Liz marzyła tylko o tym, by zostać w nim jak najdłużej, a najlepiej zamknąć oczu i odpłynąć do świata snów, w którym nic by jej nie bolało i nie byłaby zmęczona. Niestety po chwili dyrektor siedzący po drugiej stronie biurka zaczął zadawać pytania.
- Powiedz Liz, co robiłaś w lochach? – chociaż dziewczyna bała się tego pytania to chciała również jak najszybciej odpowiedzieć i mieć nadzieję, że dyrektor uwierzy.
- Zgubiłam gdzieś moją książkę do eliksirów. Nie mogłam znaleźć jej nigdzie indziej, więc pomyślałam, że może zostawiłam go w klasie. No, więc… Poszłam tam po kolacji, ale nikogo tam nie było… No i… Znalazłam ją – po dość dziwnym zakończeniu Liz ze zdziwieniem uprzytomniła sobie, że nawet nie zna imienia dziewczyny.
- Znalazłaś? – zapytał dyrektor spokojnie patrząc jej w oczy.
- No tak… Leżała na podłodze nieprzytomna – to, że znalazła ją w trochę innej części korytarza pominęła milczeniem.
- Nie przytomna? – dyrektor zmarszczył brwi. – Co się stało, Patricio? Ktoś coś ci zrobił?
- Chodzi o to, że… nie pamiętam. Nie wiem nawet jak znalazłam się w lochach. Mam w głowie pustkę.
- A co jest ostatnią rzeczą, którą pamiętasz?
- Ymm… Pamiętam, że… Miałam dziś szlaban u profesor Prime`a , ale to było popołudniu. – Po tej wypowiedzi Liz wiedziała już, że coś jest nie tak. Nie wiedziała tylko co. Nie mogła sobie tego przypomnieć. Nagle przypomniała sobie noc, w którą chodziła po Hogwarcie, a w jej głowie pojawił się obraz ciemnej postaci i kilka słów:
Ruda… Wybuchowy temperament… Starsza…
Spojrzała w bok by upewnić się, że włosy Puchonki są marchewkowego koloru. Chodziła do siódmej klasy, więc była jedną z najstarszych w tej szkole dziewczyn. A jej temperament? Chwilowo była w szoku, ale może na co dzień zachowywała się inaczej.
O co w tym wszystkim chodzi?
Liz nie miała pojęcia.
Gdy Gryfonka myślała usilnie nad jakimś racjonalnym rozwiązaniem dyrektor pytał Patricię o różne rzeczy sprawdzając co pamięta, a czego nie. Po chwili do gabinetu wróciła prof. McGonagall razem z opiekunką Hufflepufu, po którą poszła.
- Co się stało dyrektorze? Dobrze się czujesz Patricio? – w głosie profesor słychać było niepokój i troskę, była chyba dla uczniów cieplejsza niż nauczycielka transmutacji.
- Spokojnie Pomono. Co prawda mamy mały problem, ale z Patricią wszystko dobrze, przynajmniej jeśli chodzi o ciało. Okazało się, że nie może sobie przypomnieć części dzisiejszego dnia, a właściwie popołudnia. Pamięta, że miała dziś szlaban u Optimusa, może poszłabyś po niego, Minerwo?
Wysoka kobieta bez słowa opuściła pomieszczenie, za to druga, niższa i pulchniejsza, zaczęła wypytywać swoją podopieczną o to, jak się czuje.
- Może zaprowadziłabym ją do Poppy? Dałaby jej coś na wzmocnienie?
- Dobrze, niech odpocznie... – przytaknął dyrektor, ale wyglądał jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. Profesor Sprout wzięła Puchonkę pod rękę i wyprowadziła z gabinetu, a Liz zaczęła zastanawiać się co ma zrobić. Dyrektor chodził po pomieszczeniu i mówił coś cicho do siebie, jakby zapomniał o jej obecności. Może po cichu wyjść, czy powinna zwrócić na siebie uwagę dyrektora? Nie chciała zachować się niegrzecznie, więc chrząknęła cicho, a profesor spojrzał na nią całkiem przytomnie.
- Pamiętam o tobie, panno Rosemond. Zastanawiam się tylko… Jesteś pewna, że szukałaś w lochach książki? Może poszłaś tam po co innego? Wiesz, że używanie przez ucznia magii przeciwko innemu uczniowi jest zabronione? Taka osoba zostałaby ukarana.
Liz czuła na sobie spojrzenie jego niebieskich oczu, więc podniosła głowę i je odwzajemniała, podziwiając jednocześnie mądrość tego człowieka. Skąd wiedział, o takich rzeczach? Jakaś tajemnicza intuicja? Mimo wszystko nie może powiedzieć mu prawdy. Nie podda się bez walki. Co prawda przegrała kolejną bitwę, ale wojnę cały czas może wygrać. Musi, więc działać mądrze. Opracować strategię. I na pewno nie może powiedzieć o wszystkim dyrektorowi.
- Nie szukałam niczego innego.
- Dobrze, a czemu jesteś cała obolała? Widziałem jak krzywisz się wchodząc po schodach.
- Ja… spadłam ze schodów w lochach… - czuła się okropnie kłamiąc i jednocześnie patrząc prosto w oczu temu tak przecież dobrem mężczyźnie.
- Skoro tak… Możesz iść, ale jeśli zmieniłabyś zdanie będę czekał. I może zgłoś się do Skrzydła Szpitalnego, lepiej sprawdzić czy nie złamałaś sobie jakiejś kości, spadając z tych… schodów.
Dziewczyna była u kresu sił gdy dotarła do Wieży Gryffindoru. Chociaż minęła już północ, a następnego dnia od rana rozpoczynały się zajęcia, to w Pokoju Wspólnym nadal siedziało kilku Gryfonów, którzy dość głośno grali w Eksplodującego Durnia. Żaden z nich nie zauważył pojawienia się pierwszoklasistki, która z ulgą opadła na fotel stojący na uboczu. Liz zwinęła się w kłębek i pozwoliła sobie na chwilę przymknąć powieki. Na minutkę… Góra dwie…
Godzinę później PW był już prawie całkiem pusty. Tylko jedna osoba leżała skulona w fotelu chrapiąc cichutko. Właśnie wtedy na schodach prowadzących do sypialni chłopców rozległo się echo kroków i czyjś głos:
- Zeus! Wracaj tu! Nie będziesz budził dziewczyn o tej porze! Zeus!
Chwilę przed tym jak do pomieszczenia wpadł wysoki czwartoklasista, na kolana śpiącej dziewczyny wskoczył siwo-biały kot.
- Ze… Liz?
- Co?!
Gryfonka ocknęła się nagle, a kot spadł z jej kolan i miauknął ze złością po czym wskoczył na oparcie pobliskiej kanapy.
- Liz…? Nie chciałem cię budzić, tylko szukałem Zeusa… - chłopak z zakłopotaniem wpatrywał się w rozcierającą oczy koleżankę.
- Dzięki, spałabym tu do rana… A Zeus może iść ze mną… Chyba, że chcesz go mieć u siebie?
- Nie… Skoro ci nie przeszkadza… Hmm… Dobranoc…
- Do… Luke?- zawołała dziewczyna za chłopakiem kiedy o czymś sobie przypomniała – Grasz w sobotę, prawda?
- Tak… Mój pierwszy mecz… Będziesz oglądać?
- Oczywiście! To też mój pierwszy mecz, tyle, że jako widza. No to… Powodzenia! Aaahh… Zaraz zasnę na stojąco…
- Tylko żebyś trafiła do swojego łóżka! – powiedział chłopak po czym, śmiejąc się z własnego żartu, zniknął na schodach.

***

- Kyle Bell, nowy ścigający Gryffindoru, przechwytuje kafla i rozpoczyna kolejny atak na pętle. Podaje do Sharkey… Ona do Carrolla i… TAK!!! Proszę państwa! Gryffindor prowadzi z Ravenclaw 50:30! Czyżby… Potter zobaczył znicza?! Patrzcie jak ten dzieciak mknie do ziemi! Czy on przypadkiem nie ma skrzydeł?! Alex Bone ruszył w pościg za Potterem! I… Nie! Pałkarz Ravenclaw pozostał czujny! Potter oberwał tłuczkiem w prawe ramię… Musiało boleć… Ale… Zaraz… Potter siedzi na miotle nie trzymając się żadną ręką, bowiem lewą wyciągnął właśnie po znicza i… TAK!!!! Gryffindor wygrywa z Ravenclav! 200:30!!!
Zabawa, która po tej wygranej odbyła się w Wieży Gryffindoru, nie miała sobie równych. Cała drużyna, nawet Potter, który nie zamierzał udać się do Skrzydła Szpitalnego, została nagrodzona burzą oklasków, a także odznakami w kształcie koron wykrzykujących nazwiska graczy i najlepsze z możliwych epitetów. Ktoś skombinował całą masę słodyczy, a inna osoba wielki herb Gryffindoru, który został rozwieszony na ścianie. Z pogłośnionego magicznie radia wydobywały się dźwięki przeróżnych piosenek.
Liz wsłuchiwała się w otaczający ją gwar siedząc z Carmen i Shaunee na podłodze pod ścianą. Wszystkie fotele były zajęte przez starszych uczniów, a także nielicznych młodszych, którzy nie dali się wyprzeć. Wszędzie słychać było głośne śmiechy, rozmowy, pochwały dla drużyny i przechwałki graczy. W tym ostatnim wyróżniał się kapitan drużyny, Filip Richardson, ale James Potter dzielnie z nim konkurował, chociaż Liz zauważyła, że woli przyjmować pochwały niż wyolbrzymiać swoje czyny. Dziewczyna chciała pogratulować wspaniałej gry Lucasowi, ale po meczu nie mogła się do niego dopchać, a teraz siedział w towarzystwie członków drużyny i przyjaciół, więc nie chciała mu przeszkadzać. Dziewczyna skierowała wzrok na ciemne już niebo za oknem. Ostatnie dni były dość chłodne, więc nikt nie pomyślał o otworzeniu okna, chociaż w pomieszczeniu było już dość duszno. Liz nie zamierzała siedzieć w takiej duchocie. Jej znajome właśnie zaczęły tańczyć, więc nie powiedziała im, że wychodzi tylko przemknęła się między innymi Gryfonami i wyszła na dużo chłodniejszy korytarz.
Na początku nie zamierzała odchodzić daleko, jednak nieustannie czując na sobie wzrok Grubej Damy postanowiła oddalić się chociaż kawałek. Miała skręcić za róg korytarza gdy usłyszała skrzypienie zawiasów, a chwilę później rzucone w przestrzeń słowo:
- Liz…? Jesteś tam? - po chwili otępienia pojęła, że to Luke ją woła. Ale dlaczego?
- Tutaj, Luke… - powiedziała odwracając się do chłopaka i machając do niego ręką – Coś się stało?
- Nie… Właściwie nie… - chłopak zamyślił się lekko podchodząc do niej.
- Gratulację… Świetnie sobie poradziłeś…
- Świetnie…? Yhm… Dzięki, ja… Po prostu po meczu widziałem jak próbowałaś się do nas przepchnąć… Pomyślałem, że może chciałabyś pogadać z kimś z drużyny, mógłbym cię przedstawić… - Chłopak dziwnie się jąkał, a Liz nie mogła opanować cichego chichotu.
- Wiesz, rzeczywiście chciałam z kimś pogadać, ale tą osobę akurat już znałam, zresztą niedawno już mu pogratulowałam.
- Aaa… Mmm…
- Chodziło mi o ciebie, matołku… - powiedziała i zamarła myśląc czy nie posunęła się za daleko – Przepraszam… Jakoś mi się wymsknęło…
- Nie ma problemu… Gorsze rzeczy o sobie słyszałem… Matołek nie jest taki zły… Wiesz Liz, ja…
Chłopak nie zdążył dokończyć. Rozmawiając powoli oddalali się do Wieży Gryffindoru i szli teraz zalanym księżycowym światłem korytarzem, w którym co chwila pojawiały się wnęki.
- Stój – Liz usłyszała cichy szept chłopaka i poczuła jego rękę na swoim ramieniu. O co chodzi? Chłopak wyjął z kieszeni różdżkę i rozświetlił półmrok jasnym światłem, w którym Liz dojrzała, leżącą we wnęce dziewczynę. Stała jak słup soli kiedy Lucas podszedł do dziewczyny i ułożył ją na plecach. Była nieprzytomna. Liz coraz mniej się to wszystko podobało. Przypomniała jej się scena sprzed prawie tygodnia kiedy ona znalazła dziewczynę w lochach. Zaniepokojona przełknęła ślinę i rozejrzała się wokół szukając jakiegoś niebezpieczeństwa.
- Jest nieprzytomna… Trzeba zabrać ją do szpitala… Liz? Wszystko dobrze? – Gryfonka powoli się otrząsnęła i podeszła do chłopaka, który wyczarował nosze unoszące dziewczynę w powietrzu.

***

- Wracajcie do wieży i odpocznijcie. Dziękuję wam za pomoc, mam nadzieje, że taki przypadek już się nie powtórzy. I uspokójcie kolegów, bo jeśli wygracie Puchar Qudditcha nie będą mieli siły świętować – po tych słowach, wypowiedzianych przez dyrektora, Liz i Lucas minęli McGonagall i Flitwicka i wyszli gabinetu. Dziewczyna, którą znaleźli była Krukonką i nie pamiętała, co robiła od zakończenia meczu. Liz zauważyła , że Dumbledore nie był zbytnio zdziwiony wieścią o następnej dziewczynie z zanikiem pamięci.
Okazało się, że przez trochę ponad godzinę większość Gryfonów rozeszła się do sypialni i w Pokoju Wspólnym było dość pusto. Lucas chwycił Liz za rękę i pociągnął w stronę dwóch foteli.
- O co tu chodzi?
- Mnie pytasz? Przecież ja nic nie wiem!
- Tak? To czemu tak dziwnie zachowywałaś się, gdy ją zobaczyłaś? Mogło cię to zaskoczyć, ale chodziło o co innego, jestem pewien.
- Po prostu… Dumbledore o tym nie wspomniał, ale… to ja znalazłam tą Feldman czy jak jej tam…
- Ty? Ale jak?
- Po prostu. Czy to nie dziwne, że byłam przy obu tych dziewczynach? Zastanawiam się, czy ktoś zaraz nie pomyśli, że to ja coś im zrobiłam… Dziwne uczucie…
- Dziwne… Wiesz... Zresztą… Idę już, ty też zmykaj do łóżka mała…
- Mała? Nie przesadzasz?
- Nazwałaś mnie matołem, którym rzeczywiście mogę być… Za to ty jesteś mała… Taka krucha i nieśmiała… Jak jakaś myszka… Ehh… Dobranoc...

[ 673 komentarze ]


 
Rozdział 7
Dodał/a Elizabeth Sobota, 12 Czerwca, 2010, 21:25

Pisałam tą notkę dzisiaj i jestem bardzo ciekawa czy się wam spodoba, więc nie piszę nic więcej. Tylko... Dedyk dla Iguś, dzięki za komenty :D

Od pierwszego września minęły już dwa miesiące. Liz zdążyła zadomowić się w Wieży Gryfindoru. Poznała trochę lepiej swoje współlokatorki i parę innych osób. Przez ostatni tydzień ani razu nie zabłądziła wśród licznych korytarzy, schodów i tajnych przejść. Znajdowała też coraz więcej odludnych miejsc, w których lubiła przesiadywać podczas długich, ponurych popołudni, druga połowa października była bowiem bardzo deszczowa, a zza chmur rzadko wychodziło słońce.
Tego wieczora, w środę, trzydziestego pierwszego października, Liz, Carmen i Shaunee zmierzały właśnie w kierunku Wielkiej Sali. Zbliżając się do niej mijały coraz więcej uczniów, a w samej Sali Wejściowej okazało się, że przez drzwi do Wielkiej Sali wlewa się fala uczniów. Chociaż Liz była pod wrażeniem już podczas uczty powitalnej, to gdy tego dnia usiadła przy stole Gryffindoru, aż westchnęła z wrażenia. Ze ścian i sklepienia zwisały żywe nietoperze, wywołując piski dziewczyn, gdy któryś z nich przelatywał nad ich głowami. Płomyki świec, osadzonych w dyniach, migotały, co wyglądało naprawdę przerażająco. Dynie, z wyciętymi oczami i potwornymi uśmiechami, stały na stołach i unosiły się w powietrzu. Tajemniczą atmosferę tworzyły też hogwarckie duchy, które niespodziewanie wyłaniały się ze ścian bądź wylatywały przez stoły.
Jedzenie, pyszne jak zawsze, leżało na stołach w towarzystwie całej masy słodyczy. Ciasta, ciasteczka, puchary z lodami, cukierki, lizaki… Liz rozglądała się dookoła z podziwem. Mugolskie Halloween było niczym w porównaniu do Nocy Duchów świętowanej w Hogwarcie. Przez objedzenie słodyczami i zmęczenie Liz nie pamiętała później o czym rozmawiała za znajomymi przez cały wieczór, ale w pamięci dobrze zachowało się jej pewne wydarzenie.
Minęła już dziewiąta, gdy po Wielkiej Sali potoczył się echem czyjś krzyk. Wszyscy zamarli rozglądając się i nasłuchując, jednak nikt nie rozumiał co tak przestraszyło Krukonkę. Stała ona przy swoim stole i drżącą ręką wskazywała na coś w Sali Wejściowej. Chwilę później wszyscy dostrzegli w półmroku niewyraźną sylwetkę, która wykonywała dziwne ruchy, kierując się do Wielkiej Sali. Wtem znalazła się w kręgu światła i przez moment nikt w całym pomieszczeniu nie oddychał. Przejściem między stołami szła mumia. Obie ręce miała wyciągnięta przed siebie, a to jak wyciągała przed siebie sztywne nogi przypominało chód robota. Oczy wszystkich były skierowane na to niecodzienne zjawisko. Nikt nie wydał z siebie ani jednego odgłosu. Po wędrówce między stołami, mumia trafiła na schodki, które prowadziły na podwyższenie, na którym stał stół prezydialny. Wszyscy nauczyciele, a nawet dyrektor patrzyli przed siebie w milczeniu. Przy schodach zakończył się spacer mumii, gdyż zahaczyła ona nogą o stopień i wywróciła się na plecy. Kilku nauczycieli, w tym także dyrektor, podeszło do leżącej na ziemi postaci i wymieniło szeptem jakieś uwagi. Dyrektor wyjął zza pazuchy różdżkę i machnął nią krótko. Początek bandaża, w który zawinięta była mumia, uniósł się w powietrze i zaczął zwijać. Spod białego materiału wyjrzała twarz otoczona czarnymi włosami, a potem reszta chłopaka, ubranego w przydużą szatę Slytherinu. Na ten widok kilka osób zachichotało, a chwilę później już wszyscy uczniowie śmiali się do rozpuku.
Liz przesunęła wzrokiem wzdłuż stołu Gryffindoru i zauważyła jak James i Syriusz przybijają sobie piątkę. Natomiast siedząca kilka osób dalej Lily patrzyła na nich z nienawiścią bardzo wyraźnie malującą się w jej zielonych oczach. Po chwili do Ślizgonów dotarło, że przecież ktoś ośmieszył ich kolegę i zaczęli groźnie rozglądać się po sali, jakby chcieli znaleźć winowajcę.

***

Gdy Liz obudziła się w sobotni poranek nie od razu otworzyła oczy. Dobrze wiedziała co to za dzień. Zaczęła wspominać, jak wyglądał poprzedniego roku… i jeszcze wcześniejszego…

Siedziała na swoim codziennym miejscu w stołówce, a inne dzieci stały i, fałszując oraz gubiąc melodię, śpiewały Sto lat:
- Jeszcze raz, jeszcze raz! Niech żyje, żyje nam! Niech żyje nam!
- A kto?! – zawołała pani Moos, a Liz przeczuła co zaraz nastąpi i zamknęła oczy.
- ELIZABETH!!! – wyrwało się z kilkudziesięciu dziecięcych gardeł.
Gdy usłyszała to podniosłe zakończenie, po jej plecach przeszedł dreszcz ale nie dała tego po sobie poznać. Nie chciała sprawić przykrości dzieciom, które poprzedniego dnia ćwiczyły piosenkę, by być gotowym na dzisiejszą uroczystość. Nie chciała zmywać uśmiechów z ich roześmianych buziek. Był to jedyny sposób upamiętniania urodzin mieszkańców sierocińca. Żadnego, choćby najmniejszego prezentu. Liz zbytnio to nie obchodziło. Postanowiła, że za rok pójdzie do biura pani Moos i poprosi o nie śpiewanie piosenki w jej urodziny. Nie potrzebowała tego. Nie wiedziała jak wyprawia się urodziny w prawdziwych domach… z mamą i tatą, rodzeństwem, może dziadkami… Nie obchodziło jej to…
Miała siedem lat, ale już wtedy nienawidziła dwóch rzeczy: swojego imienia i dnia trzeciego listopada.


Rok później nikt, w żaden sposób nie dał znać, że pamięta o jej urodzinach. I dobrze, nie obchodziło jej to…

Gdy kończyła dziewięć lat, znała już Franka. Podczas rozmów, w czasie pierwszych dni ich znajomości, wypytał ją o wiele rzeczy, także datę urodziny, którą wyznała mu raczej niechętnie. Początek listopada 1969 roku był bardzo pogodny. Świeciło słońce i było dość ciepło. Trzeciego dnia tego miesiąca Frank zaprosił ją do swojego domu. Pierwszy raz. Poznała wtedy panią i pana Perkinson. Mama Franka poczęstowała ich ciastem i złożyła dziewczynce życzenia. Frank wspólnie z ojcem podarowali jej kompas.
- Nie wiem, czy ci się podoba, może uważasz, że to zwykły śmieć ale dzięki niemu łatwiej znajdziesz dobrą drogę w życiu – powiedział mężczyzna.
Kompas stał się dla niej równie ważny jak zdjęcie rodziców. Niestety straciła go podczas jednej z wspólnych wypraw do lasu. Tamtego dnia pojechali aż nad jezioro i przez nieuważny ruch kompas wpadł do głębokiej w tym miejscu wody. Frank próbował go wyłowić, ale nie dał rady i sam omal nie utonął. Tamtego dnia uznała, że w życiu nie czeka jej już nic dobrego.

Także kolejnego roku Frank przygotował dla niej niespodziankę z okazji urodzin i podarował drobny upominek. Liz była mu bardzo wdzięczna za to co robi i w jego obecności zachwycała się prezentem i serdecznie mu dziękowała. Szczere były tylko te podziękowania. Widziała jak się stara i nie chciała go zranić, ale mimo wysiłków przyjaciela, nie polubiła dnia swoich urodzin. Wieczorem wróciła do swojego pokoju w sierocińcu, schowała twarz w poduszce i zaczęła płakać.
Wiedziała, że to wszystko nigdy nie będzie do końca prawdziwe. Ci ludzie są dla niej obcy. Nie staną się jej rodziną. A właśnie tego szukała przez swoje całe, chociaż dopiero jedenastoletnie, życie. Rodziny. Kogoś, kto przytuli ją mówiąc, że jest dla niego najważniejsza. Że ją kocha i nie pozwoli jej skrzywdzić. Że zawsze będzie przy niej.

Nadszedł dzień jej jedenastych urodzin. Pochmurna i deszczowa sobota. Leżała w łóżku z baldachimem słysząc głosy koleżanek i udawała, że jeszcze się nie obudziła. Miała nadzieję, że pójdą na śniadanie, a ona będzie mogła spokojnie wstać. Niestety dziewczyny nie wyszły. Siedziały na swoich łóżkach trajkocząc do siebie i chichocząc pod nosem. Po chwili zauważyły, że ich koleżanka leży z otwartymi oczyma.
- Liz? – powiedziała Shaunee, a wołana przeniosła swój wzrok z sufitu na koleżankę.
- Tak, Sha?
- Obudziłaś się w końcu? Ubierz się szybko, bo chcę iść na śniadanie. Nie wyobrażasz sobie jaka jestem głodna!

Hekate krążyła pod sufitem wyszukując wzrokiem swojej właścicielki. Nie mogła jej ominąć, musi przecież gdzieś tu być. Wtedy właśnie do Wielkiej Sali weszły trzy Gryfonki, a sowa zaczęła lecieć w dół. Lot utrudniała jej dość spora paczka trzymana zakrzywionymi pazurami u nóg. Kiedy wylądowała na ramieniu Liz, dziewczyny zajmowały już miejsca przy stole.
- Heki! Długo cię nie było! Gdzie się podziewałaś? – Gryfonka spontanicznie przywitała swoją sowę, która nie umiała odpowiedzieć na jej pytania, więc tylko rzuciła paczkę na ławę. Była ona dość ciężka, a sówka była zadowolona, że pozbyła się nieporęcznego dodatku, władowała dziób do pucharu z wodą i ugasiła pragnienie, poczym odleciała.
- Co to za paczka? – spytała, jak zawsze ciekawska Carmen.
- Nie wiem, Carmi – odpowiedziała Liz, chociaż była prawie całkowicie pewna, że to prezent od Franka.
- Może rodzice przysłali ci coś ciepłego do ubrania? Nie długo zaczną się porządne mrozy.
- Może… - mruknęła Liz. Nie wspominała koleżankom o swoim sieroctwie, bo nigdy nie było okazji, a tego dnia nie miała akurat nastroju do wyjaśniania im tego, że tak mało wie o samej sobie.

Otworzyła paczkę popołudniu, gdy była sama w sypialni. Najpierw zerwała brązowy papier. Okazało się, że było to tylko zabezpieczenie na czas lotu. Pod spodem znajdował się papier w kolorowe baloniki, zdarła i ten. Spod niego wyleciał list od Franka.

Droga Liz!
Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! Mam nadzieję, ze Hekate nie przyleciała za wcześnie, ani się nie spóźniła. Nie wiem czy mnie zrozumiała, ale tłumaczyłem jej, że powinna być w Hogwarcie w sobotę. Boję się też, czy przypadkiem paczka nie jest za ciężka. Czy sowy mają jakieś ograniczenia, dotyczące wagi przesyłek, które mogą zabrać?
Co do paczki, to jestem pewien, że jeszcze jej nie otworzyłaś i najpierw czytasz list. Przy okazji przepraszam za moje bazgroły, ale wiesz, że tak już mam.
Odbiegając na chwilę od tematu Twoich urodzin, czy masz tam jakiegoś godnego przeciwnika, z którym grasz w szachy? Pisałaś, że z Damienem wygrałaś już trzy razy. To nie szczęście, po prostu jesteś lepsza. Brakuje mi naszych turniejów, no i Twojego towarzystwa.
Wracając do Twoich urodzin, życzę Ci wszystkiego najlepszego. By Twoje najgłębsze i najbardziej sekretne marzenia się spełniły. No i żebyś miała dobre stopnie… a nie… Nie jestem rodzicem! Miej gdzieś wszelkie prace domowe i ciesz się życiem!
Przesyłam też pozdrowienia i najlepsze życzenia od moich rodziców.
Pozdrawiam
Frank
PS. Nie wiem, czy mój prezent ma dobry rozmiar, jeśli nie to odeślij mi go, a ja postaram się zamienić na inny, chociaż będzie to dość trudne zważając na… Otwórz paczkę, a sama dowiesz się dlaczego.
PSS. Zapomniałbym o uściskach i buziakach, które przesyłają Ci bliźniaki. Nie myśl, że zlekceważyłem Twoją prośbę! Regularnie spotkam się z Susy i Tomym w sierocińcu. Opowiadam też pannie Trudy o Twojej szkole, bo ciągle mnie wypytuje co u Ciebie. Oczywiście wymyślam coś na poczekaniu. Nie powiem jej przecież, że mieszkasz w zamku, po którym latają duchy.
Jeszcze raz wszystkiego najlepszego!
Frank


Po przeczytaniu listu Liz była już szczerze ciekawa, co znajduje się w pudełku. Frank pytał o rozmiar? Co on kupił? By uzyskać odpowiedź wystarczyło otworzyć karton. Gdy to zrobiła na jej łóżko wyturlały się czerwone trampki. Nie były to jednak jakieś zwykłe buty. Na prawym Frank umieścił swoje i jej imię, a na lewym napis „PRZYJACIELE”. Pasowały idealnie. Liz założyła je, rzucając pod łóżko swoje stare i poprzecierane już trampki. Zauważyła coś dziwnego na lewym bucie, a gdy zrozumiała co widzi zaczęła się śmiać. W miejscu, gdzie teraz widniała litera „R”, wcześniej była napisana litera „S”. Ktoś włożył dużo wysiłku w to, by była niezauważalna, jednak nie do końca mu się udało. Frank był dysortografikiem i miał poważne problemy z pracami pisemnymi, ale dziewczyna nigdy nie przypuszczała, że mógłby popełnić takiego byka.

***

W pokoju panował mrok. Zasłony wiszące w oknach nie przepuszczały księżycowego światła. W powietrzu rozchodził się odgłos trzech równych oddechów, słychać było też kocie mruczenie i wiatr wyjący za oknem. Mimo ciemności, bystre oczy bez problemu rozpoznawały kształty poszczególnych mebli. Siedząca na łóżku w kącie dziewczyna, starała się nie hałasować wciągając na nogi jeansy i ubierając bluzę z kapturem. Chwilę później stanęła na podłodze, która zaskrzypiała cicho, wzięła do ręki swoje nowe trampki i wyszła na klatkę schodową. Tam założyła buty i zaczęła cicho schodzić po schodach.
Już od jakiegoś czasu Liz była ciekawa jak wygląda Hogwart nocą. W sierocińcu zawsze było słychać skrzypienie schodów, nawet jeśli nikt po nich nie chodził, i czasami kroki dyżurującej opiekunki. Co słychać nocą na korytarzach zamku? Liz chciała to sprawdzić, a kiedy coś sobie postanowiła to nigdy nie odpuszczała. Uznała, że z takiej okazji, jak ukończenie jedenastu lat, może zrobić prezent samej sobie. Dlatego właśnie czekała aż do tej nocy.
Kiedy przeszła przez Dziurę pod Portretem pierwszą rzeczą jaką usłyszała były słowa Grubej Damy:
- Kto budzi mnie o takiej porze?
Jednak zanim kobieta całkowicie się rozbudziła Liz zniknęła już w cieniu zalegającym korytarz.
- Kto tam? – usłyszała jeszcze cienki głos strażniczki przejścia i skręciła za róg. Na tym korytarzu co kilka metrów znajdowało się duże okno, więc było tam całkiem jasno. Dziewczyna szła przy ścianie i wsłuchiwała się uważnie w otaczające ją odgłosy. Słyszała lekkie pochrapywanie i oddechy dochodzące z licznych portretów. Skręciła w następny korytarz. Tutaj było dużo ciemniej, ale było też słychać inne odgłosy. Dopiero po chwili Liz zorientowała się, że te odgłosy nie znaczą dla niej nic dobrego. Echo kroków dobiegało z coraz bliżej.
Można by się spodziewać, że dziewczyna przestraszy się i spanikuje, jednak Liz nie straciła głowy. Na wielu korytarzach znajdowały się wnęki, w których stały zbroje, bądź rzeźby. Szybko znalazła taką wnękę, stała w niej zbroja. Dziewczyna ostrożnie weszła za nią i przykucnęła. Przeklęła w myślach, gdy kości w jej kolanach strzyknęły. Gdyby coś takiego miało ją zdradzić! Uspokoiła się i starała oddychać jak najciszej, wsłuchując się w zbliżające kroki. Nie musiała czekać długo, kiedy ktoś skręcił w korytarz, w którym się chowała. Co prawda nie widziała wiele, ale kroki niosły się coraz głośniej, doszedł do nich odgłos cichego szeptania. Chwilę później, ze swojego miejsca za zbroją, zauważyła skraj falującej peleryny, której właściciel stawiał wolne i niezbyt długie kroki. Minął już jej kryjówkę, kiedy nagle zatrzymał się. Cały czas szeptał coś do siebie, ale teraz przestał. W zamian wyciągnął różdżkę i mruknął „Lumos”. Liz poczuła ciarki na plecach. Usłyszał ją! Jednak osoba, która okazała się nauczycielem Obrony, Optimusem Primem, posłużyła się światłem by odczytać coś z trzymanej w ręku kartki.
-Nie mogę o nim zapomnieć. Trzeba uważać – powiedział do siebie. Po kilku minutach kroki nauczyciela stały się niesłyszalne i Liz wyszła ze swojej kryjówki, przez nieuwagą omal nie przewracając zbroi.
Ruszyła przed siebie, ostrożnie stawiając kroki. Rozpoznała korytarz, w którym się znalazła, po wysokich i wąskich oknach. Postanowiła pójść nim zamiast odbić w lewo i już po chwili wspinała się po schodach prowadzących do sowiarni, czując coraz większy chłód. Otworzyła ciężkie drzwi i uderzył w nią podmuch zimnego i nieprzyjemnie wilgotnego wiatru. Usadowiła się na parapecie, sprawdzając wcześniej czy jest czysty, i zaczęła podziwiać widok za oknem. W gładkiej tafli jeziora odbijał się okrągły księżyc. Pełnia.
Chwilę później Liz zapragnęła znaleźć się powrotem w ciepłym łóżku. W bezpiecznym dormitorium. Ten odgłos musiał być słyszalny na całych błoniach, a pewnie też w lesie i części zamku. Nocną ciszę rozdarło przepełnione bólem wycie. Liz znieruchomiała i wsłuchiwała się w odgłos, który cały czas rozlegał się w powietrzu mącąc ciszę i spokój. Wycie wilka. Ale czy na pewno? Liz wiedziała, że w Zakazanym Lesie nie mieszkają dobre i miłe zwierzątka.
Tej nocy nie miała już ochoty na spacery po mrocznym zamku.

***

W niedzielne popołudnie w bibliotece panował spokój. Kilkoro siódmoklasistów rozmawiało cicho przy jednym stoliku. Przy innym siedziały dwie dziewczyny piszące jakąś prace, a przy biurku w rogu pomieszczenia siedziała samotna dziewczyna.
Liz lubiła być sama, cieszyła się z braku towarzystwa i szukała raczej osamotnionych zakamarków niż gwarnych i pełnych ludzi miejsc. Tym razem nie przyszła jednak do biblioteki szukając samotności. Już od piętnastu minut czekała na Rudiego, z którym była umówiona.
Kiedy siedziała tak i przyglądała grupie siódmoklasistów, zaczęła rozmyślać o minionej nocy. Chowając się za posągiem skupiała się na tym by profesor jej nie zobaczył, jednak teraz przypominała sobie co szeptał idąc korytarzem. Usłyszała to wtedy dobrze, jednak nie zainteresowała znaczeniem. Powtarzał w kółko kilka słów, jakby była to jakaś mantra. Liz pamiętała jego sylwetkę oświetloną promieniami z różdżki. Kartkę trzymaną w dłoni.
Ruda… Wybuchowy temperament… Starsza…
Cichy szept rozbrzmiewał wyraźnie w jej głowie. Słowa, które szeptał były bardzo dziwne. Ich znaczenie samo w sobie nie było niezwykłe, jednak słowa, które wypowiadał zdawały się nie mieć sensu. Nie oznaczały nic konkretnego, chociaż… Mógł określić tak kolor włosów… osobowość… wiek… Ale czego mógł chcieć od rudej, wybuchowej i „starszej” dziewczyny czy kobiety? To nie miało sensu.
- Cześć! Przepraszam za spóźnienie – Liz wzdrygnęła się, kiedy jej rozmyślania przerwało nadejście Rudiego. Był zadyszany i…
- Co się stało, Rudi? – powiedziała Liz cichym lecz stanowczym głosem. Policzki chłopaka były zaczerwienione, a pod nosem dało się zauważyć czerwoną plamkę. Chłopak przez chwilę patrzył na nią udając, że nie wie o co chodzi, jednak po chwili poddał się. Opadł ciężko na krzesło i pochylił się w stronę przyjaciółki.
- Nic nie da się przed tobą ukryć, co nie Liz? – próbował zażartować i zbagatelizować sprawę, jednak Liz nie ustępowała.
- Dobra, dobra… Już mówię… Po prostu… Black chyba ma dziś gorszy dzień i musiał jakoś odreagować… I tyle… Napatoczyłem się ja i stało się… Mówi się trudno Liz…
- Nie Rudi, przestań! – dziewczyna podniosła głos, a bibliotekarka rzuciła jej wściekłe spojrzenie. – Tutaj nie pogadamy, chodź!
Ciągnąc chłopaka za rękaw wyszła z biblioteki. Postanowiła porozmawiać z Rudim w nieużywanej klasie, którą ostatnio znalazła. Stało w niej kilka starych blatów i krzeseł, a także popękany globus i kilka książek stojących na przekrzywionym regale. Dziewczyna znalazła sobie miejsce na szerokim parapecie, a jej znajomy usadowił się na blacie stolika.
- Teraz opowiedz mi wszystko po kolei – zażądała, odważnie patrząc na przyjaciela.
- Yym… No więc… Po drodze do biblioteki wstąpiłem do łazienki no i on tam był. Zresztą razem z kilkoma kolegami. Już wcześniej musiał być zdenerwowany, bo od razu na mnie naskoczył. Gadał coś i w ogóle…
- Rudi! Proszę cię, mów!
- No… Zaczął mnie wyzywać, a potem trochę mnie poszturchali i tyle…
- Dostałeś od niego, tak?
- Taa… Ale zbyt odważny to on nie jest. Stał z boku dopóki dwaj inni nie przyparli mnie do ściany. Wtedy podszedł i… i tyle…
Dziewczyna chciała spytać, czy nic mu nie jest, ale sama nie chciałaby być spytana o coś takiego, a poza tym wszystkie jej myśli szybko skupiły się na czym innym, a właściwie na kim innym.
- Wiesz, może gdzie mieszkają Ślizgoni? – spytała na pozór spokojnym głosem.
- Nawet gdybym wiedział to i tak bym ci nie powiedział, bo nie chcę żebyś się w to mieszała. Odpuść Liz. Nie zawsze można we wszystkim być najlepszym i wygrywać. Tym razem przegrałem. Ja! Ciebie to nie dotyczy! – Rudi znał już Liz na tyle by wiedzieć, że dziewczyna nigdy nie odpuszcza, ale nie mógł pozwolić, by broniła go przed Blackiem. Przecież Ślizgon jest chłopakiem, ma brutalnych znajomych, no i na pewno lepiej od niej zna się na urokach.
- Proszę cię, nie mieszaj się w to! – próbował jakoś wpłynąć na dziewczynę, ale ona tylko spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem i, jakby w ogóle nie słyszała co mówił, powiedziała:
- Przegraliśmy bitwę, ale cały czas możemy wygrać wojnę.
- My?! Nie ma żadnych nas! Jestem ja – bezwartościowe popychadło i ty – niezamieszana w nic Gryfonka. Rozumiesz?
- Tak, Rudi rozumiem, ale wiesz… przypomniało mi się o pracy na Obronę, muszę już iść – powiedziała Liz i wybiegła z pomieszczenia zanim Rudi zdążyłby ją powstrzymać. Chłopak ocknął się i popędził za nią, ale gdy wypadł na korytarz dziewczyna zniknęła już za załomem muru. Chłopak zaczął się martwić nie na żarty. Dobrze pamiętał, że profesor nie zadał żadnej pracy na wtorkową lekcję z OPCM. Co ona chce zrobić?
Kiedy Rudi stał bezradnie na korytarzu, Gryfonka, cały czas biegnąc dotarła do Wieży Gryfindoru. Uznała, że będzie to najodpowiedniejsze miejsce, bo Rudi nie ma prawa wejść do środka. Nie wiedziała jeszcze co dokładnie zrobi, ale w jej głowie układał się już plan. Musiała wszystko przemyśleć na spokojnie w samotności. W Pokoju Wspólnym panował gwar. Rozmowy przeplatane były wybuchami śmiechu i wesołymi okrzykami. Dziewczyna nawet nie zauważyła stojącej pod ścianą i machającej do niej Lily. Przeszła przez pomieszczenie i zaczęła się wbiegać do góry przeskakując po kilka stopni.
W sypialni usiadła na parapecie, a przez wcześniej otwarte okno wpadały do środka wilgotne podmuchy wiatru. Dziewczyna odetchnęła głęboko starając się uspokoić. Jak Black mógł to zrobić… Znieważyć innego człowieka dlatego, że… No właśnie, dlaczego? Liz obiecała sobie, że dowie się tego jeszcze dzisiaj. Do północy zostało sześć godzin.

***

Niecałą godzinę później przez Salę Wejściową przemknęła skulona postać. Wślizgnęła się za stojącą pod ścianą olbrzymią rzeźbę i usiadła na podeście, na którym była ustawiona. Liz nie miała pojęcia gdzie mieszkają Ślizgoni, jednak zamierzała się tego dowiedzieć. Dokładniej mówiąc postanowiła sprawdzić gdzie po kolacji uda się Regulus Black. Nie wiedziała, o której przyjdzie na posiłek i jak długo pozostanie w Wielkiej Sali, więc uznała, że najbezpieczniej będzie wypatrywać go z kryjówki w Sali Wejściowej. Chętnie usiadła by przy stole Gryffindoru i zjadła kilka grzanek, jednak nie chciała ryzykować. Rudi mógłby ją powstrzymać i cały jej plan na nic by się nie zdał. Chłopak nie dałby się drugi raz zaskoczyć nagłym zniknięciem i wszystko poszłoby na marne.
Siedząc za rzeźbą przyglądała się osobom wchodzącym do Wielkiej Sali. Największa fala uczniów zaczęła się o wpół do ósmej. Dziewczyna musiała nieźle kombinować, by nie przegapić młodego Ślizgona i by sama nie zostać zauważona. Przez Salę Wejściową przeszły już Carmen i Schaunee, a także rozglądający się Rudi i kilka innych osób, które Liz znała nie tylko z widzenia. Okazało się, że ci, którzy uważają się za lepszych przychodzą na kolację jako ostatni.
Zbliżała się dziewiąta, kiedy w Sali Wejściowej pojawiła się grupa Ślizgonów. Oczywiście była wśród nich osoba, której wypatrywała Liz. Regulus przekroczył drzwi Wielkiej Sali w towarzystwie Lucjusza Malfoya, dwóch dziewczyn, a także kilku innych osób z domu Węża. Widząc uśmieszek na twarzy Blacka, Liz miała ochotę wyjść zza posągu i wygarnąć mu co o nim myśli. Powstrzymała się wiedząc, że kiedy wokół niego jest tyle osób, nie zdoła powiedzieć wszystkiego co by chciała. Uznała, że musi wygrzebać skądś jeszcze trochę cierpliwości i z powrotem przysiadła na podeście. Czas na zjedzenie kolacji kończył się o dziewiątej, a do wybicia pełnej godziny zostało dwadzieścia minut. Dziewczyna nie musiała jednak czekać tak długo.
Dziesięć minut później z Wielkiej Sali wyszły dwie osoby. Oboje w szatach Slytherinu i oboje z dziwnym uśmieszkami na ustach. Liz zacisnęła usta widząc, że Regulus jest czymś tak rozbawiony. Obok niego szła starsza dziewczyna z burzą czarnych loków. Skierowali swoje kroki w stronę drzwi w rogu Sali Wejściowej. Znajdowały się za nimi schody, które prowadziły do lochów, w których znajdowała się m.in. sala eliksirów. Dziewczyna ruszyła za nimi starając się nie hałasować i trzymać na tyle blisko, by słyszeć o czym rozmawiają.
- Słyszałam, że wyżyłeś się dziś trochę na jakimś szlamie – powiedział dziewczyna, gdy szli już ciemnym korytarzem w lochach.
- Ten Krukon jest strasznie wnerwiający. Pałęta się wszędzie i przeszkadza. Zresztą nic mu nie zrobiłem. Nawet nie użyłem różdżki, nie było warto. Musisz nauczyć mnie zaklęcia, którym załatwiłaś tamtą dziewczynę. To było niesamowite, Bello.
- Mała McKinnoy przez kilka dni leżała w szpitalu. Teraz omija mnie szerokim łukiem. Szkoda, że nie wszyscy są na tyle inteligentni. Niektórzy samotnie zapuszczają się w nieodpowiednie dla niech zakamarki – wysyczała Bella pełnym wzgardy i jednocześnie spokojnym głosem, a Liz poczuła się dziwnie nieswojo. Trzymała się w dość dużej odległości za nimi, a oni ani razu się nie odwrócili, więc nie mogli jej zobaczyć. Skąd mogliby wiedzieć, że za nimi idzie?
- Takie niemądre osoby dostają nauczkę.
- Wiesz Reg, jeśli chodzi o tamto zaklęcie to możemy od razu przejść do lekcji praktycznej. Teoria nie jest potrzebna, ale może pozwolisz, że zademonstruję? – dziewczyna zdawała się być bardzo zadowolona, a Liz mimo coraz większych obaw postanowiła dalej za nimi podążać. Dawno już minęli klasę eliksirów i znajdowali się teraz w jakimś pustym i wąskim korytarzu. Ślizgoni właśnie zniknęli za jednym z zakrętów, a Liz przystanęła na chwilę, po czym wyszła zza załomu. Pożałowała tego ruchu w następnej chwili.
Kiedy minęła zakręt zdążyła tylko zauważyć, że Bellatrix i Regulus stoją jakieś dwadzieścia metrów dalej skierowani twarzami w jej stronę. Oboje mieli różdżki i oboje mierzyli w nią. W tej samej chwili, w której ich zobaczyła ciszę rozdarł okrzyk Ślizgonki, która wykonała także ruch różdżką.
- Everte Statum! – usłyszała Liz zanim uderzyła w nią jakaś niewidzialna siła. Drobna dziewczyna wyleciała w powietrze i z wielką siłą uderzyła w ścianę, którą miała za plecami. Poczuła jak całe powietrze uchodzi z jej płuc i niczym szmaciana lalka spadła na kamienną posadzkę. Czuła ból w całym ciele. Z trudem łapała oddech. Przed oczami pojawiły się jej czarne plamy, a w głowie nagle zapanował mętlik. Po co za nimi szła? I skąd oni o tym wiedzieli?
Tymczasem dwie postacie wolnym krokiem zmierzały w jej stronę, a na ich twarzach malowały się drwiące uśmiechy. Chociaż Gryfonka rzadko odczuwała strach, to w tej chwili była przerażona. Co jeszcze mogą jej zrobić? Jakie zaklęcia zna ta czarno-włosa dziewczyna? Czego od niej chcą? Jak dowiedzieli się o jej obecności?

c.d.n.

[ 1364 komentarze ]


 
Rozdział 6
Dodał/a Elizabeth Niedziela, 30 Maja, 2010, 16:41

Po pierwsze to sorki, że w zeszłym tygodniu nic nie dodałam, ale przez nawał sprawdzianów przed wystawianiem ocen mam mniej czasu na pisanie. Po drugie dzięki za komenty, dedyk dla Doo i Iguś Potter. Po trzecie to ta notka nie jest za ciekawa, ale przecież nie zawsze coś musi się dziać, no nie? A po czwarte to kolejny wpis będzie dopiero za dwa tygodnie.

Tym razem z listem Franka Hekate przyniosła komiks o Iron Manie. Liz zagłębiła się w jego lekturze siedząc na historii magii. Profesor Binns, który uczył tego przedmiotu był duchem. Nie zwracał uwagi na to co dzieje się w klasie tylko wygłaszał przeraźliwie nudne wykłady. Gdyby urozmaicił trochę swoje monologi to wojny goblinów z czarodziejami byłyby całkiem interesujące, ale on niestety nie znał słowa „różnorodność”, za to pojęcie „monotonia” opanował do perfekcji.
Miej więcej w połowie lekcji puste miejsce w ławce obok Liz zajął Gilbert. Chociaż przynależeli do jednego domu i uczęszczali razem na wszystkie zajęcia, a od początku roku minął już ponad miesiąc, to jeszcze nigdy nie zamienili ze sobą nawet kilku słów. Dlatego, gdy chłopak rozsiadł się nagle na krześle obok Liz, dziewczyna spojrzała na niego zdziwiona.
- Hej, posiedzę tu sobie cicho, ok? Terry i Erik zmówili się przeciwko mnie, mam ich już dość – powiedział i zajął się gryzmoleniem na okładce swojej książki. Jakby na potwierdzenie tych słów w jego plecy uderzył papierowy samolocik, a chłopacy siedzący dwie ławki za nimi wybuchli cichym śmiechem. Gryfon chwycił samolocik, zmiął go w kulkę i odrzucił.
- Spokojnie, to tylko głupie żart – stwierdziła Liz, przyglądając się koledze.
- Łatwo ci mówić. Nie robią ci głupich żartów każdego dnia- chłopak powrócił do gryzmolenia, a dziewczyna wzruszyła ramionami i kontynuowała czytanie komiksu. Po jakimś czasie, gdy jej wzrok skierowany był na dolną część kartki, kątem okaz zauważyła ruch w przeciwnym rogu. Jako, że przyzwyczaiła się już do ruszających się czarodziejskich zdjęć to nie zwróciła na to uwagi, jednak po chwili zdała sobie sprawę, że to mugolski komiks i nic nie ma prawa się w nim ruszać. Gdy spojrzała w stronę, gdzie wcześniej dostrzegła ruch nie zobaczyła nic dziwnego. Tyle, że… jeszcze przed chwilą Tony Stark nie miał wąsów. Gilbert trzymając w ręku pióro powoli dorabiał wąsy głównemu bohaterowi także na innych rysunkach. Liz wyszarpnęła gazetkę spod pióra, które cały czas dotykało papieru i w efekcie przez całą stronę biegła teraz czarna kreska.
- Co ty zrobiłeś?
- Nie bawiłaś się nigdy w zawąsowywanie? Może się wydawać, że to nudne ale mi się podoba. Spójrz jaki ładny wąsik ma teraz Tony. Mógłbym zawąsować cały komiks?
- Oszalałeś?! Jak oddam to Frankowi? On oszaleje jak to zobaczy! Zbiera te komiksy i rozpacza jak pognie stronę, a ty… Jak ja mu to wyjaśnię? – Liz była zrozpaczona. Frank miał obsesje na punkcie gazetek o super bohaterach.
- Sorry… Wyjaśnisz mu, że zostawiłaś go w PW i jakiś wariat dorysował wąsy.
- Powie, że powinnam lepiej pilnować.
- No to, że… Hmm… Mogę dorobić wąsy na każdej stronie, może się nie skapnie?
- Daj spokój, będę musiała coś wymyślić – niezbyt podobała jej się perspektywa okłamania Franka, ale chyba nie miała wyboru. Zresztą, nie musi odsyłać go zaraz po przeczytaniu, może poczekać kilka dni labo nawet tydzień i wymyślić coś w tym czasie.

***

W piątkowe popołudnie Liz szła właśnie do wieży, kiedy natknęła się na trzech pierwszorocznych Gryfonów. Widocznie Gilbert pogodził się już z kolegami, bo teraz zadowoleni szli ramię w ramię.
- Liz! – Zawołał Terry, który przewyższał kolegów prawie o całą głowę i był równy niejednemu drugoklasiście – Idziesz z nami? Zaraz zaczną się sprawdziany do drużyny Gryfonów.
- Chcecie spróbować?
- Coś ty, idziemy popatrzeć… Może za rok spróbujemy…
- Właściwie, to czemu nie? – Nie miała żadnych planów na popołudnie. Przyłączyła się do wesołej grupki i, podchwytując melodię, którą wygwizdywał Gilbert, wyszła z nimi na błonia i skierowała się w stronę boiska do Quidditcha. Na zielonej trawie kręciło się dwadzieścia parę osób, ale trybuny były prawie całkiem puste, więc Gryfoni zajęli miejsca na najwyżej położonej ławce.
- Będzie ciekawie, zwłaszcza, że w tym roku muszą wybrać nowego szukającego – powiedział Terry kiedy w powietrze wzniosła się kilkoosobowa grupka na miotłach i kilkakrotnie okrążyła boisko.
- Kogo jeszcze potrzebują? – spytał Gilbert. Pierwsza grupka wylądowała i wysłuchała uwag od kapitana drużyny, po czym w powietrze wzbiła się następna.
- Ścigającego i obrońcy –odezwał się Erik.
- Obrońcom zostanie pewnie Lucas z czwartej klasy, w zeszłym roku był rezerwowym – druga grupa też zakończyła już lot i teraz boisko okrążała ostania. Najszybciej leciało w niej dwóch czarnowłosych chłopaków, w których Liz rozpoznała Syriusza i Jamesa. Kiedy zakończył się pierwszy etap prób, kandydatów rozdzielono na trzy grupy. Można było domyślić się, którzy z nich starają się o miejsce szukającego, bo jedna z grup była wyraźnie mniejsza. W rządku stały tylko dwie osoby. W środkowym rzędzie kandydatów było sześciu, a w ostatnim siedmiu.
- Nie wiem po co dziewczyny chcą być obrońcami – powiedział Terry wskazując środkowy rząd, w którym rzeczywiście stały dwie dziewczyny. Liz jednak nawet nie spojrzała w tamtą stronę. Skupiła swój wzrok na Terrym, do którego powoli docierało to co powiedział.
- Czy uważasz, ze dziewczyny są słabe? – powiedziała Liz siląc się na spokój. Denerwowali ją chłopacy, którzy uważali, że dziewczyny do niczego się nie nadają.
- Nie… no coś ty… Tak jakoś mi się powiedziało…
- To niech ci się więcej tak jakoś nie mówi – powiedziała i spojrzała na boisko, gdzie właśnie zaczynał się sprawdzian na miejsce ścigającego. W powietrze kolejno wzbijały się pojedyncze osoby i dołączały do dwóch ścigających z zeszłorocznego składu. Podawali sobie kafla, a na koniec kandydat wykonywał rzut do jednej z obręczy. Jako czwarty w powietrze wzbił się Syriusz. Z łatwością odbierał i odrzucał kafel dopóki nie przyśpieszył i piłka przeleciała za jego plecami. Co prawda zanurkował po nią i złapał kilka metrów nad ziemią, ale kapitan drużyny nie wdawał się być zadowolony. Syriusz zakończył swój popis pięknym rzutem do obręczy.
Zadaniem kandydata na obrońcę było oczywiście obronienie obręczy. Najlepiej poradził sobie chłopak, którego Terry nazwał Lucas, a Liz musiała ze smutkiem przyznać, że dziewczyny nie poradziły sobie zbyt dobrze.
Ostatni zostali poddani próbie szukający. Sprawdzian polegał na tym, że kapitan wypuścił znicza a dwóch kandydatów uniosło się w powietrze i zaczęło go wypatrywać.
- Stawiam na Horsta. To piątoklasista. Potter chodzi dopiero drugiej.
- Co ty… Horst się nie nadaje… Potter złapie znicz – powiedział Gilbert do Terriego.
Nagle Potter zanurkował, a Horst ruszył za nim. Pierwszoklasista szybciej i pewniej mknął ku ziemi wpatrując się w coś usilnie. Poderwał miotłę dwa metry nad ziemią i ruszył w dalszą pogoń za zniczem. Horst próbował go dogonić, ale po tym jak zwątpił podczas pikowania ku ziemi, nie miał już szans dogonić Pottera, który pruł naprzód. Wyciągnął rękę i zacisnął palce na małej piłeczce. Na ziemi powitał go wiwatujący Syriusz. Kapitan zaprosił Jamesa, by stanął z uczniami, którzy w zeszłym roku byli w drużynie, dając tym samym znak, że przyjmuje go do reprezentacji Gryffindoru. Niestety jego kolega nie miał tyle szczęścia. Nowym ścigającym został Kyle Bell. Syriusz był zdołowany, zszedł z boiska i ruszył w stronę zamku. Liz pomyślała, czy by za nim nie pójść, ale w tej chwili James zauważył zniknięcie kolegi, powiedział coś stojącemu obok Lucasowi, który został obrońcom, i pobiegł za przyjacielem.
Liz wpatrywała się w odległą już postać Jamesa, która zatrzymała się przy innym uczniu, którym prawdopodobnie był Syriusz. Chwilę później chłopacy ramię w ramię ruszyli spokojnym krokiem w stronę zamku.
- Idziesz, Liz? Na kogo się tak patrzysz? – powiedział Gilbert ciągnąc ją za rękaw.
- Idę, idę… Nie bądźcie tacy niecierpliwi…
Liz szła kilka kroków za chłopakami, którzy popychali się i przedrzeźniali. Gdy dochodzili do zamku przestali, a Gilbert zaczął znowu gwizdać nieznaną melodię.
Gdy wrócili do Wieży Gryffindoru w Pokoju Wspólnym nie było Shaunee ani Carmen, więc Liz od razu poszła do sypialni. Chociaż na początku nie była przekonana do dziewcząt to po pewnym czasie spędzonym razem uznała, że są całkiem miłe i nawet je polubiła. Nie miała wielu wspólnych tematów do rozmów, ale Liz to nie przeszkadzało. Wystarczało jej przysłuchiwanie się dyskusjom dziewczyn, a często także ich kłótni. Małe sprzeczki strasznie bawiły Liz. Nie były one zbyt poważne i dziewczyny szybko dochodziły do zgody. Jednym z najczęstszych powodów kłótni był Płomyk. Kiedy Liz weszła do pokoju usłyszała krzyk Carmen:
- Weź tego szczura! – Shaunee rzuciła się na podłogę i szamotała chwilę za nim złapała małe zwierzątko. Dopiero wtedy zwróciła się do Carmen:
- Ile razy mam ci powtarzać, że Płomyk to chomik?! Nie musisz się go bać!
- Może, ale nie bez powodu dałaś mu takie imię. Może jest zaczarowany by ziać ogniem? – w tej chwili Liz nie wytrzymała i zaczęła się krztusić hamując śmiech, dopiero wtedy dziewczyny zauważyły swoją koleżankę, ale nie przerwało to ich kłótni:
- Spójrz! – powiedziała Shaunee otwierając dłonie, w których leżał zwinięty w kulkę chomik – Czy nie uważasz, że odcień jego futerka przypomina płomień? Ile razy mam ci to powtarzać? Uspokój się i zejdź z łóżka – powiedziała dobitnie Shaunee i odwróciła się, by umieścić zwierzątko w małej klatce. Carmen zeszła na podłogę i zwróciła się do Liz:
- Gdzie byłaś?
- Oglądałam sprawdziany do drużyny.
- Nudy…
- Wcale nie, nie mogę doczekać się prawdziwego meczu.
- E tam… Nie zamierzam iść.
- No co ty? Serio?
- Uważam, że to rozrywka dla chłopaków.
Zdanie Liz było zupełnie odmienne, ale nie wyraziła swoich poglądów.
W sobotni ranek Liz nie zamierzała wstać wcześniej niż po dziewiątej, jednak słoneczne promienie, które wpadały przez okno, wywabiły ją z łóżka już przed ósmą. Jako, że Carmen była szczelnie zawinięta w swą kołdrę, a Shaunee pochrapywała leciutko, Liz postanowiła zejść do Pokoju Wspólnego. Nasunęła na nogi swe nieodmienne i zniszczone już lekko trampki, po czym wzięła na ręce szaro-białego kota i wyszła z dormitorium. Kot co wieczór przychodził pod drzwi dziewcząt i drapiąc je, prosił o wpuszczenie do środka.
Liz usiadła na kanapie przed wygasłym kominkiem, a kot usadowił się na jej kolanach. Tak jak przewidywała w pomieszczeniu nie było nikogo. Na chwilę wstała ze swojego miejsca by uchylić okno. Wpadło przez nie świeże powietrze, które jednak pachniało już jesienią i nie było najcieplejsze, więc czym prędzej zamknęła je i powrotem usiadła na kanapie. By udobruchać kota, który zamiauczał niezadowolony, zaczęła głaskać go między uszami. Wyciągnęła przed siebie nogi, zauważając, że trampki wyglądają dość śmiesznie w połączeniu z piżamą, jednak nie przejmowała się tym długo.
W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi prowadzące do dormitoriów chłopców i do PW wszedł czwartoklasista, którego Liz poznała wczoraj podczas sprawdzianów. Lucas nie znał jednak jej, więc zdziwił się widząc jak się do niego uśmiecha. Wydawać by się mogło, że zdziwił się jeszcze bardziej, gdy zauważył leżącego obok niej kota. Liz zorientowała się, że przecież on jej nie zna, więc szybko odwróciła wzrok i zajęła się głaskaniem kota.
- Zeus, ty włóczęgo! - powiedział Gryfon, podszedł do oparcia kanapy i podrapał persa przy uchu. Zadowolony zwierzak zamruczał, wskoczył na oparcie kanapy i zaczął ocierać się o chłopaka.
- Yhmm… Cześć… – powiedział i spojrzał na nic nie rozumiejącą Liz. – To do ciebie szedł, gdy znikał na całe noce? – zapytał, a Liz zaczynała rozumieć. Pewnie był właścicielem kota.
- Tak, chyba ci to nie przeszkadza, co?
- No coś ty! Znika tak każdego roku i każdego roku znajduje sobie miejsce w innym pokoju, więc nie zawsze wiem gdzie go szukać.
- Nazywa się Zeus?
- Tak, zawsze strasznie się rządzi, a w ogóle to jestem Luke, chodzę do czwartej klasy.
- Liz…
- Liz? Śmieszne imię… Pewnie jakieś zdrobnienie? – zapytał, a Liz zdążyła tylko pokiwać głową, bo w tym momencie do pomieszczenia wpadło dwóch kolegów Luka i razem wyszli przez dziurę pod portretem. Liz uznała, że dziewczyny powinny już się obudzić, więc wróciła do swojego dormitorium.

***

Jako, że dzień chociaż chłodny był dość pogodny to Liz udało się wyciągnąć Rudiego na błonia. Zazwyczaj chłopak spędzał wolny czas w bibliotece, gdzie zagłębiał się w lekturze kolejnych ksiąg, a towarzysząca mu Liz zanudzała się na śmierć. Usiedli na trawie, wybierając dość puste miejsce, jako że niedługo pogoda miała się zepsuć to większość uczniów wyległa przed zamek. Dziewczyna rozłożyła się na trawie twarzą do słońca, a chłopak wyciągnął z torby książę i zaczął czytać. Zauważywszy to, Liz prychnęła ale nie skomentowała tego w żaden inny sposób.
Z rozmarzeniem przyglądała się chmurom, które szybko sunęły po niebie. Miały przedziwne kształty, które Liz kojarzyły się z różnymi stworami. Niestety Rudi nie był skłonny do zauważania takich rzeczy, więc nie zawracała mu głowy swoimi spostrzeżeniami. Jakże się myliła!
- Spójrz, ta chmura przypomina krokodyla! – usłyszała głos chłopaka, a po chwili jego tłumiony śmiech i spojrzała na niego z zainteresowaniem. – No co? – zmieszał się Krukon.
- Nie podejrzewałam, że zauważasz w ogóle rzeczy tak odległe jak chmury, a na dodatek zwracasz uwagę na ich kształty.
- Mam młodszą siostrę, Deidre, może cały dzień spędzić leżąc na trawie i patrząc w niebo, byle tylko było na nim kilka chmur. A jako, ze często się nią zajmuję to też patrzę sobie w górę i wysłuchuję jej porównań. Nie wiesz, jaka jest śmieszna, jak sepleni i chichocze bez przyczyny – Liz wyczuła w głosie przyjaciela tęsknotę oraz miłość i wcale się nie zdziwiła. Chociaż nigdy nie spotkała tej dziewczynki to już bardzo ją lubiła.
- Deidre? Czy u was wszyscy mają takie dzi… nietypowe imiona?
- Niestety… Mój brat to Anzelm, więc ja nie mam chyba tak źle, co nie?
- Rudiugius całkiem fajnie brzmi.
- Ciii!!!! Miałaś tego nie powtarzać! Jestem Rudi i już!
- Witaj Rudiugiusie! – powiedział wtem ktoś stojący za nimi. Zajęci rozmową nie zauważyli jak podszedł do nich od tyłu i przysłuchiwał się wymianie zdań. Był to Gilbert. Usiadł teraz na trawie obok Liz i z uśmiechem patrzył na Krukona, który zaczynał kipieć z gniewu. Prychnął i skrył się za książką, tymczasem Gryfon wyjął coś zza pleców i podał Liz. Dziewczyna niepewnie rozdarła brązowy papier, który był opakowaniem czegoś, co kształtem przypominało rulon, i rozprostowała komiks o Iron Manie.
- Dostaniesz ten dla swojego znajomego, jeśli dasz mi ten drugi, który zacząłem już zawąsowywać – oświadczył Gilbert z uśmiechem, a Liz z uznaniem pokiwała głową. Zastanawiała się już nad tym, co zrobi gdy przyjdzie czas by oddać komiks, jednak nie pomyślała o kupieniu nowego egzemplarza.
- Dzięki, mogę dać ci tamtą gazetę.
- To fajnie, będę leciał. Właśnie zaczyna się sprawdzian do drużyny Slytherinu, uznaliśmy z chłopakami, ze warto znać siłę wroga. Może też chcesz iść? – zapytał Gilbert stojąc już na nogach. Co prawda Liz chętnie przyjrzałaby się jeszcze jednemu sprawdzianowi, ale wiedziała, że Rudi nie ma ochoty iść na stadion, a to z nim umówiła się na to popołudnie.
- Nie, dzięki – odpowiedziała i pomachała oddalającemu się szybko chłopakowi.

***

Był już późny wieczór, kiedy Carmen skończyła swój esej na transmutację. Siedząca obok niej Liz jeszcze raz przeczytała cały tekst i z uśmiechem zwinęła pergamin.
- Dzięki, Liz! Bez ciebie dostałabym najwyżej „Nędzny”, a teraz może mam szansę na „Zadwalający” Wielkie dzięki!
- Przesadzasz, wcale nie jest tak źle.
- Wiem jaka jest prawda Liz i nie wmawiaj mi, że jest inaczej. Transmutacja jest okropna, a ja w ogóle jej nie rozumiem. Chodźmy już do dormitorium, co?
Pod drzwiami ich pokoju czekał już Zeus. Liz uważała, że imię bardzo dobrze pasuje do tego kota. Na powitanie otarł się o jej nogi, a gdy tylko uchyliła drzwi wpadł do środka by usadowić się na jej łóżku.
- Jesteście w końcu! Ten esej miał mieć tylko dwie stopy, ile można pisać coś tak krótkiego? – przywitała je Shaunee, która siedziała na swoim łóżku w pozycji kwiatu Lotosu.
- A co ty robisz? – spytała Carmen, która cały czas stała w drzwiach i patrzyła zdumiona na koleżankę.
- Postanowiłam oczyścić się przed snem.
- To może weź prysznic? – zaproponowała Liz nie mogąc się powstrzymać.
- Chodzi mi o oczyszczenie umysłu – powiedziała Shaunee mierząc dziewczynę surowym wzrokiem.
- Daj spokój Sha! Po co ci to? – spytała Carmen kładąc się na swoim łóżku.
- Wy w ogóle tego nie rozumiecie! – niemal wykrzyczała Shaunee i zaciągnęła zasłony wokół swojego łóżka. Liz i Carmen spojrzały na siebie, poczym stłumiły swój śmiech chowając twarze w poduszkach. Chwilę później uspokoiły się i zaczęły szykować do snu.

Do zobaczenia za dwa tygodnie! :D

[ 1035 komentarze ]


 
Rozdział 5
Dodał/a Elizabeth Sobota, 15 Maja, 2010, 22:02

Hejk! Sorry, że tak długo nie było noty, ale mam nadzieję, że dzisiejsza pozwoli nadrobić mi zaległości :D
Jakoś tak wyszło, że McGonagall jest strasznie surowa, no i dużo w tej notce Huncwotów, ale w następnej postaram się opisać pierwszorocznych, którzy chodzą z Liz do klasy.
Dedyk dla Doo ;P


W dawnej szkole, Liz często uważana była za dziwaczkę. Przyczyną takiego myślenia było jej zachowanie. Czasami zaczynała chichotać, chociaż wszyscy wokół byli poważni, albo dokładnie odwrotnie. Ktoś siedzący obok niej opowiedział kawał, a ona cały czas siedziała zamyślona i jakby skupiona na czymś innym. A wszystko to, dlatego, że bardzo uważnie obserwowała i wsłuchiwała się w otoczenie, ale nie to najbliższe, tylko trochę dalsze.
Podczas tego lunchu w Wielkiej Sali było podobnie. Nie uczestniczyła w toczącej się między Shaunee i Carmen dyskusji, tylko przysłuchiwała się rozmowie siedzących trochę dalej chłopaków. Była to ta czteroosobowa grupa z okularnikiem i wysokim szatynem na czele. Głównym tematem tego posiłku był problem chłopaka, którego nazywali Syriusz.
- Rodzinka ma mi za złe, że nie niańczę mojego kochanego braciszka.
- Olej rodzinę, przecież Regulus nie jest dzieckiem. – W głowie Liz rozbłysła żarówka. Regulus? Czyżby mówili o Blacku?
- Zbytnio mnie to nie obchodzi, zresztą on ma już kilku aniołów stróżów… Lucjusz… Bellatrix… Rudolf… I Rabastan chyba też… Jakby bali się, że cos mu grozi… Może nie chcą by stał się brudnym zdrajcą jak ja…
Mówili o Regulusie Blacku, tego była pewna. Czyli Syriusz to jego brat? Są nawet podobni… Ciekawe czy Ślizgon rzeczywiście jest tak chroniony przez wszystkich dookoła… Jeśli tak to odegranie się na nim byłoby trudniejsze niż myślała…
Wyrwana z zamyślenia przez mówiącą do niej Carmen oprzytomniała trochę.
- Idźcie same, muszę jeszcze pójść do łazienki. – Tego dnia czekał ją jeszcze dwie lekcje, a najbliższą była transmutacja. Miała nadzieję, że profesor nie dowiedziała się o niewykonanym poleceniu i nie chciała wyprowadzać jej z błędu. Weszła do najbliższej łazienki, zamknęła się w kabinie i zmieniła spodnie na wyciągniętą z torby spódniczkę. Jakoś wytrzyma tą godzinę. Schowała spodnie i z niesmakiem przyjrzała opatrunkowi na prawym kolanie, po czym ruszyła do sali transmutacji. Gdy doszła przed salę w powietrzu właśnie rozniósł się dźwięk dzwonka. Liz starała się nie zwracać uwagi na Carmen, która skomentowała jej spódniczkę i lekko zdenerwowana weszła do klasy.
Dziewczynie wydawało się to niemożliwe. Dobiegał już koniec lekcji, a McGonagall w żaden sposób nie zwracała na nią uwagi. I rzeczywiście było to zbyt piękne. Kiedy wstała już, by wyjść z sali usłyszała swoje nazwisko. Przygładziła denerwującą spódniczkę i podeszła do biurka. Kobieta przyjrzała jej się surowym wzrokiem i rozpoczęła przemowę:
- Wiesz, jak się umawiałyśmy. Miałaś nosić spódniczkę, a nie spodnie i nie myśl, że nie wiem, iż nie zastosowałaś się odpowiednio do mojego nakazu. Musisz wiedzieć, że w Hogwarcie istnieją pewne zasady. Musisz zrozumieć, że te zasady wszyscy przestrzegają. Nikt nie jest tu traktowany gorzej lub lepiej. A jedna z zasad wyraźnie mówi: „każdy uczeń jest zobowiązany do uczęszczania na zajęcie w szacie szkolnej”. Musisz ponieść konsekwencje za nieprzestrzeganie zasad. Swój szlaban odrobisz w piątek. Zgłoś się po kolacji do mojego gabinetu. Teraz możesz już odejść, ale pamiętaj, że cały czas będę cię obserwowała.
Liz wyszła na korytarz lekko zdołowana. McGonagall nie dała jej nawet dojść do słowa. Nie miała okazji powiedzieć czegoś na swoją obronę. To nie było sprawiedliwe. A skoro tak to ona też nie musi zachowywać się sprawiedliwie, jeszcze coś wymyśli. Znajdzie jakiś haczyk na te wszystkie zasady.
Miała już ochotę udać się do dormitorium, jednak właśnie rozległ się dzwonek na jej ostatnią lekcje, a ona nie była jeszcze w połowie drogi do lochów, gdzie miały odbyć się eliksiry. Przyspieszyła kroku. Korytarze były już puste. Zaczęła zbiegać po krętych schodach do lochów, kiedy usłyszała głuchy stukot i poczuła, że ciężar, który do tej pory czuła na ramieniu znikł. Owym ciężarem była torba z książkami. Liz spojrzała w dół i aż jęknęła. Większość jej książek leżała na schodach i była ozdobiona plamami czarnego atramentu. Torba nie wytrzymała takiej ilości ciężkich rzeczy i jej dno było teraz ozdobione wielką dziurą. Szybko zaczęła je zbierać nie zwracając uwagi na mokre plamy. Ułożyła wszystkie woluminy na stos, ułożyła go na rękach i zaczęła szukać klasy eliksirów.
Usłyszała rozmowy dochodzące zza drewnianych drzwi, więc zapukała i weszła.
- Czyżby panna Rosemond? – zapytał ją mężczyzna i uśmiechnął przyjaźnie. – Myślałem już, że postanowiła pani pójść na wagary. Co się stało?
- Miałam mały problem – odpowiedziała Liz i odnalazła wzrokiem Shaunee i Carmen. Siedziały przy stole razem z Terrym, drugi stolik po prawej stronie zajmowali trzej pozostali Gryfoni.
- Usiądź tutaj – profesor wskazał na stół, przy którym zajęte były tylko dwa miejsca. Oba zajmowali chłopacy i obaj mieli na szatach kolory Slytherinu.
- Przesuń się Regulusie i zrób miejsce dla koleżanki – dopiero słysząc te słowa Liz dostrzegła, że chłopak, który chowa się w cieniu to Black. Sztywna usiadła na wolnym miejscu, a profesor powrócił do prowadzenia lekcji. Położyła na stoliku wszystkie swoje książki i odnalazła wśród nich podręcznik do eliksirów. Na okładce widniała co prawda wielka plama, ale środek wydawał się nie zniszczony. Dziewczyna starała się jednocześnie nie zwracać uwagi na Regulusa i słyszeć o czym szepta do kolegi.
- Nie nauczyli cię rodzice, że nie wypada podsłuchiwać? – usłyszała syk, gdy odruchowo przekrzywiła głowę w stronę chłopaków, by lepiej słyszeć.
- A ciebie matka nie nauczyła, że nie szepta się w towarzystwie? – chociaż uwaga o rodzicach trafiła w nią jak strzała, to Liz umiała sobie poradzić i zdobyć się na równie trafną odpowiedź. Na tym ich dyskusja się skończyła, ponieważ profesor Slughorn właśnie poprosił ją o odpowiedź na jakieś pytanie, którego ona nie usłyszała. Bardzo dobrze usłyszała za to drwiący śmiech z lewej strony.

***

Liz siedziała w PW próbując rozpocząć wypracowanie na eliksiry. Temat nie było trudny, jednak dziewczyna nie miała do tego głowy. Na pergaminie widniał tylko tytuł. Schaunee właśnie odłożyła swój pergamin i przeciągnęła się w wygodnym fotelu. Po chwili dołączyła do niej Carmen i zaczęły rozmawiać o czymś, co dla Liz było całkiem bezsensu. Postanowiła pójść do sypialni. Pod drzwiami do pokoju siedział szaro-biały pers. Kot chyba na dobre już zadomowił się w pokoju dziewczyn, a dokładniej mówiąc w łóżku Liz, bo przychodził pod drzwi co wieczór.
Dziewczyna chwilę kręciła się po pokoju by ostatecznie usiąść na parapecie. Położyła pergamin na kolanach i chwyciła pióro, jednak nie umiała skupić się na eliksirach. Po głowie plątała się jej myśl o McGonagall i jej słowach, dodatkowo rozpraszał ją widok za oknem. Chmury w końcu zniknęły i w jeziorze odbijały się ostatnie promienie słońca, które zaraz miało zniknąć za szczytami gór. Pomyślała o swoim życiu w Londynie. Pewnie grałaby właśnie w szachy z Frankiem. A właśnie! Ale… No trudno, eliksiry mogą poczekać… Z małymi wyrzutami sumienia sięgnęła po leżącą na łóżku kopertę i zwiniętą w rulon gazetkę. Była to odpowiedź Franka na jej list. Hekate przyleciała z nią podczas śniadania, a dziewczyna nie miała nawet czasu przeczytać wiadomości.

Droga Liz!
Hogwart wydaje się być ciekawym miejscem. Musisz przysyłać mi listy z opisem wszelkich dziwnych rzeczy. U mnie w porządku. Gimnazjum jest tak samo nudne, jak w zeszłym roku. Właściwe to druga klasa nie różni się niczym od pierwszej. Nie mam tylko z kim grać w szachy. Jeśli będę całkiem zdesperowany to zapiszę się na kółko szachowe. To byłaby masakra.
W mojej szkole doszło do pewnej zmiany. Mundurki dla chłopców i dziewczyn są takie same. Dla nas to bez różnicy, tylko dziewczyny chodzą teraz w spodniach, zresztą niektóre nawet się cieszą. Ty pewnie też byś się cieszyła, co nie? Ciekawe jak długo wytrwasz w swojej spódniczce.
Przy okazji: ta Twoja sowa jest całkiem miła, tylko mama trochę się jej przestraszyła…
Pozdrawiam Frank
P.S. Przesyłam Ci też najnowszy komiks o supermanie, mam nadzieję, że Hekate nie zgubi go po drodze.



Liz sięgnęła po zwinięty w rulon komiks i przyjrzała się pierwszej stronie. Chętnie by go przejrzała, jednak najpierw musiała rozwiązać swoje kłopoty. Co zrobić by nie nosić tej przeklętej spódniczki? Może powinna się kogoś poradzić? Kto mógłby wiedzieć jak dokładnie brzmi zasada, która mówi o szatach? Dziewczyna znała chyba taką osobę. Nie przejmując się wypracowaniem na eliksiry zbiegła do Pokoju Wspólnego i odnalazła wzrokiem rude włosy. Ich właścicielka siedziała w jednym z foteli przy kominku.
- Ekhm.. Lily? – powiedziała cicho stojąc za jej plecami. Dziewczyna odwróciła się i uśmiechnęła do młodszej koleżanki.
- Zapomniałaś drogi do sowiarni?
- Nie… Mam inną sprawę…
- Co tym razem? – Lily wydawał się być trochę rozbawiona. Musiała być w bardzo dobrym nastroju.
- Znasz wszystkie szkolne nakazy i zakazy?
- No coś ty! Jest ich pewnie z tysiąc... – słysząc to Liz straciła cząstkę swojej nadziej, jednak nie na długo. – Ich spis można przeglądać w biurze Filcha.
- W biurze Filcha?
Wszystkich zakazów i nakazów rzeczywiście było prawie tysiąc. A dokładniej mówiąc 923. Dziewczyny przebiegały wzrokiem kolejne kartki, a Filch stał za nimi i sapał im w karki. W końcu Liz natknęła się stronę zatytułowaną : UMUNDUROWANIE. Zasada nr 248 brzmiała: „W skład szaty szkolnej wchodzą: czarna peleryna, biała koszula, krawat i naszywki w barwach danego domu, czarne spodnie lub spódnica”, a nr 252 „Każdy uczeń jest zobowiązany do uczęszczania na zajęcia w szacie szkolnej”. Liz przeczytała to kilka razy zanim w końcu zrozumiała co to oznacza. Eureka! Ciągnąc za sobą Lily wyszła na korytarz nawet nie żegnając się z woźnym, zresztą… Nie był on zbyt miły.
- Teraz mam już tylko malutką sprawę do załatwienia – powiedział do Lily, która nie rozumiała radości koleżanki. – Znasz może chłopaka, który pożyczyłby mi spodnie od szaty szkolnej? Tylko na kilka dni, zanim nie zamówię sobie własnych.
- Chyba znam takiego wariata, a nawet dwóch, ale czy mogłabyś wyjaśnić mi o co chodzi?
Sypialnia Gryfonów z drugiego roku okazała się całkiem przytulnym miejscem. Panował tam artystyczny nieład, jednak mimo to pokój prezentował się zupełnie nieźle. Czwórka chłopaków siedziała na dywanie gdy usłyszeli pukanie do drzwi.
- Zapraszamy! – zawołał okularnik. Przez drzwi weszła Lily, a za nią wślizgnęła się Liz.– Lily! Witam cię bardzo serdecznie! A któż to? Kogo przyprowadziłaś do naszego królestwa nieróbstwa?
- Nie poznajesz tej dziewicy, drogi Jamesie? – powiedział Syriusz. – Przecież to ona nieprawnie zajęła nasz przedział w środku transportu, którym się tu dostaliśmy.
- Rzeczywiście! To naprawdę byłaś ty, białogłowo? Ah tak… poznaję ten charakterystyczny pieprzyk na prawym policzku. Jesteśmy zaszczyceni waszą obecnością, ale mogłybyście przybliżyć nam cel swoich odwiedzin. Mniemam, iż nie chodzi tu o prozaiczną konserwację…
- Konwersację! – wtrącił Remus - Ty głupku szanowny… Przepraszam białogłowy za użyte sformułowanie, aliści przy szanownym młodziku nie można odmiennie…
- Chodzi o trochę dziwną sprawę… - zaczęła Ruda w imieniu Liz.
- Paradoksalne kwestie są naszą specjalnością – powiedział Syriusz.
- No więc… Liz potrzebuje spodni od szkolnej szaty… Na kilka dni…
- Więc to o portki się tu rozchodzi? Jaki jest motyw takiej potrzeby?
- Motyw jest dla was zbyt skomplikowany. Uogólniając Liz nie lubi spódniczek.
- Uogólniając… Cóż to za piękne wyrażenie… Jak mógłbym nie ulec jego wdziękowi poruszającemu narząd odpowiedzialny za pompowanie krwi…
- Uogólniając… my, młokosi nie mamy nic przeciw spódniczkom... – oznajmił Syriusz- Możemy dokonać kilkudniowej wymiany. Pożyczę dziewicy me cudne portki o ile ona zgodzi się oddać mi swą spódnicę – mówiąc to ukląkł przed dziewczyną jakby prosił co najmniej o jej rękę.
- Oznajmiam sprzeciw! To ja pragnę ofiarować ci me pantalony w zamian za twą spódnicę… - Powiedział James, wstał i zaczął ściągać spodnie. Widzący to Syriusz poszedł w jego ślady i po chwili między zdezorientowanymi dziewczynami i zaśmiewającymi się do rozpuku Remusem i Peterem stali dwaj Gryfoni w samych majtkach. Oboje trzymali przed sobą swe spodnie i próbowali złożyć je w coś przypominającego kostkę.
- Nie kłopotajcie się widokiem naszych gatek – powiedział James i pierwszy skończył składanie swoich spodni. Zamierzał już podać je dziewczynie, kiedy powstrzymał go Syriusz.
- Dziewica musi teraz ofiarować nam swą spódniczkę. Jeśli odczuwasz onieśmielenie możesz skorzystać z tej oto świątyni dumania – oznajmił wskazując na drzwi w rogu pokoju. Liz wzięła spodnie od Jamesa i lekko skonsternowana zamknęła się w łazience. Lily miała rację. Ci chłopacy to totalni idioci.
Spodnie okazały się sporo za długie, jednak wystarczyło kilkakrotnie podwinąć nogawkę, by się nie przewrócić. Wyszła i podała spódniczkę czatującemu pod drzwiami Syriuszowi.
- Dziękuję ci nieskazitelna białogłowo – oznajmił i szybko wciągnął na siebie spódniczkę. Chwilę mocował się z zamkiem po czym rozpoczął taniec polegający na skakaniu po wszystkich łóżkach. Wtem u boku Liz pojawił się James. W jego oczach widać było pierwsze łzy, a oczy biednego pieska i wykrzywione w podkówkę usta nie pozostawiały wątpliwości co do stanu duchowego chłopaka.
- Ja, prosty chłopczyna, ofiarowałem ci me złote pantalony, a ty… Nie posądzałem nigdy dziewicy o taką podłość. Oddałaś spódnicę memu wrogowi! I jak ja będę żył! Zamierzałem pokazać się w niej jutro szanownej opiekunce tego domu, by mogła podziwiać me golenie, a ty.. Zrujnowałaś me plany! Me życie! Ma dalsza egzystencja nie ma już sensu! Zabiłaś mnie! Wbiłaś mi miecz w plecy!
- Uspokój się! Mam jeszcze dwie spódniczki! Starczy i dla ciebie!
- Mówisz prawdę? Jest dla mnie jeszcze nadzieja? Jak mam ci dziękować! Zostanę twym wasalem! Twym sługom! Dośmiertnym nadskakiwaczem!
- Pomóż mu, o pani!- przyłączył się Syriusz, który zakończył swój taniec radości. – Jak mielibyśmy pokazać się jutro na szlabanie u naszej najukochańszej opiekunki? Jestem pewny, iż spodobają jej się nasze nowe wcielenia!
- Zaraz, zaraz.. Macie jutro szlaban u McGonagall?
- Nie spodobały się jej łajno-bomby w łazience… - westchnął James.
- Nie spodobały… - przytaknął Syriusz.
- O której macie ten szlaban?
- Po kolacji.
- A już myślałam, że tylko ja spędzę piątkowy wieczór na niewiadomo czym.

***

Liz stała na korytarzu i czekała na Jamesa i Syriusza. Gabinet McGonagall znajdował się tuż za zakrętem, ale Gryfoni umówili się, że razem przyjdą na szlaban. Mieli spotkać się właśnie w tym miejscu. Liz nerwowo włożyła ręce do kieszeni spodni, które miała na sobie. Podwinięte nogawki wyglądały trochę dziwnie, ale cóż. Trzeba się pomęczyć przez te kilka dni. Jutro może wysłać sowę do Madam Malkin. Ciekawe czy mogłaby kupić też jakieś nici? Zszyłaby swoją torbę. Do tego czasu będzie, tak jak dziś, nosić książki w rękach.
Jej rozmyślania przerwało przybycie Jamesa i Syriusza. W pierwszej chwili w ogóle ich nie poznała. Mieli na sobie spódniczki, które im pożyczyła, ale nie to było najdziwniejsze w ich wyglądzie. Syriusz, którego włosy sięgały do ramion, był uczesany w warkocza, a James, którego kudły były trochę krótsze, miał na głowie dwa malownicze kucyki. To, że jeden kucyk znajdował się tuż nad uchem, a drugi prawie na czubku głowy, zdawało się być małym problemem.
- Jak ci się podoba? – spytał uśmiechnięty James.
- Ymm… Wyglądacie super… - odpowiedziała Liz i odwzajemniła uśmiech. To wcale nie byli idioci, teraz dziewczyna zaczynała rozumieć. Najprawdopodobniej obaj chłopacy mieli problemy z głową. Może matki upuściły ich gdy byli mali? Jednego Liz była pewna i oznajmiła to na głos:
- Normalni to wy nie jesteście.
Zanosząc się śmiechem chłopacy popchnęli ją za zakręt, aż przed drewniane drzwi, na których widniała mosiężna tabliczka. Syriusz zapukał, a gdy usłyszeli zaproszenie, uchylił drzwi i wepchnął Liz do środka. Dziewczyna gwałtownie wyhamowała na środku pokoju, ledwo unikając spotkania trzeciego stopnia z kamienną podłogą. Gryfoni, dalej w wyśmienitych humorach, stanęli po obu jej stronach i przywitali się z patrzącą na nich w osłupieniu McGonagall.
- Na czym będzie polegał nasz szlaban, pani profesor? – odezwał się James, a ona zmierzyła go wzrokiem, który powinien zabić.
- Możecie wyjaśnić mi, co to za… przebieranki?
- Przebieranki, pani profesor?- zapytał naiwnym głosikiem James.
- Przecież wszyscy wiedzą, że na szlabany, też trzeba przychodzić w szacie szkolnej, mówię prawdę?
- Tak, Black, jednak do szaty chłopięcej należy nosić spodnie, a dziewczęcej spódniczkę – mówiąc ostatnie zmierzyła wzrokiem Liz, która stała cicho między chłopakami.
- Ależ, pani profesor… Nie ma nigdzie zapisu, który mówiłby, że dziewczyny nie mogą nosić spodni, a chłopacy spódniczek.
- Nie odzywaj się Black! – wyrzuciła z siebie McGonagall i szybko dodała – Ty też milcz, Potter! – Słysząc to, Liz musiała zareagować, przecież tylko ona mogła powiedzieć coś, bez łamania zakazu profesor. Zastanawiała się nad tym co powinna powiedzieć, gdy nauczycielka dodała- Nawet nie próbuj ze mną dyskutować, Rosemond!
Skonsternowana Liz zamknęła buzię i spojrzała na chłopaków. Nie wydawali się zmartwieni, wręcz przeciwnie kryli uśmiechy, a Syriusz nawet mrugnął do Liz.
- Chodźcie za mną! – powiedziała poważnym głosem McGonagall, wyszła ze swojego gabinetu i poprowadziła ich korytarzami. Chłopcy krztusili się ze śmiechu. Gdy mijali ich inni uczniowie to chętnie machali im i posyłali buziaki. McGonagall zdawała się ignorować ich zachowanie. Gdy się zatrzymała, Liz nie miała pojęcia dlaczego przyprowadziła ich właśnie w to miejsce, stali bowiem przed kamiennym gargulcem. Liz wytrzeszczyła oczy, gdy McGonagall mruknęła coś do niego, a on odskoczył na bok. Trójka Gryfonów weszła za profesor na schody, które same zaniosły ich przed drzwi z mosiężną kołatką. McGonagall zapukała i weszła do środka, za nią wślizgnęli się chłopcy, którzy spoważnieli, jednak nie wydawali się być niczym zaniepokojeni, Liz weszła ostatnia i zamknęła za sobą drzwi. Pomieszczenie okazało się kolistym gabinetem. Wszędzie dookoła stały stoliki o pajęczych nóżkach, a na nich leżały dziwne instrumenty. Na ścianie wisiały portrety byłych dyrektorów Hogwartu. Po środku pomieszczenia stało potężne biurku, a za nim, na okazałym krześle siedział Albus Dumbledore. Liz zaczerpnęła gwałtownie tchu. Chociaż w dawnej szkole, też zdarzało się jej coś przeskrobać to nigdy nie została zaprowadzona do dyrektora.
- Witam, Minerwo, widzę, że przyprowadziłaś kilku swoich podopiecznych, czy coś się stało? – powiedział dyrektor, a Liz była pewna, że gdy zauważył jak wyglądaj chłopcy, przez jego oczy przemknął błysk rozbawienia.
- Dzień dobry, panie profesorze – powiedział Syriusz, a James dodał:
- Miło znowu pana zobaczyć, profesorze – Liz ograniczyła się tylko do sztywnego skinięcia głową. Co oni wyrabiają? Przecież to dyrektor, jak mogą się tak zachowywać? Wiedziała, że mężczyzna jest bardzo miły i przyjaźnie nastawiony do wszystkich, ale bez przesady!
- Szczerz mówiąc, wolałbym spotkać się z wami w innych okolicznościach. O co chodzi, Minerwo?
- Spójrz na ich strój, Albusie – głos profesor cały czas był bardzo poważny – Żadne z nich nie jest przepisowo ubrane.
- Nie mogę się z tobą zgodzić, Minerwo. Żadna regułą nie zabrania nosić chłopcom spódniczek, a dziewczętom spodni. Byłaby to dyskryminacja. Jak widzisz, niektórzy uczniowie lubią nosić spódniczki i nie możemy im tego zabronić. Przy okazji, możecie dać mi adres swojego fryzjera? – na te słowa twarz McGonagall stężała, w przeciwieństwie do chłopaków, którzy wybuchli niepohamowanym śmiechem i zaczęli się ze sobą obściskiwać, a po chwili objęli też Liz i utworzyli pewien trójkątny rodzaj okręgu.
- Droga Minerwo, myślę, że ufając naszym uczniom, możemy anulować ich dzisiejszy szlaban. Pan Potter i Black powinni być teraz na boisku i trenować, przecież za dwa tygodnie rozpoczynają się sprawdziany do domowych drużyn Quidditcha, a z tego co wiem, chłopcy zamierzają się na nie wybrać. Panna Rosemond na pewno też ma jakieś ciekawe zajęcie. Możecie już iść, ja muszę jeszcze porozmawiać z profesor McGonagall.
Pożegnali się i w świetnych humorach zeszli schodami i wyszli na korytarz. Tam roześmiali się. Liz też. Chłopacy rzucili do niej krótkie „cześć” i szybko oddalili się korytarzem. Liz zaczęła wolno iść przed siebie myśląc o całym tym wydarzeniu. Po chwili uznała, że nie pozbyła się wszystkich problemów. W ogóle nie znała tej części zamku! Jak wróci do Wieży Gryffindoru? Stała przez chwilę zdezorientowana, poczym roześmiała się i ruszyła przed siebie. Kiedyś na pewno trafi, a wtedy… musi napisać list do Franka. Ciekawe jak zareaguje na opowieść o Jamesie i Syriuszu ubranych w spódniczki…

Zapraszam za tydzień :)

[ 747 komentarze ]


 
...
Dodał/a Elizabeth Niedziela, 02 Maja, 2010, 14:28

Hejka! W tym tygodniu notki nie będzie, bo nie mam do tego głowy po testach. Jutro wyjeżdżam na wycieczkę i wracam w poniedziałek za tyczień, więc notka pojawi się dopiero za trzy tygodnie. MOgłabym co prawda dodać to co napisałam, ale jest to niedopracowane i niedokończone, więc mam nadzieję, że zrozumiecie.

Pozdrawiam
Daria

[ 943 komentarze ]


 
Rozdział 4
Dodał/a Elizabeth Sobota, 24 Kwietnia, 2010, 18:03

Oto nowa notka z dedykiem dla Doo i Miki. Czy ktoś z was też pisze w tym tygodniu testy gimnazjalne? Ja będę pisać i trochę się denerwuję, ale... co ma być to będzie. We wtorek, środę i czwartek możecie trzymać za mnie kciuki!

Dźwięk dzwonka oznajmił wszystkim koniec lekcji. Profesor McGonnagal usiadła za swoim biurkiem i zaczęła przyglądać się wychodzącym z klasy uczniom. Zachowanie pierwszorocznych zawsze ją ciekawiło. Skierowała wzrok na Gryfonkę, która skończyła pakowanie torby i ruszyła do drzwi. Coś w jej wyglądzie nie pasowało profesorce. Jeszcze raz zmierzyła ją uważnym wzrokiem i aż ją zatkało. Przebiegła wzrokiem listę uczniów i odnalazła właściwe nazwisko.
- Elizabeth Rosemond – zawołała, a dziewczyna odruchowo odwróciła głowę. Podeszła do biurka z zaciekawieniem malującym się w niebieskich oczach.
- Jeśli by pani mogła, to wolę gdy mówi się do mnie Liz – powiedziała dziewczyna, która nie obawiała się reakcji profesorki. Nie mogła być ona gorsza od pani Moos.
- Liz, tak? Dobrze, czy mogłabyś mi wytłumaczyć dlaczego nie masz na sobie pełnego szkolnego stroju? – powiedziała kierując wzrok na wytarte jeansy, które dziewczyna miała na sobie.
No tak, wiedziałam, że ktoś w końcu to zauważy.
- Hmm…
- Powinnaś mieć na sobie spódniczkę.
Powiedzieć jej, że… No właśnie, co?
- Po prostu… Pomyślałam, że jeśli zamiast spódniczki założę spodnie nie stanie się nic takiego – zaryzykowała.
- Otóż stało się. Wszyscy uczniowie noszą ten sam strój, nie rozumiem dlaczego z tobą miałoby być inaczej.
W Liz aż zawrzało. Słyszała już kiedyś podobne zdanie. Zresztą cała osoba profesor McGonnagal zaczęła jej przypominać panią Moos. Czyżby uwalniając się od jednej okropnej opiekunki trafiła pod skrzydła innej?
- Mogłabym teraz wysłać cię na szlaban, ale jesteś pierwszoklasistką, więc pójdź do swojego dormitorium i przebierz się w spódniczkę, a cię nie ukarzę.
Liz wyszła z klasy i poszła korytarzem za zakręt, gdzie zatrzymała się by przemyśleć sprawę. Na czym miałby polegać ten szlaban? Chyba nie byłby gorszy od obierania ziemniaków i mycia naczyń w kuchni sierocińca albo sprzątania tamtejszych łazienek. Nie miała zamiaru męczyć się cały dzień w niewygodnej spódniczce. Postanowiła zaryzykować i ruszyła w dalszą drogę do sali obrony przed czarną magią, gdzie miała odbyć się jej następna lekcja. Na szczęście przechodziła już dziś obok tej klasy i dzięki dobrej orientacji bez problemu ją znalazła.
- Hej, Liz! – usłyszała i zatrzymała się gwałtownie, gdy tuż przed nią zmaterializował się Rudi. Był weselszy niż wczoraj i inaczej się poruszał. No tak, nie trzymał już kul, a na nodze nie miał gipsu.
- Cześć, widzę że z nogą wszystko dobrze?
- Nie uwierzysz! Po uczcie profesor Flitwick, opiekun mojego domu, zaprowadził mnie do Skrzydła Szpitalnego. Dostałem tam jeden eliksir i po pół godzinie z nogą wszystko było już ok. Nieźle, co? – Liz pokiwała głową z uśmiechem, widząc dziecięce wręcz rozradowanie malujące się na twarzy chłopaka.
- Cześć, Liz – przywitała się z nią Evanna. Do blond włosów miała przyczepioną niebieską kokardkę. – Fajnie, że mamy razem obronę. Zielarstwo też, prawda? O, dzwonek. Chodźmy, usiądziesz ze mną Liz? – Evanna pociągnęła ją za rękaw szaty. Weszły do sali i, mimo sprzeciwu Liz, usiadły w jednej z pierwszych ławek. Gryfonka nie lubiła znajdować się na widoku, a jedno spojrzenie na stojącego za katedrą mężczyznę jeszcze bardziej przekonały Liz, że pierwsza ławka nie była dobrym pomysłem. Profesor był bardzo wysoki, a jego bordowy płaszcz sięgał prawie do ziemi. Nietypowe były także jego włosy sięgające do połowy szyi, były bowiem podobnego koloru co szata. Nie rude tylko czerwone, nie mógł być to naturalny kolor. Jego ciemne, prawie czarne oczy omiatały uczniów nieprzyjaznym spojrzeniem.
Gdy w klasie na dobre zapadła cisza, profesor wyszedł zza katedry i zaczął mówić chodząc między ławkami.
- Nazywam się Optimus Prime i prowadzę zajęcia z obrony przed czarną magią. Przez pierwsze półrocze lekcje będą wyglądać w miarę normalnie, ale podczas drugiego półrocza… Zresztą, o tym później… Przejdźmy do dzisiejszego tematu zajęć. Na innych przedmiotach musieliście pewnie zapisać sporo formułek, regułek i innych bzdurek… Niestety… Na mojej lekcji też trochę dziś popiszecie. – Machnął różdżką w stronę tablicy, która szybko pokryła się drobnym pismem, kilka osób jęknęło cicho widząc tak długą notatkę.
- Nie… pomyłka, to dla piątej klasy… - Machnął różdżką jeszcze raz, a na tablicy znajdowały się już tylko dwie linijki tekstu. – Kto to przepisze i przeczyta pierwszy rozdział w podręczniku może iść.
- Całkiem fajny ten Prime, co nie? – powiedział Rudi, gdy razem z Liz i Evanną szli na zielarstwo.
- Jak dla mnie to trochę dziwny – stwierdziła Liz patrząc w niebo, które cały czas było zachmurzone. – Co robicie popołudniu?
- Facet od eliksirów zadał nam wypracowanie, mamy je oddać w piątek, więc chyba pójdę do biblioteki. Nie lubię odkładać rzeczy na później – powiedział Rudi.
- Rzeczywiście, mówił coś o jakiejś pracy – stwierdziła Evanna, a Rudi spojrzał na nią z politowaniem.
- Obudź się Ev!
- Ja się do biblioteki nie wybieram. – Chociaż dziewczyna lubiła czytać książki to podejrzewała, że w hogwarckiej bibliotece nie znajdzie nawet egzemplarza „Robinsona Cruzoe” czy „Wyspy Skarbów” - Wiecie może, gdzie są nasze sowy?
- W sowiarni Liz, ale szczerze mówiąc nie wiem gdzie to jest. Chodźmy lepiej, bo spóźnimy się na zielarstwo.

***

W Pokoju Wspólnym Gryfonów panował miły gwar. W fotelach pod oknem zebrało się kilkoro pierwszoklasistów, którzy wymieniali się uwagami na temat pierwszego dnia szkoły. Liz także była w tej grupie, jednak nie uczestniczyła w rozmowie. Trzymając pergamin na kolanach pisała list do Franka.
Kto mógłby zaprowadzić ją do sowiarni? Może spytać o drogę prefekta?
Rozejrzała się po PW. Nie zauważyła odznaki z literą „P” na żadnej szacie, ale za to odnalazła wzrokiem rudowłosą dziewczynę. Pamiętała ją z pociągu. Pomogła jej z naprzykrzającymi się chłopakami. Tamten okularnik nazwał ją chyba Evans, czy jakoś tak. Liz podeszła do dziewczyny i chrząknęła, ale tamta była bardzo zaczytana jakąś książką i nie usłyszała.
- Przepraszam… - powiedziała Liz i popukała ją w ramię.
- Och… Słucham? – Spojrzała na Liz lekko nieobecnym wzrokiem.
- Cześć, jestem Liz… - Co właściwie miała jej powiedzieć?
- Liz… Pamiętam cię z pociągu, twoja sowa dziobnęła Blacka. Masz jakiś problem? – Liz uśmiechnęła się, wiedziała, że ta dziewczyna okaże się miłą osobą.
- Nie wiem gdzie jest sowiarnia, a chciałam wysłać list.
- Dobrze się składa, ja też muszę wysłać wiadomość do rodziców. A tak w ogóle to jestem Lily.
Okazało się, że sowiarnia znajduje się w Wieży Zachodniej, do której droga jest całkiem prosta. Kiedy wspięły się na szczyt krętych schodów i przeszły przez ciężkie, drewniane drzwi znalazły się w wysokim, okrągłym pomieszczeniu. W oknach nie było szyb, więc było tam dość chłodno i czuć było powiewy wiatru. Liz z niesmakiem spojrzała na zabrudzoną podłogę, a potem rozejrzała się po ścianach. Na przytwierdzonych do murów długich żerdziach siedział sowy wszelkiej maści i wielkości.
- Jeśli nie masz sowy możesz użyć jednej ze szkolnych. – Powiadomiła ją Lily.
- Mam, tylko jakoś jej nie widzę.
- Słońce już zachodzi, może poleciała szybciej na polowanie? A może siedzi pod dachem? – Dziewczyna wskazała wyciągniętą ręką na belki pod sufitem, na których siedziało kilka sów.
- Heki! – Zawołała Liz kilkakrotnie i rzeczywiście, po chwili spod dachu zleciała rudo biała sowa i wylądowała na wyciągniętym ramieniu dziewczyny. Zahuczała cicho i włożyła dziób w jej włosy. Lily, która wysłała już sowę ze swoim listem, pomogła Liz przywiązać kopertę do nóżki sowy.
- Frank Perkinson? – Powiedziała Lily patrząc na wypisany czarnym atramentem adres. – Myślałam, że wysyłasz wiadomość do rodziców. – Z zaciekawieniem spojrzała na Liz, a ta jakby skurczyła się w sobie. Prawda nie była przyjemna i podejrzewała, że wprawi Lily w zakłopotanie, ale nie chciała kłamać.
- Nie mam rodziców. Moja mama nie żyje, a ojca nie znam. – Mówiąc to przyglądała się Hekate. – Frank to mój najlepszy przyjaciel, jest dla mnie jak brat.
- Liz… Przepraszam, nie wiedziałam. – Lily patrzyła koleżance w oczy.
-Nie przepraszaj, skąd miałaś wiedzieć. – Taka reakcja była strasznie irytująca, ale Liz nie chciała być nie miła dla swojej nowej znajomej. Lily wykonała ręką ruch jakby chciała przytulić Liz, ale ta druga odruchowo się odsunęła. Nigdy nie lubiła kontaktów fizycznych. Czuła się niezręcznie, kiedy ktoś ją obejmował, więc starała się unikać takich sytuacji.
- Ja… - Liz poczuła zmieszanie. – Muszę jeszcze iść do biblioteki. Zupełnie wypadło mi z głowy, że miałam się spotkać z kolegą. Przepraszam, ale muszę się pośpieszyć.
Pomachała Lily wychodząc przez drzwi i szybko zaczęła zbiegać po schodach. Biblioteka znajdowała się na czwartym piętrze i Liz odnalazła ją bez trudu. Weszła przez oszklone drzwi, minęła biurko, za którym siedziała bibliotekarka i weszła między półki. Większość stolików była pusta, tylko przy kilku siedzieli w grupkach uczniowie. Po chwili błądzenia między regałami zauważyła Rudiego z kilkoma książkami w ramionach.
- Liz? Fajnie, że przyszłaś. Aleee… właściwie to już skończyłem i wybierałem się na kolację. – Chłopak zręcznie odstawiał woluminy na półki.
- Aha… Ja…
- Chodź, pogadamy w drodze do Wielkiej Sali. – Liz szła za kolegą i słuchała jego wywodów na temat eliksirów, które są zupełnie bez sensu.
- Rudi? – Liz niepewnie zwróciła na siebie uwagę kolegi. Chłopak umilkł i spojrzał na nią unosząc brew. – Bo wiesz...
Nie dane jej było dokończyć. Właśnie minęli zakręt i stanęli twarzą w twarz z chudym, czarnowłosym chłopakiem. Liz od razu go rozpoznała, o ile dobrze pamiętała to nazywał się Regulus. Zmierzył ich jadowitym spojrzeniem i wykrzywił wargi w gorzkim uśmiechu. Za jego plecami pojawił się kilka lat starszy blondyn. Obaj chłopacy mieli na szatach kolory Slytherinu.
- Coś się stało, Reg? – powiedział starszy.
- To ten szlama.
Liz nie podobała się ta sytuacja. Próbowała wyminąć chłopaków, ciągnąc za sobą Rudiego, ale wyższy Ślizgon zastąpił jej drogę.
- O co chodzi? – zapytała patrząc w jego szare oczy.
- Nie zrozumiałeś aluzji, szlamo? – Odezwał się Regulus patrząc na Krukona. – Trzeba było zostać w lesie, nie chcemy tu takich jak ty. Po co mu pomogłaś? – Zwrócił się do Liz.
- Chodźmy już Regulusie - powiedział blondyn.
Ruszyli przed siebie pewnym krokiem. Rudi uskoczył na bok próbując odciągnąć dziewczynę, ale Liz nie zamierzała uciekać przed jakimiś tępymi Ślizgonami i stała twardo w tym samym miejscu. Gdy w jednym momencie w oba jej boki uderzyły ramiona tamtych zachwiała się i upadła na podłogę. Syknęła z bólu, gdy świeży strup na jej prawym kolanie pękł.
- Uważaj na słowa, Black! – zawołał Rudi, za Ślizgonami, którzy odwrócili się na jego następne słowa: - Ona jest czystej krwi! Znasz na pewno ród Rosemond. Następnym razem najpierw myśl, a potem rób!
Na wargach Regulusa zawisło już jakieś słowo, ale Lucjusz odciągnął go w głąb korytarza.
- To ten Black potrącił mnie wczoraj w lesie. Teraz przynajmniej wiem dlaczego. – Powiedział Rudi pomagając wstać Liz z podłogi. Dziewczyna syknęła próbując wyprostować nogę.
- Co jest? Liz… Twoja noga… - Z przestrachem w oczach patrzył na czerwoną plamę pojawiającą się wolno na spodniach na wysokości kolana.
- Rozwaliłam sobie kolano. No, wiesz, wywaliłam się wczoraj na te kamienie, a teraz strup mi pękł i rana pewnie się odnowiła.
- Musisz iść do Skrzydła Szpitalnego – Rudi, wziął ją pod ramię.
- No coś ty, po co? Nie przesadzajmy, tak? Umiem zrobić sobie opatrunek, potrzebuję tylko wodę utlenioną i jakiś plaster. – Rudi patrzył na nią nie wiedząc co zrobić. Powinien zaprowadzić ją do szpitala, ale skoro nie chciała to chyba nie mógł jej zmusić.
- No dobra, chodźmy do mnie. Mam chyba w kufrze apteczkę.
- Chyba nie można wprowadzać do Pokojów Wspólnych osób spoza danego domu, nie?
- Trudno. Większość ludzi pójdzie pewnie na kolację. Wśliźniemy się po cichu, zresztą, dzielę pokój tylko z Damienem, a on poleci na kolację jako pierwszy i wróci jako ostatni.
Pokój Wspólny Krukonów był okrągłym pomieszczeniem o naprawdę dużych rozmiarach. Na ścianach widać było dużo niebieskiego i brązowego. Sufit i dywan były jakby swoim odbiciem. Na obu powierzchniach namalowano gwiazdy na granatowym tle. Rudi miał rację co do jednego. Nikt nie siedział przy żadnym ze stolików. Lekko utykając poszła za chłopakiem do drzwi wiodących do dormitoriów. Za nimi znajdował się korytarz z siedmioma drzwiami. Rudi wprowadził ją do tych na samym końcu.
- Siadaj – rzucił, wskazując ręką na jedno z łóżek, a sam ukląkł przy swoim kufrze i zaczął wyrzucać z niego wszystkie rzeczy dopóki nie dokopał się do czerwonego pudełka z białym krzyżem na wieczku.
- Czasami dobrze jest mieć nadopiekuńczą matkę – stwierdził. – Czemu nie siadasz? – Zauważył, że Liz dalej stoi przy drzwiach.
- Pójdę do łazienki. Nie chcę zabrudzić ci łóżka krwią. – Powiedziała kierując się w stronę drzwi w rogu pokoju. Plama na spodniach przestała się powiększać, ale za to wąska strużka krwi sączyła się po jej nodze. Weszła do łazienki zostawiając otwarte na oścież drzwi. Usiadła na ubikacji, a wyprostowaną nogę położyła na przyniesionym przez Rudiego taborecie. Chłopak stał w drzwiach obserwując poczynania dziewczyny. Liz podciągnęła nogawkę spodni nad kolano ukazując okropnie wyglądającą ranę. Krukon wzdrygnął się na ten widok, ale Gryfonka, której dom słynął przecież z odwagi, pozostała niewzruszona. Skrzywiła się dopiero czując pieczenie, podczas przemywania rany wodą utlenioną. Okazało się, że Rudi ma słabe nerwy. Położył się na swoim łóżku i oddychając głęboko pytał Liz czy wszystko dobrze. Dziewczynę irytowało nieuzasadnione zdenerwowanie chłopaka, ale nie chciała go urazić, więc wymyśliła wymówkę.
- Nie mógłbyś pójść do Wielkiej Sali po kilka grzanek? Umieram z głodu…
- Okay… Zaraz wracam.
Kiedy została sama mogła w końcu skupić się na zrobieniu porządnego opatrunku. Upewniła się, że rana jest całkiem czysta i wyjęła z apteczki gazę i bandaż. Gdy skończyła wstała i przeszła się po pokoju lekko utykając. Uznała, że dobrze się spisała kiedy drzwi prowadzące na korytarz się otworzyły. Tyle, że chłopak, który nie zauważając Liz wszedł do środka nie był Rudim.
Stanął jak wryty wlepiając w nią oczy. Rude włosy miał obstrzyżone, krótko przy głowie. Zrozumiała teraz uwagę Rudiego, która dotyczyła masywnej postaci chłopaka. Damien myślał przez chwilę, że może zamiast na korytarz prowadzący do dormitoriów chłopców wszedł w ten dla dziewczyn, ale w następnej chwili zauważył szkarłat i złoto na szacie stojącej przed nim dziewczyny i jego brwi ściągnęły się na środku czoła. Liz wiedziała, że wystarczyłby jakiś krzyk chłopaka, a ktoś na pewno by przyszedł. Postanowiła do tego nie dopuścić.
- Nie denerwuj się. Jestem koleżanką Rudiego. Widzisz, miałam mały wypadek – wskazała na swoje kolano. – A jako, że nie chciałam iść do szpitala Rudi przyprowadził mnie tu, bo widzisz on miał apteczkę i mogłam zrobić sobie opatrunek. To twój współlokator, chyba nie naskarżysz, że przyprowadził mnie tutaj, co? Zresztą, pewnie zaraz wróci i wszystko ci wyjaśni…
- Spoko, nie mam zamiaru lecieć z krzykiem do prefekta… Po prostu zaskoczył mnie twój widok. I nie serwuj mi więcej takiego monologu, bo mówiłaś tak szybko, że połowy nie zrozumiałem.
W tym momencie Rudi wkroczył do pokoju trzymając w rękach talerz z grzankami. Prawie upuścił go widząc swojego kolegę. Był pewien, że chłopak jest jeszcze na kolacji.
- Damien… Hej…
- Mógłbyś wyjaśnić, co ta dziewczyna robi w naszej sypialni?
- Daj spokój… Przecież musiałem jej pomóc, no nie? Gdybym pozwolił jej krwawiącej iść przez pół zamku do Wieży Gryffindoru wykrwawiła by się na śmierć. To byłoby bardzo nieprzyjacielskie z mojej strony…
Damien uśmiechnął się do Liz i padł na swoje łóżko. Rudi przestał żywo gestykulować i spojrzał na niego w osłupieniu. Rozbawiona Liz sięgnęła po talerz z grzankami, bo uświadomiła sobie, że naprawdę jest głodna.
- Aha… - mruknął Rudi i zapchał sobie usta grzanką z dżemem.
- Muszę wam uświadomić, że macie teraz inny problem – odezwał się Damien. – W Pokoju Wspólnym jest już sporo osób. Nie wymkniesz się niezauważona.
- O żesz… Rzeczywiście… Są tam prawie wszyscy Krukoni… Będziesz musiała tu poczekać, aż pójdą do sypialni…
- Siódmo i szóstoklasiści urządzają dzisiaj turniej szachowy, a to trochę potrwa… - Rudi zdawał się przerażony tą myślą, za to jego kolega przeszedł nad tą sprawą do porządku dziennego.
- Mogę zobaczyć twoje wypracowanie? A tak dokładniej mówiąc to mogę je spisać?
- Możesz przejrzeć notatki – rzucił mu kilka kartek wyciągniętych z kieszeni. – I pomyśl jak wydostać stąd Liz, przecież nie może zostać tu tak długo. Po dziewiątej nie można już chodzić po zamku, więc została jej niecała godzina…
- Najchętniej poszłabym tam i wygrała swoją „wolność” w partii szachów z najlepszym graczem tego domu, ale oczywiście nie mogę tego zrobić, więc poczekam tutaj dopóki nie pójdą spać i wtedy wrócę do siebie. Oczywiście, jeśli wam to nie przeszkadza…- powiedziała Liz.
- Podoba mi się twój pierwszy pomysł. Chętnie popatrzyłbym jak umierasz ze wstydu pokonana po kilku ruchach… - zadrwił Damien
- Uważasz, że nie umiem grać w szachy?
- Oczywiście… Pewnie nie rozróżniasz nawet poszczególnych figur… - Damien zanosił się śmiechem na swoim łóżku.
- A chcesz się przekonać? Możemy zagrać… jeśli starczy ci odwagi, by zmierzyć się z taką głupiutką dziewczyną jak ja… - Rudi wciągnął ze świstem powietrze i wydał z siebie niemy krzyk „NIE !!!”, za to usta Damiena rozciągnęły się w uśmiechu.
- Możemy zagrać, ale wiesz… Zawsze się o coś zakładam. Zwycięzca dostaje coś od przegranego…
Brwi Liz podjechały ku górze. Damien wydawał się być pewny swojej wygranej, jak wspaniale byłoby go pokonać… Tyle, że Liz nie uważała się za aż tak dobrą. Mimo to postanowiła spróbować. Odrzucając przykre myśli i wypełniając swoją głowę tymi optymistycznymi odwzajemniła uśmiech i powiedziała cicho:
- Ustalamy nagrodę teraz czy jak już przegrasz?
W oczach Damiena można było zauważyć błysk niepewności, jednak szybko zastąpiła go pogarda dla dziewczyny.
- Nie mam teraz pomysłów, wymyślę coś jak już cię rozwalę.

***

Kiedy Liz dokuśtykała do portretu Grubej Damy właśnie wybiła północ. Gdy głośnym chrząknięciem obudziła kobietę, a ta zażądała hasła, w głowie dziewczyny pojawiła się twarz otoczona czarnymi włosami i z nienawiścią w głosie powiedziała:
- Ślizgoni to kretyni.
Pokój Wspólny był pusty, więc Liz spokojnie usiadła na miękkim siedzeniu i, wpatrując się w dogasający kominek, odłożyła zawiniątko, które do tej pory niosła w ręce. Chociaż ona sama dalej nie mogła w to uwierzyć to naprawdę wygrała z Damienem. Gra była długa i zacięta, ale jej się udało. Posługiwanie się zaczarowanymi figurami, które same przemieszczały się po szachownicy było bardzo interesujące, więc jako nagrodę wybrała sobie komplet figur, należących do Damiena.
Prawie krzyknęła, gdy na kolana wskoczyło jej szaro-białe coś. Burza gęstej sierści okazała się kotem. Liz ostrożnie pogłaskała zwierze po grzbiecie. Nigdy nie przepadała za kotami, bo na jej osiedlu zawsze było ich pełno. Zaniedbane i zapchlone odrzucały samym swym wyglądem. Ten jednak nie był zaniedbany. Jego sierść wyglądała na świeżo wyczesaną. Kot miauknął, zeskoczył z jej kolan i zniknął gdzieś wśród cieni. Liz wzięła swoją wygraną i poszła w stronę schodów prowadzących do dormitoriów. U ich stóp siedział pers i patrzył na nią uważnie, machając ogonem. Gdy z pewnym trudem, z powodu chorej nogi, zaczęła wspinać się do góry, kot też zaczął mijać kolejne stopnie. Dotarłszy na właściwy podest Liz weszła cicho przez drzwi, a kot wślizgnął się za nią i pewny siebie przemaszerował przez pokój by wskoczyć na jej łóżko. Liz przyglądała się temu lekko zdumiona. Shaunee i Carmen były pogrążone w głębokim śnie, ale prawdopodobne było to, że czekały na Liz, bo świeczki przy ich łóżkach ciągle się paliły. Dziewczyna przebrała się w piżamę, czyli starą koszulkę oraz dresowe spodnie, zgasiła wszystkie świeczki i położyła się do łóżka ignorując niezadowolone mruczenie kota.
- Daj spokój… Pozwoliłam ci leżeć w moim łóżku, a ty jeszcze masz wąty? Bezczelność… - zwróciła się do kota, który w odpowiedzi miauknął przeciągle i ułożył się wzdłuż nogi Liz.
- A jeśli twój pan albo pani będzie cię szukać? Nie zmartwi się przypadkiem, że ciebie nie ma?
W odpowiedzi pers prychnął, jakby dokładnie zrozumiał co do niego powiedziała. Chociaż, gdy czekała w pokoju chłopaków, aż wszyscy Krukoni pójdą do swoich pokoi, była bardzo śpiąca to teraz nie mogła zasnąć. Na dodatek rana na nodze dość intensywnie dawał o sobie znać. Za każdym razem gdy zmieniała pozycję kot mruczał niezadowolony. W myślach jeszcze raz przeżywała swój dzisiejszy dzień, szczególnie uważnie zastanawiając się nad zachowaniem Regulusa. Rudi wytłumaczył jej o co chodzi z całą tą czystą krwią i szlamami. Chociaż o tym, że jest czarodziejem dowiedział się w wakacje, to zdążył już przeczytać sporo książek wprowadzających w świat czarodziejów, zaproponował nawet, że pożyczy jej jedną z nich, ale dziewczyna nie przepadała za tego typu lekturami.
Jej myśli krążyły po coraz mniej realnych obszarach, aż w końcu jej oddech wyrównał się i uspokoił, a ona trafiła w objęcia Morfeusza.

[ 1392 komentarze ]


 
Rozdział 3
Dodał/a Elizabeth Piątek, 16 Kwietnia, 2010, 19:10

Hejka! Mam nadzieję, że notka się wam spodoba. Dedyk dla Miki i Doo, a przy okazji, kiedy nowa notka u Mary Ann? Mam nadzieję, że dodasz niedługo, bo w poniedziałek czeka mnie klasówka z chemi i przeczytanie twojej notki byłoby miłym urozmaiceniem od nauki ;-)


Od wizyty Dumbledore’a minął już tydzień. Największym zmartwieniem Liz był Frank, a dokładniej mówiąc obawa, że nie uwierzy w to co mu powie. Na razie zdradziła mu tylko, że wyjedzie do szkoły z internatem. Bała się jego reakcji, nie chciała stracić najlepszego przyjaciela. Postanowiła, że zrobi to tego dnia. Opowie mu o wszystkim. Zresztą mogła mu także pokazać, bo dzień wcześniej była na ulicy Pokątnej i zrobiła szkolne zakupy.
Liz dziwnie wolnym jak na siebie tempem szła w stronę domu kolegi. Drzwi otworzył jej pan Perkinson:
- Liz, dawno cię nie widziałem. Pewnie robiłaś szkolne zakupy, słyszałem, że wyjeżdżasz do szkoły z internatem.
- Tak, musiałam załatwić parę spraw.
- Frank jest chyba w pokoju – powiedział i odszedł do swoich zajęć. Chłopak rzeczywiście był w pokoju, leżał na dywanie i czytał komiksy.
- Hej Liz, nie słyszałem, że przyszłaś. Siadaj, nic ci nie jest? Wyglądasz na zdenerwowaną.
- Nie, to znaczy tak. Denerwuję się, bo chcę coś ci powiedzieć.
- No to wal.
- Widzisz to nie takie proste.
- A o co w ogóle chodzi?
- O moją szkołę. Widzisz…
- Coś się stało? Jednak cię nie przyjęli? Nie przejmuj się…
- Nie, przestań Frank, wszystko mieszasz. – Muszę mu powiedzieć. Zaraz będę to miała z głowy. – Ta szkoła, do której jadę, to nie jest zwykła szkoła. Widzisz, to jest… - Muszę to powiedzieć! – szkoła magii. – Po jej słowach w pokoju zapanowała cisza, jednak nie trwała długo:
- Szkoła magii? Serio? Nie, no nie wierzę… Jesteś czarodziejką? – dziewczyna pokiwała głową jakby była to największa obelga świata.
-Liz! Przecież to super sprawa! Hokus pokus i zmienisz mnie w żabę?
- Frank, ty idioto! Naczytałeś się za dużo komiksów! To wcale nie jest takie łatwe.
- Skąd wiesz, czarowałaś już?
- Jeszcze nie, ale nauka w Hogwarcie trwa aż siedem lat, a to chyba o czymś świadczy.
Dwie godziny później Frank dalej siedział na dywanie, a jego usta dalej były otwarte na całą szerokość. Liz opowiedziała mu już prawie o wszystkim i kamień spadł jej z serca, kiedy zrozumiała, że przyjaciel nie zamierza się od niej odwrócić.
- A różdżka?
- Moja jest z wierzby, a rdzeń to pióro z ogona feniksa.
- A czy ten cały Dumbledore powiedział ci coś o ojcu?
- Nie, ale znał moich dziadków. Właśnie, nie powiedziałam ci jeszcze skąd wzięłam pieniądze. Otóż czarodzieje mają swój własny bank – Bank Gringotta. Pracują w nim gobliny, są naprawdę okropne. Dumbledore powiedział mi o skrytce, którą założyli moi dziadkowie. Są tam pieniądze na naukę dla potomka, który podejmie naukę, czyli dla mnie. Ale wczoraj dowiedziałam się jeszcze o czymś. Kiedy moi dziadkowie zmarli cały majątek dostała moja mama, ale ona umarła nie długo po nich i wiesz komu zapisała to wszystko? Uwierzysz, że mnie?
- Serio?
- Tak, ale wiesz… To chyba znaczy, że nie mam na świecie żadnej bliskiej rodziny. No, bo gdybym miała, to mama nie zapisałaby tych pieniędzy dziecku tylko jakiejś dorosłej osobie, nie uważasz?
- To wcale nie musi o to chodzić. Może miała inne powody.
- Chciałabym w to wierzyć. Nie powiedziałam ci jeszcze o jednym. Do szkoły można zabrać ze sobą jedno zwierzątko: kota, sowę albo ropuchę. Zgadnij co kupiłam wczoraj w sklepie zoo-magicznym?
- Chyba nie ropuchę, co?
- Oczywiście, że nie! Piękną płomykówkę. Jest rudo-biała z czarnymi oczami. Ale jeszcze jej nie nazwałam.
- To ona?
- Oczywiście. Wiesz jaką minę miała Monic kiedy zobaczyła jej klatkę na szafie?
- To musiał być wspaniały widok, ale wiesz co? Mam pomysł co do jej imienia, poczekaj tutaj.
Kiedy Frank wrócił po kilku minutach niósł sporych rozmiarów książkę.
- Bogowie greccy. Na pewno znajdziesz tu coś odpowiedniego. – Otworzył na przypadkowo wybranej stronie:
- Mam coś w sam raz: Selene. Bogini księżyca. Co powiesz?
- No nie wiem, pokaż. – Wzięła od niego książkę i przekartkowała do przodu.
- Hmm… Jaki byłby skrót od Hekate?
- Heka? Heki?
- Hekate bogini mroku.

***

Autobus zatrzymał się przed dworcem King’s Cross. Wśród osób, które wysypały się na ulicę znajdowała się Liz. Z trudem wyciągnęła swój kufer na chodnik w drugiej ręce trzymając klatkę z sową. Mijający ją ludzie przyglądali się ukradkiem jej dziwnemu bagażowi.
Dziewczyna umieściła kufer i klatkę na wózku i ruszyła w stronę peronów. Sowa łypała na nią czarnym okiem spod przymrużonych powiek.
-Nie denerwuj się Heki. Mamy jeszcze godzinę. – Spojrzała na
zegar, który wskazywał dziesiątą . Pociąg miał odjechać o jedenastej. Dość szybko znalazła się między peronem dziewiątym i dziesiątym. Pamiętała dokładnie wszystko co powiedział jej profesor Dumbledore, ale stojąc przed solidną barierką pobiegnięcie wprost na nią wydawało się niezbyt rozsądne. Nie miała jednak innego wyjścia. Sprawdziła czy klatka stoi bezpiecznie na kufrze i ruszyła przed siebie. Będzie bolało, pomyślała kiedy była już o krok od barierki. Zamknęła oczy, kiedy wózek dotknął metalu.
Biegła jeszcze przez chwilę i zatrzymała się zdziwiona. Nic się nie stało, nic nie poczuła. Otworzyła oczy. Jednak coś się stało. Było to dość duże coś. Nie znajdowała się już w głośnym i pełnym ludzi miejscu. Tabliczka na ścianie wskazywała, że znajduje się na peronie 9 ¾ .
Przy peronie stał czerwony parowóz, a za nim kilkanaście wagonów. Było tam prawie całkiem pusto, w końcu pociąg odjeżdżał dopiero za trzy kwadranse. Pchając przed sobą wózek podeszła do drzwi jednego z wagonów. Przełknęła ślinę, wzięła klatkę z Hekate i weszła do środka po kilku schodkach.
Ruszyła przed siebie wąskim, pustym korytarzem. Czuła się jak bohater jednego z horrorów, które oglądała z Frankiem. Odpychając od siebie tą myśl zajrzała przez drzwi do pierwszego przedziału. Wyglądał całkiem normalnie. Siedzenia po obu stronach, półki na bagaże pod sufitem, mały stoliczek pod oknem. Postawiła klatkę z sową na środkowym siedzeniu i wróciła po swój kufer.
Tutaj zaczęły się jej problemy. Skoro ledwo ciągnęła go po ulicy to jak miała wciągnąć go do wagonu, a potem ułożyć na półce? Stanęła na schodkach i zaczęła wciągać go do góry. Stanął na pierwszym stopniu. Drugim. I… zleciał na dół z rumorem. Liz skoczyła na dół i pochyliła się nad nim.
- Co tu się wyprawia? – usłyszała głos nad głową i wyprostowała się błyskawicznie. Stał nad nią mężczyzna około czterdziestki. Był ubrany w granatowy uniform i takiego samego koloru czapkę.
- Jakiś problem? – zapytał przyglądając się dziewczynie, która wlepiła w niego wzrok.
- Nie… Kufer wyśliznął mi się z rąk. – Nie zamierzała prosić o pomoc jakiegoś przypadkowo napotkanego mężczyznę, nawet jeśli wyglądał na bardzo pomocnego.
-Te wszystkie książki trochę ważą, co nie? – Powiedział jakby nie słysząc jej wypowiedzi. Wyjął zza pazuchy różdżkę i kiwnął nią mówiąc coś pod nosem. Kufer uniósł się w powietrzu.
- Wybrałaś już przedział? – Dziewczyna pokiwała tylko głową. – Więc prowadź!
Mężczyzna szedł za nią korytarzem pociągu, a za jego plecami unosił się kufer. W przedziale bagaż sam ułożył się na półce, a mężczyzna uśmiechnął się do niej i powiedział:
- Gdybyś w czasie drogi miała jakieś problemy ze starszymi uczniami to przyjdź do przedziału konduktorów.
- Dziękuję – powiedziała i usiadła na miejscu pod oknem. Mężczyzna odszedł pogwizdując cicho.
Liz wyjęła z torby papierową paczkę i poczuła jak burczy jej w brzuchu. Bułka z serem, którą przygotowała dla niej panna Trudy szybko zniknęła wje buzi. Napotkała wzrok Hekate, podzieliła na kawałki drugą bułkę i wrzuciła do jej klatki. Sowa chętnie zaczęła skubać twardą skórkę.
Za oknem pojawiało się coraz więcej ludzi. O wpół do jedenastej na peronie był już spory tłok. Wszędzie słychać było pohukiwanie sów, miauczące koty i rozmowy między uczniami i ich rodzicami. Co jakiś czas ktoś przechodził obok jej przedziału i zaglądał do środka, ale nikt nie zajął jeszcze żadnego z wolnych miejsc. Liz czuła się trochę osamotniona. Nie przyglądała się żegnającym dzieci rodzicom. Jej nikt nie żegnał. Co prawda Frank proponował, że ją odprowadzi, ale nie chciała by urywał się ze szkoły w pierwszy dzień. Dlaczego to właśnie ona musiała wychować się w sierocińcu? Dlaczego nie mogła mieć normalnej rodziny i domu? STOP! Nie będzie się nad sobą użalała. Nie może.
Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Do jej przedziału zaglądało czterech chłopaków. Nie wyglądali na dużo starszych od Liz, ale czuli się dużo pewniej i swobodniej. Ten, który miał na nosie okulary odezwał się pierwszy:
- Hej, mała, chyba mamy drobny problem. – Wszedł do przedziału, a za nim wślizgnął się szatyn, najwyższy z grupy. Dwaj pozostali zostali na korytarzu.
- Widzisz, ten przedział był zarezerwowany – rzekł wyższy odsłaniając swoje białe zęby.
- A dokładniej mówiąc był zarezerwowany dla nas – uśmiechnął się okularnik. Liz czuła się dobrze i nie zamierzała zmieniać miejsca. Chłopacy zmieściliby się, ale rozumiała, że chcą przedział wyłącznie dla siebie, a skoro tak muszą szukać dalej.
Już chciała coś odpowiedzieć, kiedy na korytarzu rozległ się kpiący głos:
- Potter i spółka znowu razem! – w drzwiach przedziału pojawiła się rudowłosa dziewczyna.
-Witaj, Evans! Jak minęły wakacje? – zapytał okularnik.
-Nie widziałam cię ani razu, więc… świetnie – uśmiechnęła się do nich mrużąc oczy. – Nie przejmuj się nimi. – Zwróciła się do Liz, która w ciszy przyglądała się grupie znajomych.
- Widzisz, ta mała zajęła nasz przedział – powiedział wyższy kładąc dłoń na klatce Hekate. Chwilę później ze środka rozległo się pohukiwanie, a chłopak odskoczył jak oparzony wpadając na okularnika. Z rany na wnętrzu jego dłoni sączyła się krew. Z niedowierzaniem w oczach spojrzał na małą sówkę. Liz wykorzystała chwilę ciszy mówiąc:
- Chyba powinniście wyjść, Heki szybko się denerwuje – dziewczyna pokazała je wyciągnięty do góry kciuk i z uniesioną głową opuściła przedział. Chłopcy wyszli zamykając za sobą drzwi i po chwili przekomarzania poszli szukać innych miejsc.
Ostatni kwadrans minął szybko. Korytarzem przechodziło coraz więcej osób szukających miejsc, ale nie wiedzieć czemu nikt nie wchodził do jej przedziału. Dopiero szczupły, czarnowłosy chłopak zajął miejsce pod drzwiami po przeciwnej stronie niż Liz. Nie przywitał się ani nie przedstawił. Liz uznała, że chłopak jest pewnie pierwszoklasistą i czuje się zagubiony tak samo jak ona. Później okazało się, że rzeczywiście jedzie do Hogwartu pierwszy raz, ale to nie zagubienie wywołało jego smutek. Chwilę po tym jak pociąg ruszył, a stacja i rodzice machający dzieciom na pożegnanie została w tyle, drzwi od przedziału ponownie się otworzyły. Liz spojrzała na dwie dziewczyny stojące w wejściu.
- Hej! Można? – zapytała to o blond włosach, która trzymała na rękach czarnego kota. Druga stała za jej plecami przyglądając się swoim paznokciom.
- Pewnie, wchodźcie – zareagowała po chwili Liz. Chłopak siedzący pod drzwiami nie zwracał na nie większej uwagi.
- Jestem Evanna – przedstawiła się blondynka wlepiając w Liz wielkie jasnoniebieskie oczy. Druga dziewczyna nazywała się Julia.
- Wiesz, Liz – zaczęła opowiadać Evanna. – Spokojnie siedziałyśmy w przedziale, kiedy przyszło do nas czterech niezbyt miłych chłopców. Stwierdzili, że zajęli przedział i musiałyśmy zmienić miejsca. – Liz uśmiechnęła się myśląc o „czterech chłopcach”, których ona też poznała.
- Ten okularnik był całkiem ładny, zresztą ten czarnowłosy nie był gorszy. – Jedyną reakcją na wypowiedź Juli było prychnięcie spod drzwi. Czyli chłopak przysłuchiwał się ich rozmowie. Julia nie zdążyła nic powiedzieć, bo właśnie wtedy drzwi przedziału otworzyły się. Stały w nich dwie osoby. Musiał być szóst albo siódmoklasistami.
- Witaj Regulusie! – powiedziała dziewczyna o czarnych kręconych włosach do chłopaka siedzącego pod drzwiami.
- Bella! Miło cię widzieć. – Chłopakowi od razu poprawił się humor. – I Rudolf - zauważył stojącego za dziewczyną wysokiego chłopaka i skinął mu głową. Bella zmierzyła wzrokiem pozostałych pasażerów przedziału.
- Czemu nie przyszedłeś do nas, Reg?
- Nie mogłem was znaleźć ale teraz chętnie zmienię miejsce. – Obrzucił dziewczyny pogardliwym spojrzeniem i wyszedł zabierając swoją torbę.
- Totalny brak kultury. Jak można być aż tak niewychowanym. – Evanna jako jedyna skomentowała całą sytuację.

***

Pociąg zatrzymał się na stacji, kiedy wokół było już ciemno. Nawet światło księżyca było tego wieczoru jakby wyłączone, bo niebo zasłaniały gęste chmury, z których siąpił deszcz.
Liz wysiadła z wagonu jako jedna z ostatnich. Z lekko niezadowoloną miną spojrzała na chmury, jej twarz była już wilgotna od mżawki. Przyczyną niezadowolenia nie była jednak pogoda. Liz nie przeszkadzał deszcz. Chodziło o ubranie, które miała na sobie. Szkolny mundurek. Nie miała nic przeciwko białej bluzce z kołnierzykiem, czarnej pelerynie narzuconej na wierzch, ani nawet krawatowi, który zawiązany luźno był całkiem znośny. Najgorsze było to, że zamiast spodni musiała ubrać spódniczkę. Nienawidziła spódniczek, sukienek i wszystkich innych ubrań na dolną część ciała, które nie miały nogawek.
- Pirszoroczni! Tutaj! – usłyszała. Kierując się w stronę nawołującego ciągle głosu stanęła na końcu grupy. Nad zebranymi pierwszoklasistami górował bardzo wysoki mężczyzna. Liz bez trudu rozpoznała w nim Hagrida, który pomagał jej w zakupach na Pokątnej. Chciała do niego pomachać, ale był bardzo zajęty przeliczaniem czy wszyscy są.
- No dobra, chodźcie!
Poprowadził ich drogą prowadzącą przez las. Po jakimś czasie zmieniła się ona w wąską ścieżkę, a oni musieli iść gęsiego. Deszcz cały czas siąpił. Gdyby miała na sobie swoją bluzę naciągnęłaby na głowę kaptur, ale czarna szata miała tylko wysoki kołnierz. Liz cały czas szła na końcu grupy dobrze więc widziała zamieszanie kilka osób przed nią. Regulus, którego poznała w pociągu wyminął coś patrząc z pogardą na ziemię. Nie, on wcale nie patrzył na ziemię. Liz przekonała się o tym gdy doszła do miejsca zdarzenia, w którym nikogo już nie było. Nikogo oprócz chłopaka leżącego na mokrej ściółce z boku ścieżki.
Jego prawa noga była nienaturalnie większa od lewej, ale Liz zbytnio to nie zdziwiło. Szybko zauważyła, że prawa była po prostu w gipsie. W obu rękach trzymał kule do podpierania się. Wąska leśna ścieżka nie była chyba najlepszą drogą dla kogoś kto chodzi o kulach. Liz pomogła mu wstać.
- Wielkie dzięki. Ktoś mnie popchnął. Jestem Rudi, nie pytaj od jakiego imienia to skrót, bo już nie wyjdziesz z tego lasu – powiedział groźnie, jednak jego twarz rozjaśnił uśmiech.
- Ja jestem Liz. Wiesz, chodźmy może dalej, bo naprawdę zostaniemy w tym lesie.
Grupy nie było już widać, ale idąc ścieżką ( nie za szybko ze względu na Rudiego) dogonili pozostałych uczniów, którzy stali na skraju lasu, nad brzegiem jeziora. Zobaczyli na co wszyscy patrzą i szczęki im opadły. Hogwart. Ich nowa szkoła. Zamek wyglądał tak… zamkowo i … po prostu jak z bajki. Liz nie mogła uwierzyć, że właśnie stoi nad jeziorem i patrzy na zamek, który jest jej nową szkołą i domem. To było takie niewiarygodne.
Wsiadali do łódek po cztery osoby. Liz pomagała Rudiemu i znaleźli się w jednej razem z Evanną i ciemnoskórym chłopakiem, który przedstawił się jako Tony.
- Nie mogli poskładać ci nogi za pomocą czarów? – spytała Liz Rudiego.
- Pewnie tak, ale wiesz… jestem z rodziny mugoli i byłem u mugolskiego lekarza.
- Do jakiego domu chcielibyście trafić? – spytał Tony.
- Sama nie wiem, nie zastawiałam się nad tym – odpowiedziała Liz zgodnie z prawdą.
- Mam nadzieję, że trafię do Ravenclawu. Może brat przestałby mówić, ze jestem głupkiem – wyznał Rudi patrząc na swoje stopy.
- On też jest tutaj? –spytała Liz.
- Nie, tylko ja w naszej rodzinie… no wiecie.
- Wolę nie myśleć co powiedzieliby rodzice gdybym trafił do Slytherinu. – Odezwał się Tony. – Chciałbym zostać Gryfonem.
- Osobiście uważam, że mądrość jest ważniejsza od siły. Może trafimy do jednego domu? – powiedziała Evanna kierując pytanie do Rudiego.
- Wszystko rozstrzygnie Tiara Przydziału. – Zakończył Tony.

***

Siedząc przy stole swojego domu Liz uznała, że Ceremonia Przydziału nie była taka straszna, jednak, gdy jeszcze chwilę wcześniej stała w rządku uczniów nogi miała jak z waty. Stojący obok niej Rudi też ledwo się trzymał. Kiedy profesor McGonnagal, który prowadziła ceremonię wyczytała jego nazwisko prawie przewrócił się o swoją kulę. Trafił do Ravanclawu tak jak chciał. Evanna dołączyła do niego chwilę później i oboje posyłali Liz krzepiące spojrzenia. Gdy dziewczyna usłyszała swoje nazwisko usiadła na stołku, a Tiara Przydziału spadła jej aż na oczy. Decyzję podejmowała tylko ułamek sekundy i już chwilę później Gryfoni przywitali Liz burzą oklasków. Usiadła obok Toniego, który był cały rozpromieniony. Do Gryffindoru dołączyli jeszcze: Carmen, której karnacja przypominała odcieniem mleczną czekoladę, a jej brązowe włosy były zaplecione w całą masę warkoczyków , Shaunee o włosach rudych jak marchewka i trzej chłopacy: blond włosy Gilbert, piegowaty Erik i bardzo wysoki Terry.
Kiedy Julia Wright odeszła do stołu Hufflepuffu dyrektor powiedział do uczniów kilka słów i na stołach pojawiły się półmiski pełne najróżniejszych pyszności. Przez stres Liz zapomniała o głodzie, jednak teraz z chęcią przyjęła od Toniego miskę z pieczonymi ziemniaczkami.
Kiedy wszyscy mieli już pełne brzuchy potrawy zmieniły się w desery, które znikały ze stołów w zastraszającym tempie. Liz nie obchodziły pyszne ciasta ani puchary z lodami. Chciała znaleźć się w jakimś cichym miejscu, zamknąć oczy i spokojnie pomyśleć. Musi napisać list do Franka. Tyle tu niezwykłych rzeczy. Na pewno go to zainteresuje. Gdy po raz setny tego wieczoru spojrzała w górę po raz setny zobaczyła nad sobą niebo pełne chmur a nie sufit, który powinien w tym miejscu być. Chciałaby się przejść. Tak, chętnie poszłaby na spacer. Przewietrzyłaby się, pooddychała świeżym powietrzem. Chciała poczuć jak wiatr rozwiewa jej włosy, gdy jednym ruchem ręki zmienia swój jasno brązowy ogon w kłębowisko niepoukładanych kosmyków.
Skrzywiła się gdy pod stołem ktoś szturchnął ją w kolano. Chociaż zwykle była bardzo zwinna i nie miała problemu z przejściem wysokiego płotu to czasami wpadała w dziwny nastrój zamyślenia, była wtedy lekko otępiała i miała problemy z równowagą. Wpadła w taki nastrój płynąc łódką i gdy wychodziła na kamienisty brzeg przewróciła się zdzierając prawe kolano do krwi. Następna wada spódniczek. Gdyby miała spodnie kolano byłoby tylko lekko obtarte. Krew szybko przestał ciec z rany, a z zaschniętej cieczy stworzył się strup, jednak gdy uderzyła w coś kolanem, to trochę zabolało. Przejechała dłońmi po chropowatych bruzdkach z zaschniętej krwi. Powinna przemyć rany przed zaschnięciem, przecież w środku mogła zostać ziemia albo coś innego.
Nie słuchała zbyt uważnie przemówienia dyrektora, więc zdziwiła się gdy nagle wszyscy zaczęli wstawać.
- Chodź – Tony szturchnął ją w ramię, więc wstała i smętnie powlokła się za nim i innymi pierwszorocznymi Gryffonami, których prowadziła niska dziewczyna będąca prefektem. Liz z lekką konsternacją przyglądała się mijanym obrazom. Czy to jej odbiło, czy postacie na obrazach naprawdę się poruszały? A schody? Nie myślała, że jest aż tak zmęczona, żeby wymyślić ruszające się schody, czy one mogłyby być prawdziwe?
W końcu doszli do portretu dość puszystej kobiety. Prefekt odwrócił się do nich i powiedział:
- To portret Grubej Damy, który jest wejściem do Wieży Gryffindoru. Musicie podać jej hasło, które w tym miesiącu jest bardzo łatwe do zapamiętania, brzmi bowiem: Ślizgoni to kretyni.
- Zapraszam do środka – odezwała się kobieta ubrana w różową suknię z całą masą koronek i uchyliła róg portretu. Zaczęli kolejno przechodzić przez dziurę aż znaleźli się w okrągłym pomieszczeniu. Porozstawiane po wszystkich kątach fotele wyglądały na bardzo wygodne, a ogień rzucał na wszystko przyjazne światło. Prefekt mówił coś o godzinach policyjnych i innych bredniach ale Liz znowu nie słuchała. Rozglądała się dookoła. Wszędzie widać było szkarłat i złoto, a także postać lwa. Pierwszoroczni rozeszli się do dwóch drzwi znajdujących się naprzeciwko siebie. Jedne prowadziły do sypialni dziewcząt, a drugie chłopców. Liz poszła za Shaunee i Carmen. Po krótkiej wspinaczce znalazły się w pokoju o kształcie półkola. Stały tam między innymi trzy łóżka z kolumienkami i przewieszonymi między nimi szkarłatnymi kotarami. Liz odnalazła swój kufer przy łóżku stojącym najbardziej w rogu, obok okna. Przy łóżku stała drewniana szafka nocna, a na niej zapalona świeca. Dziewczyna usiadła na swoim łóżku i wyjrzała przez okno. Była pewna, że gdyby noc była bezchmurna widziałaby brzeg jeziora i kawałek lasu.
Uśmiechnęła się do siebie. Będzie fajnie. Zacznie życie od nowa.

[ 1006 komentarze ]


« 1 2 3 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki