Startuj z namiNapisz do nasDodaj do ulubionych
   
 

"Pamiętnik Marty Pears "
Pamiętnikiem opiekuje się Margot

  Część 29.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:32

-Cóż za spotkanie.- powiedział drwiąco, spoglądając na mnie z góry i przy okazji lustrując Harry’ego, który cały czas mnie obejmował. -Nie do wiary… a więc takie jest prawdziwe oblicze żałoby : bankiet u boku kogoś innego?- to zabrzmiało raczej jak stwierdzenie, niż pytanie. Przełknęłam ślinę, nie będąc w stanie powiedzieć chociażby słowa na swoją obronę. Zresztą, pomyślałam, czy nie lepiej w milczeniu znosić obelgi, aniżeli wzniecać kłótnię? Hm, być może lecz jeszcze nie tym razem.
-Wy również nosicie żałobę!- warknął Harry, patrząc na niego ze złością. Omal nie jęknęłam, ale na szczęście, pan Malfoy poprzestał na pogardliwym uśmieszku i małym komentarzu:
-Potter, jesteś jak zwykle butny i wygadany, zupełnie jak ojciec… ciekawe, czy skończysz tak samo, jak on.
Przełknęłam ślinę raz jeszcze i zdjęłam ramię Harry’ego z mojej kibici, jednocześnie ściskając go mocno za dłoń i ufając, że pojmie, o co mi chodzi.
Strzała, jaką wypuścił ojciec Dracona, była zatruta, a ja nie miałam zamiaru dopuścić do rozwoju tej i tak już fatalnej sytuacji. Harry jednakże wyrwał mi dłoń i postąpił o krok naprzód, mówiąc wyzywającym tonem:
-Ja przynajmniej mogę być dumny ze swojego ojca, w odróżnieniu od Dracona.
Powiem szczerze: o ile wcześniej byłam w stanie cokolwiek zrobić, teraz wszystko przepadło. Zatkało mnie i sparaliżowało z przerażenia jednocześnie. Nie mogłam oderwać wzroku od Lucjusza Malfoya, który zacisnął wargi i spojrzał na niego wściekłym wzrokiem. Harry wytrzymał tę próbę sił, podczas gdy ja i, jak zauważyłam, także matka Dracona, obserwowałyśmy to z sercem w gardle i rozchylonymi jak do krzyku ustami. Lucjusz uznał najwidoczniej, że nie warto sobie zawracać głowy kimś takim, bo przeniósł wzrok na mnie i, prychnąwszy cicho, wyminął nas, a jego żona, wymieniając się ze mną spojrzeniami, podążyła za nim.
Zakryłam twarz dłonią i spróbowałam się uspokoić. Harry odprowadził go wzrokiem i mruknął, gdy ten nie mógł go już usłyszeć:
-Gnojek.
Dopiero na dźwięk jego głosu wróciłam do siebie. Opuściłam dłoń i spojrzałam na Harry’ego. Zdaje się, że minę miałam nieszczególną, bo już chciał coś powiedzieć.
-Nic się nie stało.- ucięłam krótko drżącym głosem. Hermiona i Ron milczeli, patrząc na nas uważnie. Och, jak dobrze wiedziałam, że nie powinnam była tu przychodzić! Gdybym tu nie weszła, gdyby…
-Chodźmy stąd.- dodałam, oddychając głęboko i produkując na użytek moich przyjaciół specjalny uśmiech pod tytułem: No i co z tego? Oczywiście, nie uwierzyli mi za grosz lecz powstrzymali się od komentarza. Wyszliśmy z sali.
Bardzo chciałam, żeby nasza wspólna, wystawna kolacja w nowej restauracji Laury i Grega, dokąd poszliśmy, przebiegła w niezmąconym niczym nastroju. Starałam się być jak najbardziej swobodna, wesoła i pogodna w ramach możliwości oraz okoliczności, chociaż potem doszłam do wniosku, że moje wysiłki na nic się zdały.
Myślę, że po prostu wszyscy zauważyli ostatnie spojrzenie ojca Dracona, które mówiło bardzo wiele złowróżbnych rzeczy i nie potrafili tego wyprzeć z pamięci, zwłaszcza Harry, który wielekroć patrzył na mnie badawczo, jakby chcąc wykryć, czy bardzo jestem wytrącona z równowagi mini scysją. Udawałam, że tego nie widzę i dalej brałam udział w lekkich rozmowach i udało nam się osiągnąć coś w stylu w miarę udanej kolacji, zwłaszcza, gdy przyłączyli się do nas właściciele z winem toskańskim.
Kiedy opuściliśmy lokal koło północy, odprowadziliśmy Hermionę i Rona, a potem Harry zaproponował -nie, co ja mówią, on mi oświadczył:
-Odprowadzę cię.
Nie zaprotestowałam ani nie wyraziłam zgody. Po prostu ruszyłam przed siebie, akceptując jego obecność przy mnie, myśląc: ‘Im szybciej powiesz to, co ci leży na sercu, tym szybciej przestaniemy oboje się męczyć.’ W pewnym momencie zatrzymałam się i, o dziwo, zrobił to również Harry. Było to kawałek od Florence Alley.
-Nie przejmuj się Lucjuszem, to podła szumowina i nie ma prawa nic ci zrobić.- powiedział Harry, podchodząc do mnie bliżej. Światło latarni oświetliło jego marynarkę z boku, twarz pozostawiając w cieniu. Patrzyłam na niego przez chwilę w spokoju, a potem powiedziałam półgłosem:
-Nie powinieneś był, Harry. Nie powinieneś był wdawać się w tę kłótnię z nim.
-Marta, on cię obraził.
-Wiem, ale niepotrzebnie w ogóle się odzywałeś.- odparłam chyba nieco za ostro, bo Harry uniósł nieco głowę. Dodałam łagodniej: -Poradziłabym sobie sama… a tak, to… najlepiej nie wdawać się w takie rozmowy.
-Więc miałem pozwolić, żeby cię obrażał publicznie?- zapytał Harry, unosząc nieco głos.
-Harry, nie rozumiesz… on nie jest jedynym człowiekiem, który mnie tak traktuje… gdybyśmy po prostu go… nie dociąłby tobie i…
-Nie udawaj, że chodzi ci o to, co powiedział o moim ojcu. Przyznaj się, gdybym zmilczał, wyminęłabyś go bez słowa, tak?
-Tak.
-No właśnie! Wiesz, jak to się nazywa? Tchórzostwo! Nie, nie przerywaj mi.- uniósł dłoń, nakazując mi milczenie. Nie wiem, dlaczego go posłuchałam, pozwalając mu dalej mówić, chociaż w środku czułam jakiś trujący płomień. - Wiesz co, czasem nie mogę pojąć tego, co ty wyprawiasz. Nie rozumiem, kim jesteś, ratujesz ludziom życie, jesteś szpiegiem a tchórzysz w zwykłych życiowych sprawach!
-Harry, nie mów tak do mnie!- wtrąciłam, również podnosząc głos, ale on mnie przebił.
-Nie zaprzeczaj! Jesteś tchórzem, sześć lat temu też stchórzyłaś i co? Z własnej winy spieprzyłaś życie sobie i Dra…- urwał gwałtownie, bo uderzyłam go w twarz. Przyłożył dłoń do policzka, patrząc na mnie gorejącymi ze złości oczyma, ale na jego twarzy pojawiało się rosnące zdumienie.
-Zamknij się.- powiedziałam drżącym od gniewu głosem, unosząc dłoń. -Zamknij się, Harry, nie pozwalaj sobie. Nie wiesz… nie jesteś mną… nie waż się mnie osądzać. To wyłącznie moja sprawa, moja przeszłość, moje błędy. Może i jestem tchórzem, może rozgrywam swoje życie źle, ale nie chcę słuchać twoich porad, rozumiesz?- to mówiąc, ruszyłam do przodu szybkim krokiem.
Jeszcze nigdy w życiu nie szłam tak szybko na szpilkach. O, dziwo, nie potknęłam się. Harry zawołał mnie lecz nie zareagowałam, więc ruszył za mną i zagrodził mi drogę, chwytając mnie za ramiona.
-Marta, stój.- powiedział twardo. Wyrwałam się mu i odskoczyłam.
-Nie zbliżaj się do mnie i daj mi spokój.- wydyszałam. Byłam wściekła, ale pod tą wściekłością kryło się coś jeszcze.
-Do cholery, dasz mi skończyć?- podszedł do mnie mimo moich gróźb i chwycił mnie o wiele mocniej. -Obrażaj sobie mnie, ile chcesz, ale wiesz dobrze, że mówię prawdę. Mogłaś być szczęśliwa przez te pięć lat, ale nie dopuściłaś do tego, bo stchórzyłaś. Teraz, na sali, też stchórzyłaś. Nie, daj mi skończyć, wysłuchaj mnie!- potrząsnął mną i powiedział dobitnie: -Boisz się Lucjusza, a nie powinnaś. Jak tylko go widzisz, kulisz się w sobie i stajesz się małą dziewczynką. Nawet kiedy był przy tobie Draco, bałaś się go i paraliżował cię strach. Marta, nie wolno ci się go bać, to zły człowiek a ty jesteś wartościową, wspaniałą kobietą. Nie możesz dać mu sobą pomiatać, no, po prostu nie możesz i tylko o to mi chodziło!
-Ja nie daję mu sobą pomiatać.- wbrew swojej woli odezwałam się i zaraz ugryzłam się w język. Harry zaśmiał się wrogo.
-Nie? Ja myślę, że wręcz przeciwnie. Wiesz co, najdziwniejsze jest to, że ty nie chcesz nawet, żeby ktoś cię przed jego wyzwiskami bronił. Zamiast mi podziękować, że dbam o twoje dobre imię, ty wściekasz się i wypominasz mi to, zupełnie, jakby to ja był tym złym!
-Nic nie rozumiesz.- warknęłam i spróbowałam się bezskutecznie wyszarpnąć z jego ramion. Nienawidziłam go w tej chwili.
-To ty nic nie rozumiesz, Marta.- odpowiedział ostro. -Dobra, mogę cię puścić i co wtedy zrobisz? Dasz mi drugi raz w twarz, pójdziesz jutro do pracy i dowiesz się, jaką to dwulicową dziwką jesteś, bo poszłaś na ten cholerny bankiet z kimś innym w parę miesięcy po śmierci twojego narzeczonego, którego rzekomo tak kochałaś!
Każde jego słowo wpijało mi się w serce niczym sztylet. Jeszcze raz spróbowałam się wyszarpnąć, bo ogarnął mnie jakiś amok. Omal nie przewróciłam się na chodnik, bo Harry puścił mnie niespodziewanie. Spojrzałam na niego i faktycznie miałam ochotę zrobić mu krzywdę. On jednak też nie był sobą.
-No i co? Uderz mnie, jeśli chcesz, proszę bardzo, ale tak właśnie będzie i dobrze o tym wiesz!- teraz prawie krzyczał. Stał parę kroków ode mnie i oddychał ciężko.
-Proszę bardzo, pozwalaj dalej mu się tak traktować, niech dalej robi z ciebie najgorszą szmatę.- wymówił te słowa z obrzydzeniem i z takimże obrzydzeniem patrzył na mnie. To już było coś o wiele więcej, niż zwykły gniew, miałam wrażenie, że odezwała się w nim dawna stereotypowa nienawiść do Ślizgonów. -Tylko się nie dziw, jak z czasem się nią staniesz w oczach innych!
Pociemniało mi przed oczyma. Nie wiem, jak i kiedy, wyciągnęłam różdżkę i, celując nią w Harry’ego, zawołałam rwącym się z wściekłości głosem:
- Protego!
Huknęło i odrzuciło go w tył. Upadł na chodnik, kaszląc i sapiąc. Podniósł się jednak w mgnieniu oka i spojrzał na mnie. Dygotałam niemalże z furii. Nie pamiętam, co się dalej działo, oprzytomniałam dopiero we własnym mieszkaniu, siedząc pod drzwiami i zanosząc się od płaczu.

Przez trzy dni nie wychodziłam z domu. Zwyczajnie, wstałam rano, o tej samej porze, co zawsze i poszłam do kuchni zrobić sobie kawę. Kiedy ją wypiłam, nie ruszyłam się zza stołu.
Siedziałam tak przez parę godzin, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w okno i targane wiatrem drzewa w parku. Nie myślałam o niczym, miałam w głowie jedną wielką czarną dziurę, której nic nie było w stanie zapełnić, a która pogłębiała się z każdą upływającą sekundą. Nie mogłam spać, pracować, jeść, pić, mogłam tylko siedzieć tak beznadziejnie i wpatrywać w co i rusz inne elementy mojego mieszkania.
Drugiego dnia próbowałam przeczytać jakąś starą gazetę, którą Dorian zostawiła w szafce, ale litery skakały mi przed oczyma.
Po trzech dniach dostałam sowę z listem od Roda. List wyrzuciłam bez czytania, a sowę odesłałam z powrotem.
Poszłam za to do kredensu i wyjęłam z niego kupioną na jakiś wspólny obiad z przyjaciółmi butelkę białego wina. Nie cierpię białego, ale co z tego, to nie było ważne. Nalałam sobie pełną szklankę i wypiłam za jednym zamachem. Potem wypiłam drugą i poczułam, że nie jestem w stanie czegokolwiek zrobić, wszystko latało mi przed oczyma, więc zamknęłam je, zwijając się w kłębek na kanapie.
Nawet nie wiem, kiedy się obudziłam, czy to był dzień, czy noc: rolety były pospuszczane i w całym mieszkaniu panował półmrok. Sięgnęłam po stojącą na stoliku butelkę i wypiłam z niej kilka łyków, bo strasznie mnie suszyło w gardle.
Zaraz zrobiło mi się niedobrze, więc postanowiłam napić się herbaty, ale dojście do kuchni okazało się o wiele trudniejsze, niż sądziłam. Zamiast tego powlokłam się do łazienki, która była bliżej i tam zwymiotowałam. Siedziałam dłuższy czas na podłodze pod wanną i próbowałam zebrać siły. Byłam strasznie słaba, czułam się fatalnie i wszystko mnie bolało. Miałam wrażenie, że jestem cieniem samej siebie. W dodatku czułam potworny, piekący ból wewnątrz mnie, gdzieś w głębi duszy i nic nie mogłam na to poradzić, a ten ból zżerał mnie coraz bardziej.
Straciłam poczucie czasu i rachubę dni. Żyłam w jakiejś okropnej próżni ścian mojego domu i nie miałam siły ani ochoty, by to zmienić. Spałam, piłam to, co miałam w domu (najczęściej wyjmowane z kredensu, potem już tylko resztki wody mineralnej i soku z lodówki) albo leżałam i wpatrywałam się w sufit.
Wiosna zbliżała się pełnymi krokami, a ja czułam się tak, jakby szła właśnie sroga, nieuchronna zima.
Któregoś dnia ktoś zastukał do moich drzwi. Akurat spałam dość mocnym snem, a gdy już się obudziłam, nie mogłam podnieść się z kanapy, która stała się moim łóżkiem. Cała się w środku trzęsłam, było mi potwornie zimno i niedobrze. Czułam się, jakbym miała wysoką gorączkę, ale zwlokłam się jakoś z kanapy i stanęłam na nogi.
-Marta, to ja, Hermiona, otwórz!- usłyszałam stłumiony głos zza drzwi. Podeszłam do nich tak szybko, jak mogłam i otworzyłam je.
W pierwszej chwili oślepił mnie blask słońca. Zakryłam dłonią oczy, by lepiej widzieć Hermionę.
-Hermiono… czy ty nie powinnaś być w pracy?- zapytałam, starając się brzmieć normalnie, skoro już mój wygląd pozostawiał wiele do życzenia (wymięty dres, rozczochrane włosy i do tego odbite na mej twarzy ostatnie dni… to musiało być szokujące). Hermiona uniosła brwi.
-No, powiedzmy, że zrobiłam sobie urlop… Marta, co się z tobą dzieje?- zapytała bez ogródek. -I a propos, mogę wejść na chwilę?
-Wejdź.- wpuściłam ją, chociaż wiedziałam, co mnie za chwilę czeka, jak natrafi na mój salon. Rzecz jasna, nie spudłowałam.
-Czy możesz mi wyjaśnić, co to jest?- zapytała wolno, wskazując butelkę po winie, stojącą na stoliku i patrząc na mnie bardzo poważnie. Stłumiłam wzdrygnięcie i odpowiedziałam:
-Butelka po białym winie.
-Bardzo cię proszę, nie rób ze mnie idiotki!- zirytowała się i dojrzała pod stołem drugą butelkę, tym razem po whisky. Podniosła na mnie wzrok i zobaczyłam w nim przerażenie pomieszane z niedowierzaniem. Opuściła ręce, rozejrzała się po salonie i zatrzymała wzrok na mnie.
-O co ci chodzi, Hermi?- zapytałam, śmiejąc się dziwnie i ściągając z kanapy koc. -Przepraszam, ale zimno mi.
-Zimno ci?- powtórzyła, nie spuszczając ze mnie wzroku. -Na dworze jest dwadzieścia pięć stopni!
-Na dworze, a my jesteśmy w domu.- zauważyłam i znowu się roześmiałam na widok jej miny. To nie był dobry pomysł, bo zaraz poczułam ostre łupnięcie w czaszce i jęknęłam.
-Marta, co ty wyprawiasz?- zapytała Hermiona, podchodząc do mnie i patrząc mi prosto w twarz, choć usilnie odwracałam głowę. Teraz spojrzałam na nią. Hermiona zagryzła wargi, pokręciła głową i zniżyła głos. -Co ci jest? Dlaczego nie chodzisz do pracy? Zamknęłaś się tu i nigdzie nie wychodzisz, wiem od Roda, bo pisał do mnie, że coś jest nie tak… co ci odbiło?
-Nic mi nie odbiło, wszystko jest w porządku.- odpowiedziałam niegrzecznie i wyminęłam ją, nie mogąc znieść jej natarczywego wzroku. -Niepotrzebnie tu przychodziłaś. Świetnie sobie sama radzę.
-Właśnie widzę.
-Hermiono, daj spokój, dobrze?- podniosłam głos. -Co to ma być, kontrola rodzicielska, czy jak? Nie jesteś moją matką a ja nie jestem twoją córką, jestem dorosła, mogę robić co chcę!
-Ale jestem twoją przyjaciółką.- odpowiedziała twardo podchodząc do mnie i patrząc na mnie ostro. -Nie pozwolę na to, żebyś robiła ze sobą coś takiego, Marta…
-Odczep się!- krzyknęłam. Spojrzałam na nią z wściekłością. -Odczep się, wszyscy nie chcecie pozwolić na to, żebym żyła tak, jak ja chcę, nie rozumiecie mnie, to dajcie wy mi wszyscy święty spokój, dam sobie radę sama! Jestem tchórzem, okay, ale żyję tak, jak chcę ze swoim tchórzostwem za pan brat!
-Marta, uspokój się!- uniosła ręce, patrząc na mnie ze zdziwieniem i marszcząc brwi. -Żyj tak, jak chcesz, ale chyba nie sądzisz, że będę to tolerować?!- machnęła ręką w kierunku pokoju. -Marta, to nie jest normalne, jesteś chora, tak nie można…
-Mogę!- krzyknęłam -Nie mów mi, co mam robić, co nie, nienawidzę, kiedy mnie pouczasz…
-Ja cię nie pouczam, tylko się o ciebie martwię…
-To się nie martw! Mam gdzieś twoje martwienie się, rozumiesz?- nie panowałam nad sobą. Hermiona patrzyła na mnie z osłupieniem, podbródek jej drżał.
-Kiedy ostatni raz coś jadłaś?- zapytała, opanowując się. Jej głos był oschły.
-Wczoraj.- odpowiedziałam niechętnie.
-Kiedy?
-Nie pamiętam, chyba przed południem.
-Co?- Hermiona dalej prowadziła swoje przesłuchanie. Zacięłam się i postanowiłam odpowiadać stricte na pytania. W dodatku ból głowy przybierał na sile.
-Jakieś kruche pieczywo.
-Kiedy jadłaś coś ciepłego?
-Nie pamiętam.
Hermiona pohamowała się od spojrzenia w sufit i spojrzała na moją twarz.
-Marta, zdajesz sobie sprawę z tego, co ze sobą robisz? Jesteś chora.
-Nie jestem.
-Jesteś. Od pięciu dni nie wyszłaś z domu, nic nie jesz, piłaś w ogóle coś poza tą whisky i winem?
-Wodę mineralną i sok.
-A leki brałaś?
-Jakie leki?
-Te, które zapisał ci psycholog.
-Nie wiem, możliwe, że coś brałam, pewnie leżą gdzieś w salonie… takie małe, okrągłe, białe?- zapytałam a Hermiona przełknęła ślinę i wzięła głęboki oddech.
-Marta.- powiedziała spokojnym, łagodnym tonem. -Dlaczego nie powiedziałaś, że źle się czujesz? Przecież wystarczyło nam powiedzieć, zajęlibyśmy się tobą…
-Nie powiedziałam, bo nie chcę niczyjej pomocy i czuję się świetnie, tylko mam mały… kryzys.- głos mi zadrżał, ale nie dbałam o to. Przełknęłam ślinę. -Hermiono, proszę cię, wyjdź. Niepotrzebnie marnujesz swój czas.
-Nie wyjdę stąd, dopóki nie powiesz mi, o co chodzi.- oświadczyła. -Widzę przecież, że coś jest nie tak. Potrzebujesz pomocy.
-Nie potrzebuję.- zaczęło mnie dławić w gardle i zrobiło mi się niedobrze. -Przepraszam cię, ale muszę iść do łazienki.
Kiedy dopadłam klozetu i zwymiotowałam, nie poczułam wcale oczekiwanej ulgi: nadal czułam się koszmarnie i w dodatku nie miałam siły wstać. Było mi słabo, przed oczyma wirowały przedmioty w łazience. Spokojnie, dasz radę , powiedziałam sobie i spróbowałam się podnieść, przytrzymując się krawędzi wanny a potem umywalki.
Wiedziałam, że dzieje się ze mną coś niedobrego, ale nie mogłam temu zapobiec. Usiadłam na brzegu wanny, bo zakręciło mi się w głowie. W pewnym momencie wydawało mi się, że zobaczyłam Hermionę, więc zamknęłam oczy i przycisnęłam powieki czubkami palców. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam faktycznie jej bladą, ściągniętą niepokojem twarz. Mówiła coś do mnie lecz nie rozumiałam jej słów.
Podałam jej dłoń a ona pomogła mi podnieść się na nogi, tyle że zaraz prawie upadłam na podłogę, bo nogi miałam jak z galarety. Hermiona podtrzymała mnie jakoś i udało jej się doprowadzić mnie do pokoju, który wyglądał już nieco lepiej, zdążyła w międzyczasie usunąć wszystkie butelki, odsunąć zasłony i nawet przewietrzyć.
-Połóż się, a ja za chwilę do ciebie przyjdę, dobrze?- mówiła łagodnie, kładąc mnie na kanapie i przykrywając kocem. -Zostawię otwarte okno, tak? Zaraz wracam, nigdzie nie wychodź.
Pokiwałam głową na znak, że rozumiem i zawinęłam się szczelniej kocem. Teraz czułam się o wiele gorzej, bo ostatnie pięć dni było dla mnie jak nie z tego życia, zdawałam sobie sprawę z tego, że zachowywałam się co najmniej irracjonalnie i nieodpowiedzialnie. Było mi zimno, bolała mnie głowa i męczyło mnie coś nieokreślonego. Próbowałam zamknąć oczy i zasnąć, ale to nie pomagało, bo czułam się tylko bardziej zmęczona.
W końcu, kiedy już prawie udało mi się ułożyć wygodnie i zamknąć oczy, by ukraść choć pięć minut niebytu, zamek w drzwiach szczęknął, oznajmiając powrót Hermiony.
-Tędy, proszę, leży w salonie.- usłyszałam jej głos i natychmiast otworzyłam oczy, czując wracające zdenerwowanie. Podniosłam się gwałtownie z kanapy, co spowodowało zawrót głowy.
-Proszę się położyć, nie musi pani wstawać.- powiedział jakiś męski głos i czyjeś ramię łagodnie położyło mnie z powrotem. Zamrugałam oczyma, by wróciła mi ostrość widzenia i zobaczyłam nad sobą zatroskaną, miłą twarz profesora Gillisa.
-Dzień dobry.- powiedziałam cicho.
-Dzień dobry. No i co, pani Marto, słyszałem, że jest pani nieposłuszną pacjentką?- uśmiechnął się, ale patrzył na mnie uważnie. -Co się stało, proszę mi wszystko opowiedzieć.
-Nic… nic takiego…- odpowiedziałam niepewnie, zerkając na Hermionę, która stała w progu. Psycholog dostrzegł moje spojrzenie.
-Pani Weasley, mogłaby pani wyjść na chwilkę? Myślę, że pacjentka woli porozmawiać ze mną w cztery oczy.- powiedział, a Hermiona natychmiast wyszła, mówiąc, że zrobi herbatę. Kiedy tylko usłyszałam szczęk filiżanek w kuchni, spojrzałam na prof. Gillisa.
-Kiedy ostatni raz brała pani leki?
-Nie pamiętam… w ciągu ostatnich pięciu dni… ale na pewno nie dzisiaj i nie wczoraj… może dwa dni temu.- odpowiedziałam. Teraz czułam potworne zażenowanie, że muszę mu mówić o swoim głupim zachowaniu, jednakże on zdawał się o tym wiedzieć i w ogóle tym nie przejmować.
-Proszę mi opowiedzieć, od kiedy jest pani w domu i co pani robiła przez ten czas.
Opowiedziałam mu więc, choć nie było to łatwe i często się zacinałam albo milkłam. On słuchał uważnie, ani słowem nie zdradzając się ze swoją subiektywną opinią. Kiedy skończyłam, odetchnął głęboko i powiedział:
-No, cóż… nie powiem, żeby postąpiła pani rozsądnie, ale proszę o tym teraz nie myśleć. Mogła sobie pani zrobić dużą krzywdę, gdyby taki stan trwał przez dłuższy czas. Całe szczęście, że przyjaciółka panią odwiedziła.
Kiedy wspomniał o Hermionie, poczułam się jeszcze bardziej głupio. Nagle uświadomiłam sobie, jak podle i nieprzyjaźnie ją potraktowałam… było mi tak wstyd, jak sześć lat temu, podczas moich siedemnastych urodzin. Niezbyt zmądrzałam od tamtego czasu , pomyślałam ze skruchą. Jak to jest, że ludzie czasem postępują tak, że potem jest im wstyd?
-Bo ludzie są tylko ludźmi i nikt nie postępuje idealnie.- powiedział z uśmiechem Gillis.
-Proszę?- nie zrozumiałam.
-Zapytała pani, jak to jest, że ludzie czasem postępują tak, że potem się tego wstydzą. Nikt z nas nie jest doskonały i każdy musi przejść w życiu swoją porcję wygłupów, nazwijmy to tak. To, co pani zrobiła, nie było rozsądne, ale było uwarunkowane pewnymi czynnikami. Domyślam się, że wspomnienie pani narzeczonego oraz jego śmierci nasiliło się i stąd ta izolacja od świata, tak?
Przypomniałam sobie scenę sprzed kilku dni.
-No właśnie! Wiesz, jak to się nazywa? Tchórzostwo! Nie, nie przerywaj mi. Wiesz co, czasem nie mogę pojąć tego, co ty wyprawiasz. Nie rozumiem, kim jesteś, ratujesz ludziom życie, jesteś szpiegiem a tchórzysz w zwykłych życiowych sprawach!
-Harry, nie mów tak do mnie!
-Nie zaprzeczaj! Jesteś tchórzem, sześć lat temu też stchórzyłaś i co? Z własnej winy spieprzyłaś życie sobie i Dra…
-Zamknij się. Zamknij się, Harry, nie pozwalaj sobie. Nie wiesz… nie jesteś mną… nie waż się mnie osądzać. To wyłącznie moja sprawa, moja przeszłość, moje błędy. Może i jestem tchórzem, może rozgrywam swoje życie źle, ale nie chcę słuchać twoich porad, rozumiesz?
-Marta, stój.
-Nie zbliżaj się do mnie i daj mi spokój.
-Do cholery, dasz mi skończyć? Obrażaj sobie mnie ile chcesz, ale wiesz dobrze, że mówię prawdę. Mogłaś być szczęśliwa przez te pięć lat, ale nie dopuściłaś do tego, bo stchórzyłaś. Teraz, na sali, też stchórzyłaś. Nie, daj mi skończyć, wysłuchaj mnie! Boisz się Lucjusza, a nie powinnaś. Jak tylko go widzisz, kulisz się w sobie i stajesz się małą dziewczynką. Nawet kiedy był przy tobie Draco, bałaś się go i paraliżował cię strach. Marta, nie wolno ci się go bać, to zły człowiek a ty jesteś wartościową, wspaniałą kobietą. Nie możesz dać mu sobą pomiatać, no, po prostu nie możesz i tylko o to mi chodziło!
-Ja nie daję mu sobą pomiatać
-Nie? Ja myślę, że wręcz przeciwnie. Wiesz co, najdziwniejsze jest to, że ty nie chcesz nawet, żeby ktoś cię przed jego wyzwiskami bronił. Zamiast mi podziękować, że dbam o twoje dobre imię, ty wściekasz się i wypominasz mi to, zupełnie, jakby to ja był tym złym!
-Nic nie rozumiesz.
-To ty nic nie rozumiesz, Marta. Dobra, mogę cię puścić i co wtedy zrobisz? Dasz mi drugi raz w twarz, pójdziesz jutro do pracy i dowiesz się, jaką to dwulicową dziwką jesteś, bo poszłaś na ten cholerny bankiet z kimś innym w parę miesięcy po śmierci twojego narzeczonego, którego rzekomo tak kochałaś! No i co? Uderz mnie, jeśli chcesz, proszę bardzo, ale tak właśnie będzie i dobrze o tym wiesz! Proszę bardzo, pozwalaj dalej mu się tak traktować, niech dalej robi z ciebie najgorszą szmatę. Tylko się nie dziw, jak z czasem się nią staniesz w oczach innych!

-Nie tylko. -odpowiedziałam cicho, decydując się na całą prawdę. -Jest jeszcze coś…

Profesor Gillis uznał, że mój stan jest stabilny, ale wystawianie go na dalsze takie próby, jak rozmowa z Harrym, Lucjuszem Malfoyem czy jakiekolwiek inne silnie poruszające wydarzenia może być groźna, dlatego zabronił mi na razie jakiejkolwiek aktywności w sprawach zawodowych a także prywatnych.
-Wiem, że nie mogę pani zabronić normalnego życia, skoro to do niego chcę panią przywrócić,- powiedział na zakończenie naszej rozmowy. -ale proszę o to, aby pani unikała przez najbliższy tydzień, dwa, nawet trzy takich wydarzeń. Proszę mnie zrozumieć, trzy miesiące temu była pani w rozsypce, dzięki lekom i terapii udało się to naprawić, jednakże teraz widzę, że ten stan może wrócić, jeśli tak dalej pójdzie. Nie jest pani w pełni sił, musi pani o siebie cały czas dbać.
-Tak, wiem.- powiedziałam, nie patrząc na niego.
-Wypiszę pani zwolnienie na dwa tygodnie z pracy. Najlepiej byłoby, gdyby wyjechała pani na wieś, jeśli to możliwe. Potrzebuje pani psychicznego odciążenia.
-Dobrze.
-I zaklinam, niech pani więcej nie leczy depresji alkoholem, to najgorsza z możliwych dróg. Jeśli poczuje pani się jeszcze raz tak, jak po tamtej kłótni, proszę jak najszybciej skontaktować się ze mną.- podał mi swoją wizytówkę. -Proszę pisać o każdej porze dnia i nocy, może pani przyjść także do mnie prywatnie, nie do szpitala, jeśli pani tak woli. Rozumiemy się?
-Tak, oczywiście.
-W takim razie, proszę dalej brać te leki, które pani poprzednio zapisałem i naprawdę, doradzałbym zmianę otoczenia.
-Dobrze, zrobię tak.- obiecałam.
-Do widzenia.
-Do widzenia.

Po jego wyjściu Hermiona weszła do salonu z kubkiem pełnym parującej herbaty. Podziękowałam jej a potem poprosiłam, by usiadła ze mną na chwilę. Widziałam jej smutne oczy i z trudem uśmiechniętą twarz i wyzywałam się w duszy od najgorszych idiotek. Było mi strasznie przykro, że to wszystko moja wina, ale nie wiedziałam, jakimi słowami to jej powiedzieć. W końcu wzięłam ją za rękę i spojrzałam jej w oczy, a ona potrząsnęła głową.
-Daj spokój, nie mów nic.- szepnęła, uśmiechając się już bardziej po swojemu. -Nie ma o czym mówić.
-Ja naprawdę…
-Marta, no już, cicho.- zganiła mnie żartobliwie a ja uśmiechnęłam się z wdzięcznością Prawdziwy przyjaciel dobra rzecz , przypomniało mi się dawne powiedzenie jednej z moich koleżanek. Prawda.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 29.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:32

-Cóż za spotkanie.- powiedział drwiąco, spoglądając na mnie z góry i przy okazji lustrując Harry’ego, który cały czas mnie obejmował. -Nie do wiary… a więc takie jest prawdziwe oblicze żałoby : bankiet u boku kogoś innego?- to zabrzmiało raczej jak stwierdzenie, niż pytanie. Przełknęłam ślinę, nie będąc w stanie powiedzieć chociażby słowa na swoją obronę. Zresztą, pomyślałam, czy nie lepiej w milczeniu znosić obelgi, aniżeli wzniecać kłótnię? Hm, być może lecz jeszcze nie tym razem.
-Wy również nosicie żałobę!- warknął Harry, patrząc na niego ze złością. Omal nie jęknęłam, ale na szczęście, pan Malfoy poprzestał na pogardliwym uśmieszku i małym komentarzu:
-Potter, jesteś jak zwykle butny i wygadany, zupełnie jak ojciec… ciekawe, czy skończysz tak samo, jak on.
Przełknęłam ślinę raz jeszcze i zdjęłam ramię Harry’ego z mojej kibici, jednocześnie ściskając go mocno za dłoń i ufając, że pojmie, o co mi chodzi.
Strzała, jaką wypuścił ojciec Dracona, była zatruta, a ja nie miałam zamiaru dopuścić do rozwoju tej i tak już fatalnej sytuacji. Harry jednakże wyrwał mi dłoń i postąpił o krok naprzód, mówiąc wyzywającym tonem:
-Ja przynajmniej mogę być dumny ze swojego ojca, w odróżnieniu od Dracona.
Powiem szczerze: o ile wcześniej byłam w stanie cokolwiek zrobić, teraz wszystko przepadło. Zatkało mnie i sparaliżowało z przerażenia jednocześnie. Nie mogłam oderwać wzroku od Lucjusza Malfoya, który zacisnął wargi i spojrzał na niego wściekłym wzrokiem. Harry wytrzymał tę próbę sił, podczas gdy ja i, jak zauważyłam, także matka Dracona, obserwowałyśmy to z sercem w gardle i rozchylonymi jak do krzyku ustami. Lucjusz uznał najwidoczniej, że nie warto sobie zawracać głowy kimś takim, bo przeniósł wzrok na mnie i, prychnąwszy cicho, wyminął nas, a jego żona, wymieniając się ze mną spojrzeniami, podążyła za nim.
Zakryłam twarz dłonią i spróbowałam się uspokoić. Harry odprowadził go wzrokiem i mruknął, gdy ten nie mógł go już usłyszeć:
-Gnojek.
Dopiero na dźwięk jego głosu wróciłam do siebie. Opuściłam dłoń i spojrzałam na Harry’ego. Zdaje się, że minę miałam nieszczególną, bo już chciał coś powiedzieć.
-Nic się nie stało.- ucięłam krótko drżącym głosem. Hermiona i Ron milczeli, patrząc na nas uważnie. Och, jak dobrze wiedziałam, że nie powinnam była tu przychodzić! Gdybym tu nie weszła, gdyby…
-Chodźmy stąd.- dodałam, oddychając głęboko i produkując na użytek moich przyjaciół specjalny uśmiech pod tytułem: No i co z tego? Oczywiście, nie uwierzyli mi za grosz lecz powstrzymali się od komentarza. Wyszliśmy z sali.
Bardzo chciałam, żeby nasza wspólna, wystawna kolacja w nowej restauracji Laury i Grega, dokąd poszliśmy, przebiegła w niezmąconym niczym nastroju. Starałam się być jak najbardziej swobodna, wesoła i pogodna w ramach możliwości oraz okoliczności, chociaż potem doszłam do wniosku, że moje wysiłki na nic się zdały.
Myślę, że po prostu wszyscy zauważyli ostatnie spojrzenie ojca Dracona, które mówiło bardzo wiele złowróżbnych rzeczy i nie potrafili tego wyprzeć z pamięci, zwłaszcza Harry, który wielekroć patrzył na mnie badawczo, jakby chcąc wykryć, czy bardzo jestem wytrącona z równowagi mini scysją. Udawałam, że tego nie widzę i dalej brałam udział w lekkich rozmowach i udało nam się osiągnąć coś w stylu w miarę udanej kolacji, zwłaszcza, gdy przyłączyli się do nas właściciele z winem toskańskim.
Kiedy opuściliśmy lokal koło północy, odprowadziliśmy Hermionę i Rona, a potem Harry zaproponował -nie, co ja mówią, on mi oświadczył:
-Odprowadzę cię.
Nie zaprotestowałam ani nie wyraziłam zgody. Po prostu ruszyłam przed siebie, akceptując jego obecność przy mnie, myśląc: ‘Im szybciej powiesz to, co ci leży na sercu, tym szybciej przestaniemy oboje się męczyć.’ W pewnym momencie zatrzymałam się i, o dziwo, zrobił to również Harry. Było to kawałek od Florence Alley.
-Nie przejmuj się Lucjuszem, to podła szumowina i nie ma prawa nic ci zrobić.- powiedział Harry, podchodząc do mnie bliżej. Światło latarni oświetliło jego marynarkę z boku, twarz pozostawiając w cieniu. Patrzyłam na niego przez chwilę w spokoju, a potem powiedziałam półgłosem:
-Nie powinieneś był, Harry. Nie powinieneś był wdawać się w tę kłótnię z nim.
-Marta, on cię obraził.
-Wiem, ale niepotrzebnie w ogóle się odzywałeś.- odparłam chyba nieco za ostro, bo Harry uniósł nieco głowę. Dodałam łagodniej: -Poradziłabym sobie sama… a tak, to… najlepiej nie wdawać się w takie rozmowy.
-Więc miałem pozwolić, żeby cię obrażał publicznie?- zapytał Harry, unosząc nieco głos.
-Harry, nie rozumiesz… on nie jest jedynym człowiekiem, który mnie tak traktuje… gdybyśmy po prostu go… nie dociąłby tobie i…
-Nie udawaj, że chodzi ci o to, co powiedział o moim ojcu. Przyznaj się, gdybym zmilczał, wyminęłabyś go bez słowa, tak?
-Tak.
-No właśnie! Wiesz, jak to się nazywa? Tchórzostwo! Nie, nie przerywaj mi.- uniósł dłoń, nakazując mi milczenie. Nie wiem, dlaczego go posłuchałam, pozwalając mu dalej mówić, chociaż w środku czułam jakiś trujący płomień. - Wiesz co, czasem nie mogę pojąć tego, co ty wyprawiasz. Nie rozumiem, kim jesteś, ratujesz ludziom życie, jesteś szpiegiem a tchórzysz w zwykłych życiowych sprawach!
-Harry, nie mów tak do mnie!- wtrąciłam, również podnosząc głos, ale on mnie przebił.
-Nie zaprzeczaj! Jesteś tchórzem, sześć lat temu też stchórzyłaś i co? Z własnej winy spieprzyłaś życie sobie i Dra…- urwał gwałtownie, bo uderzyłam go w twarz. Przyłożył dłoń do policzka, patrząc na mnie gorejącymi ze złości oczyma, ale na jego twarzy pojawiało się rosnące zdumienie.
-Zamknij się.- powiedziałam drżącym od gniewu głosem, unosząc dłoń. -Zamknij się, Harry, nie pozwalaj sobie. Nie wiesz… nie jesteś mną… nie waż się mnie osądzać. To wyłącznie moja sprawa, moja przeszłość, moje błędy. Może i jestem tchórzem, może rozgrywam swoje życie źle, ale nie chcę słuchać twoich porad, rozumiesz?- to mówiąc, ruszyłam do przodu szybkim krokiem.
Jeszcze nigdy w życiu nie szłam tak szybko na szpilkach. O, dziwo, nie potknęłam się. Harry zawołał mnie lecz nie zareagowałam, więc ruszył za mną i zagrodził mi drogę, chwytając mnie za ramiona.
-Marta, stój.- powiedział twardo. Wyrwałam się mu i odskoczyłam.
-Nie zbliżaj się do mnie i daj mi spokój.- wydyszałam. Byłam wściekła, ale pod tą wściekłością kryło się coś jeszcze.
-Do cholery, dasz mi skończyć?- podszedł do mnie mimo moich gróźb i chwycił mnie o wiele mocniej. -Obrażaj sobie mnie, ile chcesz, ale wiesz dobrze, że mówię prawdę. Mogłaś być szczęśliwa przez te pięć lat, ale nie dopuściłaś do tego, bo stchórzyłaś. Teraz, na sali, też stchórzyłaś. Nie, daj mi skończyć, wysłuchaj mnie!- potrząsnął mną i powiedział dobitnie: -Boisz się Lucjusza, a nie powinnaś. Jak tylko go widzisz, kulisz się w sobie i stajesz się małą dziewczynką. Nawet kiedy był przy tobie Draco, bałaś się go i paraliżował cię strach. Marta, nie wolno ci się go bać, to zły człowiek a ty jesteś wartościową, wspaniałą kobietą. Nie możesz dać mu sobą pomiatać, no, po prostu nie możesz i tylko o to mi chodziło!
-Ja nie daję mu sobą pomiatać.- wbrew swojej woli odezwałam się i zaraz ugryzłam się w język. Harry zaśmiał się wrogo.
-Nie? Ja myślę, że wręcz przeciwnie. Wiesz co, najdziwniejsze jest to, że ty nie chcesz nawet, żeby ktoś cię przed jego wyzwiskami bronił. Zamiast mi podziękować, że dbam o twoje dobre imię, ty wściekasz się i wypominasz mi to, zupełnie, jakby to ja był tym złym!
-Nic nie rozumiesz.- warknęłam i spróbowałam się bezskutecznie wyszarpnąć z jego ramion. Nienawidziłam go w tej chwili.
-To ty nic nie rozumiesz, Marta.- odpowiedział ostro. -Dobra, mogę cię puścić i co wtedy zrobisz? Dasz mi drugi raz w twarz, pójdziesz jutro do pracy i dowiesz się, jaką to dwulicową dziwką jesteś, bo poszłaś na ten cholerny bankiet z kimś innym w parę miesięcy po śmierci twojego narzeczonego, którego rzekomo tak kochałaś!
Każde jego słowo wpijało mi się w serce niczym sztylet. Jeszcze raz spróbowałam się wyszarpnąć, bo ogarnął mnie jakiś amok. Omal nie przewróciłam się na chodnik, bo Harry puścił mnie niespodziewanie. Spojrzałam na niego i faktycznie miałam ochotę zrobić mu krzywdę. On jednak też nie był sobą.
-No i co? Uderz mnie, jeśli chcesz, proszę bardzo, ale tak właśnie będzie i dobrze o tym wiesz!- teraz prawie krzyczał. Stał parę kroków ode mnie i oddychał ciężko.
-Proszę bardzo, pozwalaj dalej mu się tak traktować, niech dalej robi z ciebie najgorszą szmatę.- wymówił te słowa z obrzydzeniem i z takimże obrzydzeniem patrzył na mnie. To już było coś o wiele więcej, niż zwykły gniew, miałam wrażenie, że odezwała się w nim dawna stereotypowa nienawiść do Ślizgonów. -Tylko się nie dziw, jak z czasem się nią staniesz w oczach innych!
Pociemniało mi przed oczyma. Nie wiem, jak i kiedy, wyciągnęłam różdżkę i, celując nią w Harry’ego, zawołałam rwącym się z wściekłości głosem:
- Protego!
Huknęło i odrzuciło go w tył. Upadł na chodnik, kaszląc i sapiąc. Podniósł się jednak w mgnieniu oka i spojrzał na mnie. Dygotałam niemalże z furii. Nie pamiętam, co się dalej działo, oprzytomniałam dopiero we własnym mieszkaniu, siedząc pod drzwiami i zanosząc się od płaczu.

Przez trzy dni nie wychodziłam z domu. Zwyczajnie, wstałam rano, o tej samej porze, co zawsze i poszłam do kuchni zrobić sobie kawę. Kiedy ją wypiłam, nie ruszyłam się zza stołu.
Siedziałam tak przez parę godzin, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w okno i targane wiatrem drzewa w parku. Nie myślałam o niczym, miałam w głowie jedną wielką czarną dziurę, której nic nie było w stanie zapełnić, a która pogłębiała się z każdą upływającą sekundą. Nie mogłam spać, pracować, jeść, pić, mogłam tylko siedzieć tak beznadziejnie i wpatrywać w co i rusz inne elementy mojego mieszkania.
Drugiego dnia próbowałam przeczytać jakąś starą gazetę, którą Dorian zostawiła w szafce, ale litery skakały mi przed oczyma.
Po trzech dniach dostałam sowę z listem od Roda. List wyrzuciłam bez czytania, a sowę odesłałam z powrotem.
Poszłam za to do kredensu i wyjęłam z niego kupioną na jakiś wspólny obiad z przyjaciółmi butelkę białego wina. Nie cierpię białego, ale co z tego, to nie było ważne. Nalałam sobie pełną szklankę i wypiłam za jednym zamachem. Potem wypiłam drugą i poczułam, że nie jestem w stanie czegokolwiek zrobić, wszystko latało mi przed oczyma, więc zamknęłam je, zwijając się w kłębek na kanapie.
Nawet nie wiem, kiedy się obudziłam, czy to był dzień, czy noc: rolety były pospuszczane i w całym mieszkaniu panował półmrok. Sięgnęłam po stojącą na stoliku butelkę i wypiłam z niej kilka łyków, bo strasznie mnie suszyło w gardle.
Zaraz zrobiło mi się niedobrze, więc postanowiłam napić się herbaty, ale dojście do kuchni okazało się o wiele trudniejsze, niż sądziłam. Zamiast tego powlokłam się do łazienki, która była bliżej i tam zwymiotowałam. Siedziałam dłuższy czas na podłodze pod wanną i próbowałam zebrać siły. Byłam strasznie słaba, czułam się fatalnie i wszystko mnie bolało. Miałam wrażenie, że jestem cieniem samej siebie. W dodatku czułam potworny, piekący ból wewnątrz mnie, gdzieś w głębi duszy i nic nie mogłam na to poradzić, a ten ból zżerał mnie coraz bardziej.
Straciłam poczucie czasu i rachubę dni. Żyłam w jakiejś okropnej próżni ścian mojego domu i nie miałam siły ani ochoty, by to zmienić. Spałam, piłam to, co miałam w domu (najczęściej wyjmowane z kredensu, potem już tylko resztki wody mineralnej i soku z lodówki) albo leżałam i wpatrywałam się w sufit.
Wiosna zbliżała się pełnymi krokami, a ja czułam się tak, jakby szła właśnie sroga, nieuchronna zima.
Któregoś dnia ktoś zastukał do moich drzwi. Akurat spałam dość mocnym snem, a gdy już się obudziłam, nie mogłam podnieść się z kanapy, która stała się moim łóżkiem. Cała się w środku trzęsłam, było mi potwornie zimno i niedobrze. Czułam się, jakbym miała wysoką gorączkę, ale zwlokłam się jakoś z kanapy i stanęłam na nogi.
-Marta, to ja, Hermiona, otwórz!- usłyszałam stłumiony głos zza drzwi. Podeszłam do nich tak szybko, jak mogłam i otworzyłam je.
W pierwszej chwili oślepił mnie blask słońca. Zakryłam dłonią oczy, by lepiej widzieć Hermionę.
-Hermiono… czy ty nie powinnaś być w pracy?- zapytałam, starając się brzmieć normalnie, skoro już mój wygląd pozostawiał wiele do życzenia (wymięty dres, rozczochrane włosy i do tego odbite na mej twarzy ostatnie dni… to musiało być szokujące). Hermiona uniosła brwi.
-No, powiedzmy, że zrobiłam sobie urlop… Marta, co się z tobą dzieje?- zapytała bez ogródek. -I a propos, mogę wejść na chwilę?
-Wejdź.- wpuściłam ją, chociaż wiedziałam, co mnie za chwilę czeka, jak natrafi na mój salon. Rzecz jasna, nie spudłowałam.
-Czy możesz mi wyjaśnić, co to jest?- zapytała wolno, wskazując butelkę po winie, stojącą na stoliku i patrząc na mnie bardzo poważnie. Stłumiłam wzdrygnięcie i odpowiedziałam:
-Butelka po białym winie.
-Bardzo cię proszę, nie rób ze mnie idiotki!- zirytowała się i dojrzała pod stołem drugą butelkę, tym razem po whisky. Podniosła na mnie wzrok i zobaczyłam w nim przerażenie pomieszane z niedowierzaniem. Opuściła ręce, rozejrzała się po salonie i zatrzymała wzrok na mnie.
-O co ci chodzi, Hermi?- zapytałam, śmiejąc się dziwnie i ściągając z kanapy koc. -Przepraszam, ale zimno mi.
-Zimno ci?- powtórzyła, nie spuszczając ze mnie wzroku. -Na dworze jest dwadzieścia pięć stopni!
-Na dworze, a my jesteśmy w domu.- zauważyłam i znowu się roześmiałam na widok jej miny. To nie był dobry pomysł, bo zaraz poczułam ostre łupnięcie w czaszce i jęknęłam.
-Marta, co ty wyprawiasz?- zapytała Hermiona, podchodząc do mnie i patrząc mi prosto w twarz, choć usilnie odwracałam głowę. Teraz spojrzałam na nią. Hermiona zagryzła wargi, pokręciła głową i zniżyła głos. -Co ci jest? Dlaczego nie chodzisz do pracy? Zamknęłaś się tu i nigdzie nie wychodzisz, wiem od Roda, bo pisał do mnie, że coś jest nie tak… co ci odbiło?
-Nic mi nie odbiło, wszystko jest w porządku.- odpowiedziałam niegrzecznie i wyminęłam ją, nie mogąc znieść jej natarczywego wzroku. -Niepotrzebnie tu przychodziłaś. Świetnie sobie sama radzę.
-Właśnie widzę.
-Hermiono, daj spokój, dobrze?- podniosłam głos. -Co to ma być, kontrola rodzicielska, czy jak? Nie jesteś moją matką a ja nie jestem twoją córką, jestem dorosła, mogę robić co chcę!
-Ale jestem twoją przyjaciółką.- odpowiedziała twardo podchodząc do mnie i patrząc na mnie ostro. -Nie pozwolę na to, żebyś robiła ze sobą coś takiego, Marta…
-Odczep się!- krzyknęłam. Spojrzałam na nią z wściekłością. -Odczep się, wszyscy nie chcecie pozwolić na to, żebym żyła tak, jak ja chcę, nie rozumiecie mnie, to dajcie wy mi wszyscy święty spokój, dam sobie radę sama! Jestem tchórzem, okay, ale żyję tak, jak chcę ze swoim tchórzostwem za pan brat!
-Marta, uspokój się!- uniosła ręce, patrząc na mnie ze zdziwieniem i marszcząc brwi. -Żyj tak, jak chcesz, ale chyba nie sądzisz, że będę to tolerować?!- machnęła ręką w kierunku pokoju. -Marta, to nie jest normalne, jesteś chora, tak nie można…
-Mogę!- krzyknęłam -Nie mów mi, co mam robić, co nie, nienawidzę, kiedy mnie pouczasz…
-Ja cię nie pouczam, tylko się o ciebie martwię…
-To się nie martw! Mam gdzieś twoje martwienie się, rozumiesz?- nie panowałam nad sobą. Hermiona patrzyła na mnie z osłupieniem, podbródek jej drżał.
-Kiedy ostatni raz coś jadłaś?- zapytała, opanowując się. Jej głos był oschły.
-Wczoraj.- odpowiedziałam niechętnie.
-Kiedy?
-Nie pamiętam, chyba przed południem.
-Co?- Hermiona dalej prowadziła swoje przesłuchanie. Zacięłam się i postanowiłam odpowiadać stricte na pytania. W dodatku ból głowy przybierał na sile.
-Jakieś kruche pieczywo.
-Kiedy jadłaś coś ciepłego?
-Nie pamiętam.
Hermiona pohamowała się od spojrzenia w sufit i spojrzała na moją twarz.
-Marta, zdajesz sobie sprawę z tego, co ze sobą robisz? Jesteś chora.
-Nie jestem.
-Jesteś. Od pięciu dni nie wyszłaś z domu, nic nie jesz, piłaś w ogóle coś poza tą whisky i winem?
-Wodę mineralną i sok.
-A leki brałaś?
-Jakie leki?
-Te, które zapisał ci psycholog.
-Nie wiem, możliwe, że coś brałam, pewnie leżą gdzieś w salonie… takie małe, okrągłe, białe?- zapytałam a Hermiona przełknęła ślinę i wzięła głęboki oddech.
-Marta.- powiedziała spokojnym, łagodnym tonem. -Dlaczego nie powiedziałaś, że źle się czujesz? Przecież wystarczyło nam powiedzieć, zajęlibyśmy się tobą…
-Nie powiedziałam, bo nie chcę niczyjej pomocy i czuję się świetnie, tylko mam mały… kryzys.- głos mi zadrżał, ale nie dbałam o to. Przełknęłam ślinę. -Hermiono, proszę cię, wyjdź. Niepotrzebnie marnujesz swój czas.
-Nie wyjdę stąd, dopóki nie powiesz mi, o co chodzi.- oświadczyła. -Widzę przecież, że coś jest nie tak. Potrzebujesz pomocy.
-Nie potrzebuję.- zaczęło mnie dławić w gardle i zrobiło mi się niedobrze. -Przepraszam cię, ale muszę iść do łazienki.
Kiedy dopadłam klozetu i zwymiotowałam, nie poczułam wcale oczekiwanej ulgi: nadal czułam się koszmarnie i w dodatku nie miałam siły wstać. Było mi słabo, przed oczyma wirowały przedmioty w łazience. Spokojnie, dasz radę , powiedziałam sobie i spróbowałam się podnieść, przytrzymując się krawędzi wanny a potem umywalki.
Wiedziałam, że dzieje się ze mną coś niedobrego, ale nie mogłam temu zapobiec. Usiadłam na brzegu wanny, bo zakręciło mi się w głowie. W pewnym momencie wydawało mi się, że zobaczyłam Hermionę, więc zamknęłam oczy i przycisnęłam powieki czubkami palców. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam faktycznie jej bladą, ściągniętą niepokojem twarz. Mówiła coś do mnie lecz nie rozumiałam jej słów.
Podałam jej dłoń a ona pomogła mi podnieść się na nogi, tyle że zaraz prawie upadłam na podłogę, bo nogi miałam jak z galarety. Hermiona podtrzymała mnie jakoś i udało jej się doprowadzić mnie do pokoju, który wyglądał już nieco lepiej, zdążyła w międzyczasie usunąć wszystkie butelki, odsunąć zasłony i nawet przewietrzyć.
-Połóż się, a ja za chwilę do ciebie przyjdę, dobrze?- mówiła łagodnie, kładąc mnie na kanapie i przykrywając kocem. -Zostawię otwarte okno, tak? Zaraz wracam, nigdzie nie wychodź.
Pokiwałam głową na znak, że rozumiem i zawinęłam się szczelniej kocem. Teraz czułam się o wiele gorzej, bo ostatnie pięć dni było dla mnie jak nie z tego życia, zdawałam sobie sprawę z tego, że zachowywałam się co najmniej irracjonalnie i nieodpowiedzialnie. Było mi zimno, bolała mnie głowa i męczyło mnie coś nieokreślonego. Próbowałam zamknąć oczy i zasnąć, ale to nie pomagało, bo czułam się tylko bardziej zmęczona.
W końcu, kiedy już prawie udało mi się ułożyć wygodnie i zamknąć oczy, by ukraść choć pięć minut niebytu, zamek w drzwiach szczęknął, oznajmiając powrót Hermiony.
-Tędy, proszę, leży w salonie.- usłyszałam jej głos i natychmiast otworzyłam oczy, czując wracające zdenerwowanie. Podniosłam się gwałtownie z kanapy, co spowodowało zawrót głowy.
-Proszę się położyć, nie musi pani wstawać.- powiedział jakiś męski głos i czyjeś ramię łagodnie położyło mnie z powrotem. Zamrugałam oczyma, by wróciła mi ostrość widzenia i zobaczyłam nad sobą zatroskaną, miłą twarz profesora Gillisa.
-Dzień dobry.- powiedziałam cicho.
-Dzień dobry. No i co, pani Marto, słyszałem, że jest pani nieposłuszną pacjentką?- uśmiechnął się, ale patrzył na mnie uważnie. -Co się stało, proszę mi wszystko opowiedzieć.
-Nic… nic takiego…- odpowiedziałam niepewnie, zerkając na Hermionę, która stała w progu. Psycholog dostrzegł moje spojrzenie.
-Pani Weasley, mogłaby pani wyjść na chwilkę? Myślę, że pacjentka woli porozmawiać ze mną w cztery oczy.- powiedział, a Hermiona natychmiast wyszła, mówiąc, że zrobi herbatę. Kiedy tylko usłyszałam szczęk filiżanek w kuchni, spojrzałam na prof. Gillisa.
-Kiedy ostatni raz brała pani leki?
-Nie pamiętam… w ciągu ostatnich pięciu dni… ale na pewno nie dzisiaj i nie wczoraj… może dwa dni temu.- odpowiedziałam. Teraz czułam potworne zażenowanie, że muszę mu mówić o swoim głupim zachowaniu, jednakże on zdawał się o tym wiedzieć i w ogóle tym nie przejmować.
-Proszę mi opowiedzieć, od kiedy jest pani w domu i co pani robiła przez ten czas.
Opowiedziałam mu więc, choć nie było to łatwe i często się zacinałam albo milkłam. On słuchał uważnie, ani słowem nie zdradzając się ze swoją subiektywną opinią. Kiedy skończyłam, odetchnął głęboko i powiedział:
-No, cóż… nie powiem, żeby postąpiła pani rozsądnie, ale proszę o tym teraz nie myśleć. Mogła sobie pani zrobić dużą krzywdę, gdyby taki stan trwał przez dłuższy czas. Całe szczęście, że przyjaciółka panią odwiedziła.
Kiedy wspomniał o Hermionie, poczułam się jeszcze bardziej głupio. Nagle uświadomiłam sobie, jak podle i nieprzyjaźnie ją potraktowałam… było mi tak wstyd, jak sześć lat temu, podczas moich siedemnastych urodzin. Niezbyt zmądrzałam od tamtego czasu , pomyślałam ze skruchą. Jak to jest, że ludzie czasem postępują tak, że potem jest im wstyd?
-Bo ludzie są tylko ludźmi i nikt nie postępuje idealnie.- powiedział z uśmiechem Gillis.
-Proszę?- nie zrozumiałam.
-Zapytała pani, jak to jest, że ludzie czasem postępują tak, że potem się tego wstydzą. Nikt z nas nie jest doskonały i każdy musi przejść w życiu swoją porcję wygłupów, nazwijmy to tak. To, co pani zrobiła, nie było rozsądne, ale było uwarunkowane pewnymi czynnikami. Domyślam się, że wspomnienie pani narzeczonego oraz jego śmierci nasiliło się i stąd ta izolacja od świata, tak?
Przypomniałam sobie scenę sprzed kilku dni.
-No właśnie! Wiesz, jak to się nazywa? Tchórzostwo! Nie, nie przerywaj mi. Wiesz co, czasem nie mogę pojąć tego, co ty wyprawiasz. Nie rozumiem, kim jesteś, ratujesz ludziom życie, jesteś szpiegiem a tchórzysz w zwykłych życiowych sprawach!
-Harry, nie mów tak do mnie!
-Nie zaprzeczaj! Jesteś tchórzem, sześć lat temu też stchórzyłaś i co? Z własnej winy spieprzyłaś życie sobie i Dra…
-Zamknij się. Zamknij się, Harry, nie pozwalaj sobie. Nie wiesz… nie jesteś mną… nie waż się mnie osądzać. To wyłącznie moja sprawa, moja przeszłość, moje błędy. Może i jestem tchórzem, może rozgrywam swoje życie źle, ale nie chcę słuchać twoich porad, rozumiesz?
-Marta, stój.
-Nie zbliżaj się do mnie i daj mi spokój.
-Do cholery, dasz mi skończyć? Obrażaj sobie mnie ile chcesz, ale wiesz dobrze, że mówię prawdę. Mogłaś być szczęśliwa przez te pięć lat, ale nie dopuściłaś do tego, bo stchórzyłaś. Teraz, na sali, też stchórzyłaś. Nie, daj mi skończyć, wysłuchaj mnie! Boisz się Lucjusza, a nie powinnaś. Jak tylko go widzisz, kulisz się w sobie i stajesz się małą dziewczynką. Nawet kiedy był przy tobie Draco, bałaś się go i paraliżował cię strach. Marta, nie wolno ci się go bać, to zły człowiek a ty jesteś wartościową, wspaniałą kobietą. Nie możesz dać mu sobą pomiatać, no, po prostu nie możesz i tylko o to mi chodziło!
-Ja nie daję mu sobą pomiatać
-Nie? Ja myślę, że wręcz przeciwnie. Wiesz co, najdziwniejsze jest to, że ty nie chcesz nawet, żeby ktoś cię przed jego wyzwiskami bronił. Zamiast mi podziękować, że dbam o twoje dobre imię, ty wściekasz się i wypominasz mi to, zupełnie, jakby to ja był tym złym!
-Nic nie rozumiesz.
-To ty nic nie rozumiesz, Marta. Dobra, mogę cię puścić i co wtedy zrobisz? Dasz mi drugi raz w twarz, pójdziesz jutro do pracy i dowiesz się, jaką to dwulicową dziwką jesteś, bo poszłaś na ten cholerny bankiet z kimś innym w parę miesięcy po śmierci twojego narzeczonego, którego rzekomo tak kochałaś! No i co? Uderz mnie, jeśli chcesz, proszę bardzo, ale tak właśnie będzie i dobrze o tym wiesz! Proszę bardzo, pozwalaj dalej mu się tak traktować, niech dalej robi z ciebie najgorszą szmatę. Tylko się nie dziw, jak z czasem się nią staniesz w oczach innych!

-Nie tylko. -odpowiedziałam cicho, decydując się na całą prawdę. -Jest jeszcze coś…

Profesor Gillis uznał, że mój stan jest stabilny, ale wystawianie go na dalsze takie próby, jak rozmowa z Harrym, Lucjuszem Malfoyem czy jakiekolwiek inne silnie poruszające wydarzenia może być groźna, dlatego zabronił mi na razie jakiejkolwiek aktywności w sprawach zawodowych a także prywatnych.
-Wiem, że nie mogę pani zabronić normalnego życia, skoro to do niego chcę panią przywrócić,- powiedział na zakończenie naszej rozmowy. -ale proszę o to, aby pani unikała przez najbliższy tydzień, dwa, nawet trzy takich wydarzeń. Proszę mnie zrozumieć, trzy miesiące temu była pani w rozsypce, dzięki lekom i terapii udało się to naprawić, jednakże teraz widzę, że ten stan może wrócić, jeśli tak dalej pójdzie. Nie jest pani w pełni sił, musi pani o siebie cały czas dbać.
-Tak, wiem.- powiedziałam, nie patrząc na niego.
-Wypiszę pani zwolnienie na dwa tygodnie z pracy. Najlepiej byłoby, gdyby wyjechała pani na wieś, jeśli to możliwe. Potrzebuje pani psychicznego odciążenia.
-Dobrze.
-I zaklinam, niech pani więcej nie leczy depresji alkoholem, to najgorsza z możliwych dróg. Jeśli poczuje pani się jeszcze raz tak, jak po tamtej kłótni, proszę jak najszybciej skontaktować się ze mną.- podał mi swoją wizytówkę. -Proszę pisać o każdej porze dnia i nocy, może pani przyjść także do mnie prywatnie, nie do szpitala, jeśli pani tak woli. Rozumiemy się?
-Tak, oczywiście.
-W takim razie, proszę dalej brać te leki, które pani poprzednio zapisałem i naprawdę, doradzałbym zmianę otoczenia.
-Dobrze, zrobię tak.- obiecałam.
-Do widzenia.
-Do widzenia.

Po jego wyjściu Hermiona weszła do salonu z kubkiem pełnym parującej herbaty. Podziękowałam jej a potem poprosiłam, by usiadła ze mną na chwilę. Widziałam jej smutne oczy i z trudem uśmiechniętą twarz i wyzywałam się w duszy od najgorszych idiotek. Było mi strasznie przykro, że to wszystko moja wina, ale nie wiedziałam, jakimi słowami to jej powiedzieć. W końcu wzięłam ją za rękę i spojrzałam jej w oczy, a ona potrząsnęła głową.
-Daj spokój, nie mów nic.- szepnęła, uśmiechając się już bardziej po swojemu. -Nie ma o czym mówić.
-Ja naprawdę…
-Marta, no już, cicho.- zganiła mnie żartobliwie a ja uśmiechnęłam się z wdzięcznością Prawdziwy przyjaciel dobra rzecz , przypomniało mi się dawne powiedzenie jednej z moich koleżanek. Prawda.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 29.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:32

-Cóż za spotkanie.- powiedział drwiąco, spoglądając na mnie z góry i przy okazji lustrując Harry’ego, który cały czas mnie obejmował. -Nie do wiary… a więc takie jest prawdziwe oblicze żałoby : bankiet u boku kogoś innego?- to zabrzmiało raczej jak stwierdzenie, niż pytanie. Przełknęłam ślinę, nie będąc w stanie powiedzieć chociażby słowa na swoją obronę. Zresztą, pomyślałam, czy nie lepiej w milczeniu znosić obelgi, aniżeli wzniecać kłótnię? Hm, być może lecz jeszcze nie tym razem.
-Wy również nosicie żałobę!- warknął Harry, patrząc na niego ze złością. Omal nie jęknęłam, ale na szczęście, pan Malfoy poprzestał na pogardliwym uśmieszku i małym komentarzu:
-Potter, jesteś jak zwykle butny i wygadany, zupełnie jak ojciec… ciekawe, czy skończysz tak samo, jak on.
Przełknęłam ślinę raz jeszcze i zdjęłam ramię Harry’ego z mojej kibici, jednocześnie ściskając go mocno za dłoń i ufając, że pojmie, o co mi chodzi.
Strzała, jaką wypuścił ojciec Dracona, była zatruta, a ja nie miałam zamiaru dopuścić do rozwoju tej i tak już fatalnej sytuacji. Harry jednakże wyrwał mi dłoń i postąpił o krok naprzód, mówiąc wyzywającym tonem:
-Ja przynajmniej mogę być dumny ze swojego ojca, w odróżnieniu od Dracona.
Powiem szczerze: o ile wcześniej byłam w stanie cokolwiek zrobić, teraz wszystko przepadło. Zatkało mnie i sparaliżowało z przerażenia jednocześnie. Nie mogłam oderwać wzroku od Lucjusza Malfoya, który zacisnął wargi i spojrzał na niego wściekłym wzrokiem. Harry wytrzymał tę próbę sił, podczas gdy ja i, jak zauważyłam, także matka Dracona, obserwowałyśmy to z sercem w gardle i rozchylonymi jak do krzyku ustami. Lucjusz uznał najwidoczniej, że nie warto sobie zawracać głowy kimś takim, bo przeniósł wzrok na mnie i, prychnąwszy cicho, wyminął nas, a jego żona, wymieniając się ze mną spojrzeniami, podążyła za nim.
Zakryłam twarz dłonią i spróbowałam się uspokoić. Harry odprowadził go wzrokiem i mruknął, gdy ten nie mógł go już usłyszeć:
-Gnojek.
Dopiero na dźwięk jego głosu wróciłam do siebie. Opuściłam dłoń i spojrzałam na Harry’ego. Zdaje się, że minę miałam nieszczególną, bo już chciał coś powiedzieć.
-Nic się nie stało.- ucięłam krótko drżącym głosem. Hermiona i Ron milczeli, patrząc na nas uważnie. Och, jak dobrze wiedziałam, że nie powinnam była tu przychodzić! Gdybym tu nie weszła, gdyby…
-Chodźmy stąd.- dodałam, oddychając głęboko i produkując na użytek moich przyjaciół specjalny uśmiech pod tytułem: No i co z tego? Oczywiście, nie uwierzyli mi za grosz lecz powstrzymali się od komentarza. Wyszliśmy z sali.
Bardzo chciałam, żeby nasza wspólna, wystawna kolacja w nowej restauracji Laury i Grega, dokąd poszliśmy, przebiegła w niezmąconym niczym nastroju. Starałam się być jak najbardziej swobodna, wesoła i pogodna w ramach możliwości oraz okoliczności, chociaż potem doszłam do wniosku, że moje wysiłki na nic się zdały.
Myślę, że po prostu wszyscy zauważyli ostatnie spojrzenie ojca Dracona, które mówiło bardzo wiele złowróżbnych rzeczy i nie potrafili tego wyprzeć z pamięci, zwłaszcza Harry, który wielekroć patrzył na mnie badawczo, jakby chcąc wykryć, czy bardzo jestem wytrącona z równowagi mini scysją. Udawałam, że tego nie widzę i dalej brałam udział w lekkich rozmowach i udało nam się osiągnąć coś w stylu w miarę udanej kolacji, zwłaszcza, gdy przyłączyli się do nas właściciele z winem toskańskim.
Kiedy opuściliśmy lokal koło północy, odprowadziliśmy Hermionę i Rona, a potem Harry zaproponował -nie, co ja mówią, on mi oświadczył:
-Odprowadzę cię.
Nie zaprotestowałam ani nie wyraziłam zgody. Po prostu ruszyłam przed siebie, akceptując jego obecność przy mnie, myśląc: ‘Im szybciej powiesz to, co ci leży na sercu, tym szybciej przestaniemy oboje się męczyć.’ W pewnym momencie zatrzymałam się i, o dziwo, zrobił to również Harry. Było to kawałek od Florence Alley.
-Nie przejmuj się Lucjuszem, to podła szumowina i nie ma prawa nic ci zrobić.- powiedział Harry, podchodząc do mnie bliżej. Światło latarni oświetliło jego marynarkę z boku, twarz pozostawiając w cieniu. Patrzyłam na niego przez chwilę w spokoju, a potem powiedziałam półgłosem:
-Nie powinieneś był, Harry. Nie powinieneś był wdawać się w tę kłótnię z nim.
-Marta, on cię obraził.
-Wiem, ale niepotrzebnie w ogóle się odzywałeś.- odparłam chyba nieco za ostro, bo Harry uniósł nieco głowę. Dodałam łagodniej: -Poradziłabym sobie sama… a tak, to… najlepiej nie wdawać się w takie rozmowy.
-Więc miałem pozwolić, żeby cię obrażał publicznie?- zapytał Harry, unosząc nieco głos.
-Harry, nie rozumiesz… on nie jest jedynym człowiekiem, który mnie tak traktuje… gdybyśmy po prostu go… nie dociąłby tobie i…
-Nie udawaj, że chodzi ci o to, co powiedział o moim ojcu. Przyznaj się, gdybym zmilczał, wyminęłabyś go bez słowa, tak?
-Tak.
-No właśnie! Wiesz, jak to się nazywa? Tchórzostwo! Nie, nie przerywaj mi.- uniósł dłoń, nakazując mi milczenie. Nie wiem, dlaczego go posłuchałam, pozwalając mu dalej mówić, chociaż w środku czułam jakiś trujący płomień. - Wiesz co, czasem nie mogę pojąć tego, co ty wyprawiasz. Nie rozumiem, kim jesteś, ratujesz ludziom życie, jesteś szpiegiem a tchórzysz w zwykłych życiowych sprawach!
-Harry, nie mów tak do mnie!- wtrąciłam, również podnosząc głos, ale on mnie przebił.
-Nie zaprzeczaj! Jesteś tchórzem, sześć lat temu też stchórzyłaś i co? Z własnej winy spieprzyłaś życie sobie i Dra…- urwał gwałtownie, bo uderzyłam go w twarz. Przyłożył dłoń do policzka, patrząc na mnie gorejącymi ze złości oczyma, ale na jego twarzy pojawiało się rosnące zdumienie.
-Zamknij się.- powiedziałam drżącym od gniewu głosem, unosząc dłoń. -Zamknij się, Harry, nie pozwalaj sobie. Nie wiesz… nie jesteś mną… nie waż się mnie osądzać. To wyłącznie moja sprawa, moja przeszłość, moje błędy. Może i jestem tchórzem, może rozgrywam swoje życie źle, ale nie chcę słuchać twoich porad, rozumiesz?- to mówiąc, ruszyłam do przodu szybkim krokiem.
Jeszcze nigdy w życiu nie szłam tak szybko na szpilkach. O, dziwo, nie potknęłam się. Harry zawołał mnie lecz nie zareagowałam, więc ruszył za mną i zagrodził mi drogę, chwytając mnie za ramiona.
-Marta, stój.- powiedział twardo. Wyrwałam się mu i odskoczyłam.
-Nie zbliżaj się do mnie i daj mi spokój.- wydyszałam. Byłam wściekła, ale pod tą wściekłością kryło się coś jeszcze.
-Do cholery, dasz mi skończyć?- podszedł do mnie mimo moich gróźb i chwycił mnie o wiele mocniej. -Obrażaj sobie mnie, ile chcesz, ale wiesz dobrze, że mówię prawdę. Mogłaś być szczęśliwa przez te pięć lat, ale nie dopuściłaś do tego, bo stchórzyłaś. Teraz, na sali, też stchórzyłaś. Nie, daj mi skończyć, wysłuchaj mnie!- potrząsnął mną i powiedział dobitnie: -Boisz się Lucjusza, a nie powinnaś. Jak tylko go widzisz, kulisz się w sobie i stajesz się małą dziewczynką. Nawet kiedy był przy tobie Draco, bałaś się go i paraliżował cię strach. Marta, nie wolno ci się go bać, to zły człowiek a ty jesteś wartościową, wspaniałą kobietą. Nie możesz dać mu sobą pomiatać, no, po prostu nie możesz i tylko o to mi chodziło!
-Ja nie daję mu sobą pomiatać.- wbrew swojej woli odezwałam się i zaraz ugryzłam się w język. Harry zaśmiał się wrogo.
-Nie? Ja myślę, że wręcz przeciwnie. Wiesz co, najdziwniejsze jest to, że ty nie chcesz nawet, żeby ktoś cię przed jego wyzwiskami bronił. Zamiast mi podziękować, że dbam o twoje dobre imię, ty wściekasz się i wypominasz mi to, zupełnie, jakby to ja był tym złym!
-Nic nie rozumiesz.- warknęłam i spróbowałam się bezskutecznie wyszarpnąć z jego ramion. Nienawidziłam go w tej chwili.
-To ty nic nie rozumiesz, Marta.- odpowiedział ostro. -Dobra, mogę cię puścić i co wtedy zrobisz? Dasz mi drugi raz w twarz, pójdziesz jutro do pracy i dowiesz się, jaką to dwulicową dziwką jesteś, bo poszłaś na ten cholerny bankiet z kimś innym w parę miesięcy po śmierci twojego narzeczonego, którego rzekomo tak kochałaś!
Każde jego słowo wpijało mi się w serce niczym sztylet. Jeszcze raz spróbowałam się wyszarpnąć, bo ogarnął mnie jakiś amok. Omal nie przewróciłam się na chodnik, bo Harry puścił mnie niespodziewanie. Spojrzałam na niego i faktycznie miałam ochotę zrobić mu krzywdę. On jednak też nie był sobą.
-No i co? Uderz mnie, jeśli chcesz, proszę bardzo, ale tak właśnie będzie i dobrze o tym wiesz!- teraz prawie krzyczał. Stał parę kroków ode mnie i oddychał ciężko.
-Proszę bardzo, pozwalaj dalej mu się tak traktować, niech dalej robi z ciebie najgorszą szmatę.- wymówił te słowa z obrzydzeniem i z takimże obrzydzeniem patrzył na mnie. To już było coś o wiele więcej, niż zwykły gniew, miałam wrażenie, że odezwała się w nim dawna stereotypowa nienawiść do Ślizgonów. -Tylko się nie dziw, jak z czasem się nią staniesz w oczach innych!
Pociemniało mi przed oczyma. Nie wiem, jak i kiedy, wyciągnęłam różdżkę i, celując nią w Harry’ego, zawołałam rwącym się z wściekłości głosem:
- Protego!
Huknęło i odrzuciło go w tył. Upadł na chodnik, kaszląc i sapiąc. Podniósł się jednak w mgnieniu oka i spojrzał na mnie. Dygotałam niemalże z furii. Nie pamiętam, co się dalej działo, oprzytomniałam dopiero we własnym mieszkaniu, siedząc pod drzwiami i zanosząc się od płaczu.

Przez trzy dni nie wychodziłam z domu. Zwyczajnie, wstałam rano, o tej samej porze, co zawsze i poszłam do kuchni zrobić sobie kawę. Kiedy ją wypiłam, nie ruszyłam się zza stołu.
Siedziałam tak przez parę godzin, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w okno i targane wiatrem drzewa w parku. Nie myślałam o niczym, miałam w głowie jedną wielką czarną dziurę, której nic nie było w stanie zapełnić, a która pogłębiała się z każdą upływającą sekundą. Nie mogłam spać, pracować, jeść, pić, mogłam tylko siedzieć tak beznadziejnie i wpatrywać w co i rusz inne elementy mojego mieszkania.
Drugiego dnia próbowałam przeczytać jakąś starą gazetę, którą Dorian zostawiła w szafce, ale litery skakały mi przed oczyma.
Po trzech dniach dostałam sowę z listem od Roda. List wyrzuciłam bez czytania, a sowę odesłałam z powrotem.
Poszłam za to do kredensu i wyjęłam z niego kupioną na jakiś wspólny obiad z przyjaciółmi butelkę białego wina. Nie cierpię białego, ale co z tego, to nie było ważne. Nalałam sobie pełną szklankę i wypiłam za jednym zamachem. Potem wypiłam drugą i poczułam, że nie jestem w stanie czegokolwiek zrobić, wszystko latało mi przed oczyma, więc zamknęłam je, zwijając się w kłębek na kanapie.
Nawet nie wiem, kiedy się obudziłam, czy to był dzień, czy noc: rolety były pospuszczane i w całym mieszkaniu panował półmrok. Sięgnęłam po stojącą na stoliku butelkę i wypiłam z niej kilka łyków, bo strasznie mnie suszyło w gardle.
Zaraz zrobiło mi się niedobrze, więc postanowiłam napić się herbaty, ale dojście do kuchni okazało się o wiele trudniejsze, niż sądziłam. Zamiast tego powlokłam się do łazienki, która była bliżej i tam zwymiotowałam. Siedziałam dłuższy czas na podłodze pod wanną i próbowałam zebrać siły. Byłam strasznie słaba, czułam się fatalnie i wszystko mnie bolało. Miałam wrażenie, że jestem cieniem samej siebie. W dodatku czułam potworny, piekący ból wewnątrz mnie, gdzieś w głębi duszy i nic nie mogłam na to poradzić, a ten ból zżerał mnie coraz bardziej.
Straciłam poczucie czasu i rachubę dni. Żyłam w jakiejś okropnej próżni ścian mojego domu i nie miałam siły ani ochoty, by to zmienić. Spałam, piłam to, co miałam w domu (najczęściej wyjmowane z kredensu, potem już tylko resztki wody mineralnej i soku z lodówki) albo leżałam i wpatrywałam się w sufit.
Wiosna zbliżała się pełnymi krokami, a ja czułam się tak, jakby szła właśnie sroga, nieuchronna zima.
Któregoś dnia ktoś zastukał do moich drzwi. Akurat spałam dość mocnym snem, a gdy już się obudziłam, nie mogłam podnieść się z kanapy, która stała się moim łóżkiem. Cała się w środku trzęsłam, było mi potwornie zimno i niedobrze. Czułam się, jakbym miała wysoką gorączkę, ale zwlokłam się jakoś z kanapy i stanęłam na nogi.
-Marta, to ja, Hermiona, otwórz!- usłyszałam stłumiony głos zza drzwi. Podeszłam do nich tak szybko, jak mogłam i otworzyłam je.
W pierwszej chwili oślepił mnie blask słońca. Zakryłam dłonią oczy, by lepiej widzieć Hermionę.
-Hermiono… czy ty nie powinnaś być w pracy?- zapytałam, starając się brzmieć normalnie, skoro już mój wygląd pozostawiał wiele do życzenia (wymięty dres, rozczochrane włosy i do tego odbite na mej twarzy ostatnie dni… to musiało być szokujące). Hermiona uniosła brwi.
-No, powiedzmy, że zrobiłam sobie urlop… Marta, co się z tobą dzieje?- zapytała bez ogródek. -I a propos, mogę wejść na chwilę?
-Wejdź.- wpuściłam ją, chociaż wiedziałam, co mnie za chwilę czeka, jak natrafi na mój salon. Rzecz jasna, nie spudłowałam.
-Czy możesz mi wyjaśnić, co to jest?- zapytała wolno, wskazując butelkę po winie, stojącą na stoliku i patrząc na mnie bardzo poważnie. Stłumiłam wzdrygnięcie i odpowiedziałam:
-Butelka po białym winie.
-Bardzo cię proszę, nie rób ze mnie idiotki!- zirytowała się i dojrzała pod stołem drugą butelkę, tym razem po whisky. Podniosła na mnie wzrok i zobaczyłam w nim przerażenie pomieszane z niedowierzaniem. Opuściła ręce, rozejrzała się po salonie i zatrzymała wzrok na mnie.
-O co ci chodzi, Hermi?- zapytałam, śmiejąc się dziwnie i ściągając z kanapy koc. -Przepraszam, ale zimno mi.
-Zimno ci?- powtórzyła, nie spuszczając ze mnie wzroku. -Na dworze jest dwadzieścia pięć stopni!
-Na dworze, a my jesteśmy w domu.- zauważyłam i znowu się roześmiałam na widok jej miny. To nie był dobry pomysł, bo zaraz poczułam ostre łupnięcie w czaszce i jęknęłam.
-Marta, co ty wyprawiasz?- zapytała Hermiona, podchodząc do mnie i patrząc mi prosto w twarz, choć usilnie odwracałam głowę. Teraz spojrzałam na nią. Hermiona zagryzła wargi, pokręciła głową i zniżyła głos. -Co ci jest? Dlaczego nie chodzisz do pracy? Zamknęłaś się tu i nigdzie nie wychodzisz, wiem od Roda, bo pisał do mnie, że coś jest nie tak… co ci odbiło?
-Nic mi nie odbiło, wszystko jest w porządku.- odpowiedziałam niegrzecznie i wyminęłam ją, nie mogąc znieść jej natarczywego wzroku. -Niepotrzebnie tu przychodziłaś. Świetnie sobie sama radzę.
-Właśnie widzę.
-Hermiono, daj spokój, dobrze?- podniosłam głos. -Co to ma być, kontrola rodzicielska, czy jak? Nie jesteś moją matką a ja nie jestem twoją córką, jestem dorosła, mogę robić co chcę!
-Ale jestem twoją przyjaciółką.- odpowiedziała twardo podchodząc do mnie i patrząc na mnie ostro. -Nie pozwolę na to, żebyś robiła ze sobą coś takiego, Marta…
-Odczep się!- krzyknęłam. Spojrzałam na nią z wściekłością. -Odczep się, wszyscy nie chcecie pozwolić na to, żebym żyła tak, jak ja chcę, nie rozumiecie mnie, to dajcie wy mi wszyscy święty spokój, dam sobie radę sama! Jestem tchórzem, okay, ale żyję tak, jak chcę ze swoim tchórzostwem za pan brat!
-Marta, uspokój się!- uniosła ręce, patrząc na mnie ze zdziwieniem i marszcząc brwi. -Żyj tak, jak chcesz, ale chyba nie sądzisz, że będę to tolerować?!- machnęła ręką w kierunku pokoju. -Marta, to nie jest normalne, jesteś chora, tak nie można…
-Mogę!- krzyknęłam -Nie mów mi, co mam robić, co nie, nienawidzę, kiedy mnie pouczasz…
-Ja cię nie pouczam, tylko się o ciebie martwię…
-To się nie martw! Mam gdzieś twoje martwienie się, rozumiesz?- nie panowałam nad sobą. Hermiona patrzyła na mnie z osłupieniem, podbródek jej drżał.
-Kiedy ostatni raz coś jadłaś?- zapytała, opanowując się. Jej głos był oschły.
-Wczoraj.- odpowiedziałam niechętnie.
-Kiedy?
-Nie pamiętam, chyba przed południem.
-Co?- Hermiona dalej prowadziła swoje przesłuchanie. Zacięłam się i postanowiłam odpowiadać stricte na pytania. W dodatku ból głowy przybierał na sile.
-Jakieś kruche pieczywo.
-Kiedy jadłaś coś ciepłego?
-Nie pamiętam.
Hermiona pohamowała się od spojrzenia w sufit i spojrzała na moją twarz.
-Marta, zdajesz sobie sprawę z tego, co ze sobą robisz? Jesteś chora.
-Nie jestem.
-Jesteś. Od pięciu dni nie wyszłaś z domu, nic nie jesz, piłaś w ogóle coś poza tą whisky i winem?
-Wodę mineralną i sok.
-A leki brałaś?
-Jakie leki?
-Te, które zapisał ci psycholog.
-Nie wiem, możliwe, że coś brałam, pewnie leżą gdzieś w salonie… takie małe, okrągłe, białe?- zapytałam a Hermiona przełknęła ślinę i wzięła głęboki oddech.
-Marta.- powiedziała spokojnym, łagodnym tonem. -Dlaczego nie powiedziałaś, że źle się czujesz? Przecież wystarczyło nam powiedzieć, zajęlibyśmy się tobą…
-Nie powiedziałam, bo nie chcę niczyjej pomocy i czuję się świetnie, tylko mam mały… kryzys.- głos mi zadrżał, ale nie dbałam o to. Przełknęłam ślinę. -Hermiono, proszę cię, wyjdź. Niepotrzebnie marnujesz swój czas.
-Nie wyjdę stąd, dopóki nie powiesz mi, o co chodzi.- oświadczyła. -Widzę przecież, że coś jest nie tak. Potrzebujesz pomocy.
-Nie potrzebuję.- zaczęło mnie dławić w gardle i zrobiło mi się niedobrze. -Przepraszam cię, ale muszę iść do łazienki.
Kiedy dopadłam klozetu i zwymiotowałam, nie poczułam wcale oczekiwanej ulgi: nadal czułam się koszmarnie i w dodatku nie miałam siły wstać. Było mi słabo, przed oczyma wirowały przedmioty w łazience. Spokojnie, dasz radę , powiedziałam sobie i spróbowałam się podnieść, przytrzymując się krawędzi wanny a potem umywalki.
Wiedziałam, że dzieje się ze mną coś niedobrego, ale nie mogłam temu zapobiec. Usiadłam na brzegu wanny, bo zakręciło mi się w głowie. W pewnym momencie wydawało mi się, że zobaczyłam Hermionę, więc zamknęłam oczy i przycisnęłam powieki czubkami palców. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam faktycznie jej bladą, ściągniętą niepokojem twarz. Mówiła coś do mnie lecz nie rozumiałam jej słów.
Podałam jej dłoń a ona pomogła mi podnieść się na nogi, tyle że zaraz prawie upadłam na podłogę, bo nogi miałam jak z galarety. Hermiona podtrzymała mnie jakoś i udało jej się doprowadzić mnie do pokoju, który wyglądał już nieco lepiej, zdążyła w międzyczasie usunąć wszystkie butelki, odsunąć zasłony i nawet przewietrzyć.
-Połóż się, a ja za chwilę do ciebie przyjdę, dobrze?- mówiła łagodnie, kładąc mnie na kanapie i przykrywając kocem. -Zostawię otwarte okno, tak? Zaraz wracam, nigdzie nie wychodź.
Pokiwałam głową na znak, że rozumiem i zawinęłam się szczelniej kocem. Teraz czułam się o wiele gorzej, bo ostatnie pięć dni było dla mnie jak nie z tego życia, zdawałam sobie sprawę z tego, że zachowywałam się co najmniej irracjonalnie i nieodpowiedzialnie. Było mi zimno, bolała mnie głowa i męczyło mnie coś nieokreślonego. Próbowałam zamknąć oczy i zasnąć, ale to nie pomagało, bo czułam się tylko bardziej zmęczona.
W końcu, kiedy już prawie udało mi się ułożyć wygodnie i zamknąć oczy, by ukraść choć pięć minut niebytu, zamek w drzwiach szczęknął, oznajmiając powrót Hermiony.
-Tędy, proszę, leży w salonie.- usłyszałam jej głos i natychmiast otworzyłam oczy, czując wracające zdenerwowanie. Podniosłam się gwałtownie z kanapy, co spowodowało zawrót głowy.
-Proszę się położyć, nie musi pani wstawać.- powiedział jakiś męski głos i czyjeś ramię łagodnie położyło mnie z powrotem. Zamrugałam oczyma, by wróciła mi ostrość widzenia i zobaczyłam nad sobą zatroskaną, miłą twarz profesora Gillisa.
-Dzień dobry.- powiedziałam cicho.
-Dzień dobry. No i co, pani Marto, słyszałem, że jest pani nieposłuszną pacjentką?- uśmiechnął się, ale patrzył na mnie uważnie. -Co się stało, proszę mi wszystko opowiedzieć.
-Nic… nic takiego…- odpowiedziałam niepewnie, zerkając na Hermionę, która stała w progu. Psycholog dostrzegł moje spojrzenie.
-Pani Weasley, mogłaby pani wyjść na chwilkę? Myślę, że pacjentka woli porozmawiać ze mną w cztery oczy.- powiedział, a Hermiona natychmiast wyszła, mówiąc, że zrobi herbatę. Kiedy tylko usłyszałam szczęk filiżanek w kuchni, spojrzałam na prof. Gillisa.
-Kiedy ostatni raz brała pani leki?
-Nie pamiętam… w ciągu ostatnich pięciu dni… ale na pewno nie dzisiaj i nie wczoraj… może dwa dni temu.- odpowiedziałam. Teraz czułam potworne zażenowanie, że muszę mu mówić o swoim głupim zachowaniu, jednakże on zdawał się o tym wiedzieć i w ogóle tym nie przejmować.
-Proszę mi opowiedzieć, od kiedy jest pani w domu i co pani robiła przez ten czas.
Opowiedziałam mu więc, choć nie było to łatwe i często się zacinałam albo milkłam. On słuchał uważnie, ani słowem nie zdradzając się ze swoją subiektywną opinią. Kiedy skończyłam, odetchnął głęboko i powiedział:
-No, cóż… nie powiem, żeby postąpiła pani rozsądnie, ale proszę o tym teraz nie myśleć. Mogła sobie pani zrobić dużą krzywdę, gdyby taki stan trwał przez dłuższy czas. Całe szczęście, że przyjaciółka panią odwiedziła.
Kiedy wspomniał o Hermionie, poczułam się jeszcze bardziej głupio. Nagle uświadomiłam sobie, jak podle i nieprzyjaźnie ją potraktowałam… było mi tak wstyd, jak sześć lat temu, podczas moich siedemnastych urodzin. Niezbyt zmądrzałam od tamtego czasu , pomyślałam ze skruchą. Jak to jest, że ludzie czasem postępują tak, że potem jest im wstyd?
-Bo ludzie są tylko ludźmi i nikt nie postępuje idealnie.- powiedział z uśmiechem Gillis.
-Proszę?- nie zrozumiałam.
-Zapytała pani, jak to jest, że ludzie czasem postępują tak, że potem się tego wstydzą. Nikt z nas nie jest doskonały i każdy musi przejść w życiu swoją porcję wygłupów, nazwijmy to tak. To, co pani zrobiła, nie było rozsądne, ale było uwarunkowane pewnymi czynnikami. Domyślam się, że wspomnienie pani narzeczonego oraz jego śmierci nasiliło się i stąd ta izolacja od świata, tak?
Przypomniałam sobie scenę sprzed kilku dni.
-No właśnie! Wiesz, jak to się nazywa? Tchórzostwo! Nie, nie przerywaj mi. Wiesz co, czasem nie mogę pojąć tego, co ty wyprawiasz. Nie rozumiem, kim jesteś, ratujesz ludziom życie, jesteś szpiegiem a tchórzysz w zwykłych życiowych sprawach!
-Harry, nie mów tak do mnie!
-Nie zaprzeczaj! Jesteś tchórzem, sześć lat temu też stchórzyłaś i co? Z własnej winy spieprzyłaś życie sobie i Dra…
-Zamknij się. Zamknij się, Harry, nie pozwalaj sobie. Nie wiesz… nie jesteś mną… nie waż się mnie osądzać. To wyłącznie moja sprawa, moja przeszłość, moje błędy. Może i jestem tchórzem, może rozgrywam swoje życie źle, ale nie chcę słuchać twoich porad, rozumiesz?
-Marta, stój.
-Nie zbliżaj się do mnie i daj mi spokój.
-Do cholery, dasz mi skończyć? Obrażaj sobie mnie ile chcesz, ale wiesz dobrze, że mówię prawdę. Mogłaś być szczęśliwa przez te pięć lat, ale nie dopuściłaś do tego, bo stchórzyłaś. Teraz, na sali, też stchórzyłaś. Nie, daj mi skończyć, wysłuchaj mnie! Boisz się Lucjusza, a nie powinnaś. Jak tylko go widzisz, kulisz się w sobie i stajesz się małą dziewczynką. Nawet kiedy był przy tobie Draco, bałaś się go i paraliżował cię strach. Marta, nie wolno ci się go bać, to zły człowiek a ty jesteś wartościową, wspaniałą kobietą. Nie możesz dać mu sobą pomiatać, no, po prostu nie możesz i tylko o to mi chodziło!
-Ja nie daję mu sobą pomiatać
-Nie? Ja myślę, że wręcz przeciwnie. Wiesz co, najdziwniejsze jest to, że ty nie chcesz nawet, żeby ktoś cię przed jego wyzwiskami bronił. Zamiast mi podziękować, że dbam o twoje dobre imię, ty wściekasz się i wypominasz mi to, zupełnie, jakby to ja był tym złym!
-Nic nie rozumiesz.
-To ty nic nie rozumiesz, Marta. Dobra, mogę cię puścić i co wtedy zrobisz? Dasz mi drugi raz w twarz, pójdziesz jutro do pracy i dowiesz się, jaką to dwulicową dziwką jesteś, bo poszłaś na ten cholerny bankiet z kimś innym w parę miesięcy po śmierci twojego narzeczonego, którego rzekomo tak kochałaś! No i co? Uderz mnie, jeśli chcesz, proszę bardzo, ale tak właśnie będzie i dobrze o tym wiesz! Proszę bardzo, pozwalaj dalej mu się tak traktować, niech dalej robi z ciebie najgorszą szmatę. Tylko się nie dziw, jak z czasem się nią staniesz w oczach innych!

-Nie tylko. -odpowiedziałam cicho, decydując się na całą prawdę. -Jest jeszcze coś…

Profesor Gillis uznał, że mój stan jest stabilny, ale wystawianie go na dalsze takie próby, jak rozmowa z Harrym, Lucjuszem Malfoyem czy jakiekolwiek inne silnie poruszające wydarzenia może być groźna, dlatego zabronił mi na razie jakiejkolwiek aktywności w sprawach zawodowych a także prywatnych.
-Wiem, że nie mogę pani zabronić normalnego życia, skoro to do niego chcę panią przywrócić,- powiedział na zakończenie naszej rozmowy. -ale proszę o to, aby pani unikała przez najbliższy tydzień, dwa, nawet trzy takich wydarzeń. Proszę mnie zrozumieć, trzy miesiące temu była pani w rozsypce, dzięki lekom i terapii udało się to naprawić, jednakże teraz widzę, że ten stan może wrócić, jeśli tak dalej pójdzie. Nie jest pani w pełni sił, musi pani o siebie cały czas dbać.
-Tak, wiem.- powiedziałam, nie patrząc na niego.
-Wypiszę pani zwolnienie na dwa tygodnie z pracy. Najlepiej byłoby, gdyby wyjechała pani na wieś, jeśli to możliwe. Potrzebuje pani psychicznego odciążenia.
-Dobrze.
-I zaklinam, niech pani więcej nie leczy depresji alkoholem, to najgorsza z możliwych dróg. Jeśli poczuje pani się jeszcze raz tak, jak po tamtej kłótni, proszę jak najszybciej skontaktować się ze mną.- podał mi swoją wizytówkę. -Proszę pisać o każdej porze dnia i nocy, może pani przyjść także do mnie prywatnie, nie do szpitala, jeśli pani tak woli. Rozumiemy się?
-Tak, oczywiście.
-W takim razie, proszę dalej brać te leki, które pani poprzednio zapisałem i naprawdę, doradzałbym zmianę otoczenia.
-Dobrze, zrobię tak.- obiecałam.
-Do widzenia.
-Do widzenia.

Po jego wyjściu Hermiona weszła do salonu z kubkiem pełnym parującej herbaty. Podziękowałam jej a potem poprosiłam, by usiadła ze mną na chwilę. Widziałam jej smutne oczy i z trudem uśmiechniętą twarz i wyzywałam się w duszy od najgorszych idiotek. Było mi strasznie przykro, że to wszystko moja wina, ale nie wiedziałam, jakimi słowami to jej powiedzieć. W końcu wzięłam ją za rękę i spojrzałam jej w oczy, a ona potrząsnęła głową.
-Daj spokój, nie mów nic.- szepnęła, uśmiechając się już bardziej po swojemu. -Nie ma o czym mówić.
-Ja naprawdę…
-Marta, no już, cicho.- zganiła mnie żartobliwie a ja uśmiechnęłam się z wdzięcznością Prawdziwy przyjaciel dobra rzecz , przypomniało mi się dawne powiedzenie jednej z moich koleżanek. Prawda.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 29.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:32

-Cóż za spotkanie.- powiedział drwiąco, spoglądając na mnie z góry i przy okazji lustrując Harry’ego, który cały czas mnie obejmował. -Nie do wiary… a więc takie jest prawdziwe oblicze żałoby : bankiet u boku kogoś innego?- to zabrzmiało raczej jak stwierdzenie, niż pytanie. Przełknęłam ślinę, nie będąc w stanie powiedzieć chociażby słowa na swoją obronę. Zresztą, pomyślałam, czy nie lepiej w milczeniu znosić obelgi, aniżeli wzniecać kłótnię? Hm, być może lecz jeszcze nie tym razem.
-Wy również nosicie żałobę!- warknął Harry, patrząc na niego ze złością. Omal nie jęknęłam, ale na szczęście, pan Malfoy poprzestał na pogardliwym uśmieszku i małym komentarzu:
-Potter, jesteś jak zwykle butny i wygadany, zupełnie jak ojciec… ciekawe, czy skończysz tak samo, jak on.
Przełknęłam ślinę raz jeszcze i zdjęłam ramię Harry’ego z mojej kibici, jednocześnie ściskając go mocno za dłoń i ufając, że pojmie, o co mi chodzi.
Strzała, jaką wypuścił ojciec Dracona, była zatruta, a ja nie miałam zamiaru dopuścić do rozwoju tej i tak już fatalnej sytuacji. Harry jednakże wyrwał mi dłoń i postąpił o krok naprzód, mówiąc wyzywającym tonem:
-Ja przynajmniej mogę być dumny ze swojego ojca, w odróżnieniu od Dracona.
Powiem szczerze: o ile wcześniej byłam w stanie cokolwiek zrobić, teraz wszystko przepadło. Zatkało mnie i sparaliżowało z przerażenia jednocześnie. Nie mogłam oderwać wzroku od Lucjusza Malfoya, który zacisnął wargi i spojrzał na niego wściekłym wzrokiem. Harry wytrzymał tę próbę sił, podczas gdy ja i, jak zauważyłam, także matka Dracona, obserwowałyśmy to z sercem w gardle i rozchylonymi jak do krzyku ustami. Lucjusz uznał najwidoczniej, że nie warto sobie zawracać głowy kimś takim, bo przeniósł wzrok na mnie i, prychnąwszy cicho, wyminął nas, a jego żona, wymieniając się ze mną spojrzeniami, podążyła za nim.
Zakryłam twarz dłonią i spróbowałam się uspokoić. Harry odprowadził go wzrokiem i mruknął, gdy ten nie mógł go już usłyszeć:
-Gnojek.
Dopiero na dźwięk jego głosu wróciłam do siebie. Opuściłam dłoń i spojrzałam na Harry’ego. Zdaje się, że minę miałam nieszczególną, bo już chciał coś powiedzieć.
-Nic się nie stało.- ucięłam krótko drżącym głosem. Hermiona i Ron milczeli, patrząc na nas uważnie. Och, jak dobrze wiedziałam, że nie powinnam była tu przychodzić! Gdybym tu nie weszła, gdyby…
-Chodźmy stąd.- dodałam, oddychając głęboko i produkując na użytek moich przyjaciół specjalny uśmiech pod tytułem: No i co z tego? Oczywiście, nie uwierzyli mi za grosz lecz powstrzymali się od komentarza. Wyszliśmy z sali.
Bardzo chciałam, żeby nasza wspólna, wystawna kolacja w nowej restauracji Laury i Grega, dokąd poszliśmy, przebiegła w niezmąconym niczym nastroju. Starałam się być jak najbardziej swobodna, wesoła i pogodna w ramach możliwości oraz okoliczności, chociaż potem doszłam do wniosku, że moje wysiłki na nic się zdały.
Myślę, że po prostu wszyscy zauważyli ostatnie spojrzenie ojca Dracona, które mówiło bardzo wiele złowróżbnych rzeczy i nie potrafili tego wyprzeć z pamięci, zwłaszcza Harry, który wielekroć patrzył na mnie badawczo, jakby chcąc wykryć, czy bardzo jestem wytrącona z równowagi mini scysją. Udawałam, że tego nie widzę i dalej brałam udział w lekkich rozmowach i udało nam się osiągnąć coś w stylu w miarę udanej kolacji, zwłaszcza, gdy przyłączyli się do nas właściciele z winem toskańskim.
Kiedy opuściliśmy lokal koło północy, odprowadziliśmy Hermionę i Rona, a potem Harry zaproponował -nie, co ja mówią, on mi oświadczył:
-Odprowadzę cię.
Nie zaprotestowałam ani nie wyraziłam zgody. Po prostu ruszyłam przed siebie, akceptując jego obecność przy mnie, myśląc: ‘Im szybciej powiesz to, co ci leży na sercu, tym szybciej przestaniemy oboje się męczyć.’ W pewnym momencie zatrzymałam się i, o dziwo, zrobił to również Harry. Było to kawałek od Florence Alley.
-Nie przejmuj się Lucjuszem, to podła szumowina i nie ma prawa nic ci zrobić.- powiedział Harry, podchodząc do mnie bliżej. Światło latarni oświetliło jego marynarkę z boku, twarz pozostawiając w cieniu. Patrzyłam na niego przez chwilę w spokoju, a potem powiedziałam półgłosem:
-Nie powinieneś był, Harry. Nie powinieneś był wdawać się w tę kłótnię z nim.
-Marta, on cię obraził.
-Wiem, ale niepotrzebnie w ogóle się odzywałeś.- odparłam chyba nieco za ostro, bo Harry uniósł nieco głowę. Dodałam łagodniej: -Poradziłabym sobie sama… a tak, to… najlepiej nie wdawać się w takie rozmowy.
-Więc miałem pozwolić, żeby cię obrażał publicznie?- zapytał Harry, unosząc nieco głos.
-Harry, nie rozumiesz… on nie jest jedynym człowiekiem, który mnie tak traktuje… gdybyśmy po prostu go… nie dociąłby tobie i…
-Nie udawaj, że chodzi ci o to, co powiedział o moim ojcu. Przyznaj się, gdybym zmilczał, wyminęłabyś go bez słowa, tak?
-Tak.
-No właśnie! Wiesz, jak to się nazywa? Tchórzostwo! Nie, nie przerywaj mi.- uniósł dłoń, nakazując mi milczenie. Nie wiem, dlaczego go posłuchałam, pozwalając mu dalej mówić, chociaż w środku czułam jakiś trujący płomień. - Wiesz co, czasem nie mogę pojąć tego, co ty wyprawiasz. Nie rozumiem, kim jesteś, ratujesz ludziom życie, jesteś szpiegiem a tchórzysz w zwykłych życiowych sprawach!
-Harry, nie mów tak do mnie!- wtrąciłam, również podnosząc głos, ale on mnie przebił.
-Nie zaprzeczaj! Jesteś tchórzem, sześć lat temu też stchórzyłaś i co? Z własnej winy spieprzyłaś życie sobie i Dra…- urwał gwałtownie, bo uderzyłam go w twarz. Przyłożył dłoń do policzka, patrząc na mnie gorejącymi ze złości oczyma, ale na jego twarzy pojawiało się rosnące zdumienie.
-Zamknij się.- powiedziałam drżącym od gniewu głosem, unosząc dłoń. -Zamknij się, Harry, nie pozwalaj sobie. Nie wiesz… nie jesteś mną… nie waż się mnie osądzać. To wyłącznie moja sprawa, moja przeszłość, moje błędy. Może i jestem tchórzem, może rozgrywam swoje życie źle, ale nie chcę słuchać twoich porad, rozumiesz?- to mówiąc, ruszyłam do przodu szybkim krokiem.
Jeszcze nigdy w życiu nie szłam tak szybko na szpilkach. O, dziwo, nie potknęłam się. Harry zawołał mnie lecz nie zareagowałam, więc ruszył za mną i zagrodził mi drogę, chwytając mnie za ramiona.
-Marta, stój.- powiedział twardo. Wyrwałam się mu i odskoczyłam.
-Nie zbliżaj się do mnie i daj mi spokój.- wydyszałam. Byłam wściekła, ale pod tą wściekłością kryło się coś jeszcze.
-Do cholery, dasz mi skończyć?- podszedł do mnie mimo moich gróźb i chwycił mnie o wiele mocniej. -Obrażaj sobie mnie, ile chcesz, ale wiesz dobrze, że mówię prawdę. Mogłaś być szczęśliwa przez te pięć lat, ale nie dopuściłaś do tego, bo stchórzyłaś. Teraz, na sali, też stchórzyłaś. Nie, daj mi skończyć, wysłuchaj mnie!- potrząsnął mną i powiedział dobitnie: -Boisz się Lucjusza, a nie powinnaś. Jak tylko go widzisz, kulisz się w sobie i stajesz się małą dziewczynką. Nawet kiedy był przy tobie Draco, bałaś się go i paraliżował cię strach. Marta, nie wolno ci się go bać, to zły człowiek a ty jesteś wartościową, wspaniałą kobietą. Nie możesz dać mu sobą pomiatać, no, po prostu nie możesz i tylko o to mi chodziło!
-Ja nie daję mu sobą pomiatać.- wbrew swojej woli odezwałam się i zaraz ugryzłam się w język. Harry zaśmiał się wrogo.
-Nie? Ja myślę, że wręcz przeciwnie. Wiesz co, najdziwniejsze jest to, że ty nie chcesz nawet, żeby ktoś cię przed jego wyzwiskami bronił. Zamiast mi podziękować, że dbam o twoje dobre imię, ty wściekasz się i wypominasz mi to, zupełnie, jakby to ja był tym złym!
-Nic nie rozumiesz.- warknęłam i spróbowałam się bezskutecznie wyszarpnąć z jego ramion. Nienawidziłam go w tej chwili.
-To ty nic nie rozumiesz, Marta.- odpowiedział ostro. -Dobra, mogę cię puścić i co wtedy zrobisz? Dasz mi drugi raz w twarz, pójdziesz jutro do pracy i dowiesz się, jaką to dwulicową dziwką jesteś, bo poszłaś na ten cholerny bankiet z kimś innym w parę miesięcy po śmierci twojego narzeczonego, którego rzekomo tak kochałaś!
Każde jego słowo wpijało mi się w serce niczym sztylet. Jeszcze raz spróbowałam się wyszarpnąć, bo ogarnął mnie jakiś amok. Omal nie przewróciłam się na chodnik, bo Harry puścił mnie niespodziewanie. Spojrzałam na niego i faktycznie miałam ochotę zrobić mu krzywdę. On jednak też nie był sobą.
-No i co? Uderz mnie, jeśli chcesz, proszę bardzo, ale tak właśnie będzie i dobrze o tym wiesz!- teraz prawie krzyczał. Stał parę kroków ode mnie i oddychał ciężko.
-Proszę bardzo, pozwalaj dalej mu się tak traktować, niech dalej robi z ciebie najgorszą szmatę.- wymówił te słowa z obrzydzeniem i z takimże obrzydzeniem patrzył na mnie. To już było coś o wiele więcej, niż zwykły gniew, miałam wrażenie, że odezwała się w nim dawna stereotypowa nienawiść do Ślizgonów. -Tylko się nie dziw, jak z czasem się nią staniesz w oczach innych!
Pociemniało mi przed oczyma. Nie wiem, jak i kiedy, wyciągnęłam różdżkę i, celując nią w Harry’ego, zawołałam rwącym się z wściekłości głosem:
- Protego!
Huknęło i odrzuciło go w tył. Upadł na chodnik, kaszląc i sapiąc. Podniósł się jednak w mgnieniu oka i spojrzał na mnie. Dygotałam niemalże z furii. Nie pamiętam, co się dalej działo, oprzytomniałam dopiero we własnym mieszkaniu, siedząc pod drzwiami i zanosząc się od płaczu.

Przez trzy dni nie wychodziłam z domu. Zwyczajnie, wstałam rano, o tej samej porze, co zawsze i poszłam do kuchni zrobić sobie kawę. Kiedy ją wypiłam, nie ruszyłam się zza stołu.
Siedziałam tak przez parę godzin, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w okno i targane wiatrem drzewa w parku. Nie myślałam o niczym, miałam w głowie jedną wielką czarną dziurę, której nic nie było w stanie zapełnić, a która pogłębiała się z każdą upływającą sekundą. Nie mogłam spać, pracować, jeść, pić, mogłam tylko siedzieć tak beznadziejnie i wpatrywać w co i rusz inne elementy mojego mieszkania.
Drugiego dnia próbowałam przeczytać jakąś starą gazetę, którą Dorian zostawiła w szafce, ale litery skakały mi przed oczyma.
Po trzech dniach dostałam sowę z listem od Roda. List wyrzuciłam bez czytania, a sowę odesłałam z powrotem.
Poszłam za to do kredensu i wyjęłam z niego kupioną na jakiś wspólny obiad z przyjaciółmi butelkę białego wina. Nie cierpię białego, ale co z tego, to nie było ważne. Nalałam sobie pełną szklankę i wypiłam za jednym zamachem. Potem wypiłam drugą i poczułam, że nie jestem w stanie czegokolwiek zrobić, wszystko latało mi przed oczyma, więc zamknęłam je, zwijając się w kłębek na kanapie.
Nawet nie wiem, kiedy się obudziłam, czy to był dzień, czy noc: rolety były pospuszczane i w całym mieszkaniu panował półmrok. Sięgnęłam po stojącą na stoliku butelkę i wypiłam z niej kilka łyków, bo strasznie mnie suszyło w gardle.
Zaraz zrobiło mi się niedobrze, więc postanowiłam napić się herbaty, ale dojście do kuchni okazało się o wiele trudniejsze, niż sądziłam. Zamiast tego powlokłam się do łazienki, która była bliżej i tam zwymiotowałam. Siedziałam dłuższy czas na podłodze pod wanną i próbowałam zebrać siły. Byłam strasznie słaba, czułam się fatalnie i wszystko mnie bolało. Miałam wrażenie, że jestem cieniem samej siebie. W dodatku czułam potworny, piekący ból wewnątrz mnie, gdzieś w głębi duszy i nic nie mogłam na to poradzić, a ten ból zżerał mnie coraz bardziej.
Straciłam poczucie czasu i rachubę dni. Żyłam w jakiejś okropnej próżni ścian mojego domu i nie miałam siły ani ochoty, by to zmienić. Spałam, piłam to, co miałam w domu (najczęściej wyjmowane z kredensu, potem już tylko resztki wody mineralnej i soku z lodówki) albo leżałam i wpatrywałam się w sufit.
Wiosna zbliżała się pełnymi krokami, a ja czułam się tak, jakby szła właśnie sroga, nieuchronna zima.
Któregoś dnia ktoś zastukał do moich drzwi. Akurat spałam dość mocnym snem, a gdy już się obudziłam, nie mogłam podnieść się z kanapy, która stała się moim łóżkiem. Cała się w środku trzęsłam, było mi potwornie zimno i niedobrze. Czułam się, jakbym miała wysoką gorączkę, ale zwlokłam się jakoś z kanapy i stanęłam na nogi.
-Marta, to ja, Hermiona, otwórz!- usłyszałam stłumiony głos zza drzwi. Podeszłam do nich tak szybko, jak mogłam i otworzyłam je.
W pierwszej chwili oślepił mnie blask słońca. Zakryłam dłonią oczy, by lepiej widzieć Hermionę.
-Hermiono… czy ty nie powinnaś być w pracy?- zapytałam, starając się brzmieć normalnie, skoro już mój wygląd pozostawiał wiele do życzenia (wymięty dres, rozczochrane włosy i do tego odbite na mej twarzy ostatnie dni… to musiało być szokujące). Hermiona uniosła brwi.
-No, powiedzmy, że zrobiłam sobie urlop… Marta, co się z tobą dzieje?- zapytała bez ogródek. -I a propos, mogę wejść na chwilę?
-Wejdź.- wpuściłam ją, chociaż wiedziałam, co mnie za chwilę czeka, jak natrafi na mój salon. Rzecz jasna, nie spudłowałam.
-Czy możesz mi wyjaśnić, co to jest?- zapytała wolno, wskazując butelkę po winie, stojącą na stoliku i patrząc na mnie bardzo poważnie. Stłumiłam wzdrygnięcie i odpowiedziałam:
-Butelka po białym winie.
-Bardzo cię proszę, nie rób ze mnie idiotki!- zirytowała się i dojrzała pod stołem drugą butelkę, tym razem po whisky. Podniosła na mnie wzrok i zobaczyłam w nim przerażenie pomieszane z niedowierzaniem. Opuściła ręce, rozejrzała się po salonie i zatrzymała wzrok na mnie.
-O co ci chodzi, Hermi?- zapytałam, śmiejąc się dziwnie i ściągając z kanapy koc. -Przepraszam, ale zimno mi.
-Zimno ci?- powtórzyła, nie spuszczając ze mnie wzroku. -Na dworze jest dwadzieścia pięć stopni!
-Na dworze, a my jesteśmy w domu.- zauważyłam i znowu się roześmiałam na widok jej miny. To nie był dobry pomysł, bo zaraz poczułam ostre łupnięcie w czaszce i jęknęłam.
-Marta, co ty wyprawiasz?- zapytała Hermiona, podchodząc do mnie i patrząc mi prosto w twarz, choć usilnie odwracałam głowę. Teraz spojrzałam na nią. Hermiona zagryzła wargi, pokręciła głową i zniżyła głos. -Co ci jest? Dlaczego nie chodzisz do pracy? Zamknęłaś się tu i nigdzie nie wychodzisz, wiem od Roda, bo pisał do mnie, że coś jest nie tak… co ci odbiło?
-Nic mi nie odbiło, wszystko jest w porządku.- odpowiedziałam niegrzecznie i wyminęłam ją, nie mogąc znieść jej natarczywego wzroku. -Niepotrzebnie tu przychodziłaś. Świetnie sobie sama radzę.
-Właśnie widzę.
-Hermiono, daj spokój, dobrze?- podniosłam głos. -Co to ma być, kontrola rodzicielska, czy jak? Nie jesteś moją matką a ja nie jestem twoją córką, jestem dorosła, mogę robić co chcę!
-Ale jestem twoją przyjaciółką.- odpowiedziała twardo podchodząc do mnie i patrząc na mnie ostro. -Nie pozwolę na to, żebyś robiła ze sobą coś takiego, Marta…
-Odczep się!- krzyknęłam. Spojrzałam na nią z wściekłością. -Odczep się, wszyscy nie chcecie pozwolić na to, żebym żyła tak, jak ja chcę, nie rozumiecie mnie, to dajcie wy mi wszyscy święty spokój, dam sobie radę sama! Jestem tchórzem, okay, ale żyję tak, jak chcę ze swoim tchórzostwem za pan brat!
-Marta, uspokój się!- uniosła ręce, patrząc na mnie ze zdziwieniem i marszcząc brwi. -Żyj tak, jak chcesz, ale chyba nie sądzisz, że będę to tolerować?!- machnęła ręką w kierunku pokoju. -Marta, to nie jest normalne, jesteś chora, tak nie można…
-Mogę!- krzyknęłam -Nie mów mi, co mam robić, co nie, nienawidzę, kiedy mnie pouczasz…
-Ja cię nie pouczam, tylko się o ciebie martwię…
-To się nie martw! Mam gdzieś twoje martwienie się, rozumiesz?- nie panowałam nad sobą. Hermiona patrzyła na mnie z osłupieniem, podbródek jej drżał.
-Kiedy ostatni raz coś jadłaś?- zapytała, opanowując się. Jej głos był oschły.
-Wczoraj.- odpowiedziałam niechętnie.
-Kiedy?
-Nie pamiętam, chyba przed południem.
-Co?- Hermiona dalej prowadziła swoje przesłuchanie. Zacięłam się i postanowiłam odpowiadać stricte na pytania. W dodatku ból głowy przybierał na sile.
-Jakieś kruche pieczywo.
-Kiedy jadłaś coś ciepłego?
-Nie pamiętam.
Hermiona pohamowała się od spojrzenia w sufit i spojrzała na moją twarz.
-Marta, zdajesz sobie sprawę z tego, co ze sobą robisz? Jesteś chora.
-Nie jestem.
-Jesteś. Od pięciu dni nie wyszłaś z domu, nic nie jesz, piłaś w ogóle coś poza tą whisky i winem?
-Wodę mineralną i sok.
-A leki brałaś?
-Jakie leki?
-Te, które zapisał ci psycholog.
-Nie wiem, możliwe, że coś brałam, pewnie leżą gdzieś w salonie… takie małe, okrągłe, białe?- zapytałam a Hermiona przełknęła ślinę i wzięła głęboki oddech.
-Marta.- powiedziała spokojnym, łagodnym tonem. -Dlaczego nie powiedziałaś, że źle się czujesz? Przecież wystarczyło nam powiedzieć, zajęlibyśmy się tobą…
-Nie powiedziałam, bo nie chcę niczyjej pomocy i czuję się świetnie, tylko mam mały… kryzys.- głos mi zadrżał, ale nie dbałam o to. Przełknęłam ślinę. -Hermiono, proszę cię, wyjdź. Niepotrzebnie marnujesz swój czas.
-Nie wyjdę stąd, dopóki nie powiesz mi, o co chodzi.- oświadczyła. -Widzę przecież, że coś jest nie tak. Potrzebujesz pomocy.
-Nie potrzebuję.- zaczęło mnie dławić w gardle i zrobiło mi się niedobrze. -Przepraszam cię, ale muszę iść do łazienki.
Kiedy dopadłam klozetu i zwymiotowałam, nie poczułam wcale oczekiwanej ulgi: nadal czułam się koszmarnie i w dodatku nie miałam siły wstać. Było mi słabo, przed oczyma wirowały przedmioty w łazience. Spokojnie, dasz radę , powiedziałam sobie i spróbowałam się podnieść, przytrzymując się krawędzi wanny a potem umywalki.
Wiedziałam, że dzieje się ze mną coś niedobrego, ale nie mogłam temu zapobiec. Usiadłam na brzegu wanny, bo zakręciło mi się w głowie. W pewnym momencie wydawało mi się, że zobaczyłam Hermionę, więc zamknęłam oczy i przycisnęłam powieki czubkami palców. Kiedy je otworzyłam, zobaczyłam faktycznie jej bladą, ściągniętą niepokojem twarz. Mówiła coś do mnie lecz nie rozumiałam jej słów.
Podałam jej dłoń a ona pomogła mi podnieść się na nogi, tyle że zaraz prawie upadłam na podłogę, bo nogi miałam jak z galarety. Hermiona podtrzymała mnie jakoś i udało jej się doprowadzić mnie do pokoju, który wyglądał już nieco lepiej, zdążyła w międzyczasie usunąć wszystkie butelki, odsunąć zasłony i nawet przewietrzyć.
-Połóż się, a ja za chwilę do ciebie przyjdę, dobrze?- mówiła łagodnie, kładąc mnie na kanapie i przykrywając kocem. -Zostawię otwarte okno, tak? Zaraz wracam, nigdzie nie wychodź.
Pokiwałam głową na znak, że rozumiem i zawinęłam się szczelniej kocem. Teraz czułam się o wiele gorzej, bo ostatnie pięć dni było dla mnie jak nie z tego życia, zdawałam sobie sprawę z tego, że zachowywałam się co najmniej irracjonalnie i nieodpowiedzialnie. Było mi zimno, bolała mnie głowa i męczyło mnie coś nieokreślonego. Próbowałam zamknąć oczy i zasnąć, ale to nie pomagało, bo czułam się tylko bardziej zmęczona.
W końcu, kiedy już prawie udało mi się ułożyć wygodnie i zamknąć oczy, by ukraść choć pięć minut niebytu, zamek w drzwiach szczęknął, oznajmiając powrót Hermiony.
-Tędy, proszę, leży w salonie.- usłyszałam jej głos i natychmiast otworzyłam oczy, czując wracające zdenerwowanie. Podniosłam się gwałtownie z kanapy, co spowodowało zawrót głowy.
-Proszę się położyć, nie musi pani wstawać.- powiedział jakiś męski głos i czyjeś ramię łagodnie położyło mnie z powrotem. Zamrugałam oczyma, by wróciła mi ostrość widzenia i zobaczyłam nad sobą zatroskaną, miłą twarz profesora Gillisa.
-Dzień dobry.- powiedziałam cicho.
-Dzień dobry. No i co, pani Marto, słyszałem, że jest pani nieposłuszną pacjentką?- uśmiechnął się, ale patrzył na mnie uważnie. -Co się stało, proszę mi wszystko opowiedzieć.
-Nic… nic takiego…- odpowiedziałam niepewnie, zerkając na Hermionę, która stała w progu. Psycholog dostrzegł moje spojrzenie.
-Pani Weasley, mogłaby pani wyjść na chwilkę? Myślę, że pacjentka woli porozmawiać ze mną w cztery oczy.- powiedział, a Hermiona natychmiast wyszła, mówiąc, że zrobi herbatę. Kiedy tylko usłyszałam szczęk filiżanek w kuchni, spojrzałam na prof. Gillisa.
-Kiedy ostatni raz brała pani leki?
-Nie pamiętam… w ciągu ostatnich pięciu dni… ale na pewno nie dzisiaj i nie wczoraj… może dwa dni temu.- odpowiedziałam. Teraz czułam potworne zażenowanie, że muszę mu mówić o swoim głupim zachowaniu, jednakże on zdawał się o tym wiedzieć i w ogóle tym nie przejmować.
-Proszę mi opowiedzieć, od kiedy jest pani w domu i co pani robiła przez ten czas.
Opowiedziałam mu więc, choć nie było to łatwe i często się zacinałam albo milkłam. On słuchał uważnie, ani słowem nie zdradzając się ze swoją subiektywną opinią. Kiedy skończyłam, odetchnął głęboko i powiedział:
-No, cóż… nie powiem, żeby postąpiła pani rozsądnie, ale proszę o tym teraz nie myśleć. Mogła sobie pani zrobić dużą krzywdę, gdyby taki stan trwał przez dłuższy czas. Całe szczęście, że przyjaciółka panią odwiedziła.
Kiedy wspomniał o Hermionie, poczułam się jeszcze bardziej głupio. Nagle uświadomiłam sobie, jak podle i nieprzyjaźnie ją potraktowałam… było mi tak wstyd, jak sześć lat temu, podczas moich siedemnastych urodzin. Niezbyt zmądrzałam od tamtego czasu , pomyślałam ze skruchą. Jak to jest, że ludzie czasem postępują tak, że potem jest im wstyd?
-Bo ludzie są tylko ludźmi i nikt nie postępuje idealnie.- powiedział z uśmiechem Gillis.
-Proszę?- nie zrozumiałam.
-Zapytała pani, jak to jest, że ludzie czasem postępują tak, że potem się tego wstydzą. Nikt z nas nie jest doskonały i każdy musi przejść w życiu swoją porcję wygłupów, nazwijmy to tak. To, co pani zrobiła, nie było rozsądne, ale było uwarunkowane pewnymi czynnikami. Domyślam się, że wspomnienie pani narzeczonego oraz jego śmierci nasiliło się i stąd ta izolacja od świata, tak?
Przypomniałam sobie scenę sprzed kilku dni.
-No właśnie! Wiesz, jak to się nazywa? Tchórzostwo! Nie, nie przerywaj mi. Wiesz co, czasem nie mogę pojąć tego, co ty wyprawiasz. Nie rozumiem, kim jesteś, ratujesz ludziom życie, jesteś szpiegiem a tchórzysz w zwykłych życiowych sprawach!
-Harry, nie mów tak do mnie!
-Nie zaprzeczaj! Jesteś tchórzem, sześć lat temu też stchórzyłaś i co? Z własnej winy spieprzyłaś życie sobie i Dra…
-Zamknij się. Zamknij się, Harry, nie pozwalaj sobie. Nie wiesz… nie jesteś mną… nie waż się mnie osądzać. To wyłącznie moja sprawa, moja przeszłość, moje błędy. Może i jestem tchórzem, może rozgrywam swoje życie źle, ale nie chcę słuchać twoich porad, rozumiesz?
-Marta, stój.
-Nie zbliżaj się do mnie i daj mi spokój.
-Do cholery, dasz mi skończyć? Obrażaj sobie mnie ile chcesz, ale wiesz dobrze, że mówię prawdę. Mogłaś być szczęśliwa przez te pięć lat, ale nie dopuściłaś do tego, bo stchórzyłaś. Teraz, na sali, też stchórzyłaś. Nie, daj mi skończyć, wysłuchaj mnie! Boisz się Lucjusza, a nie powinnaś. Jak tylko go widzisz, kulisz się w sobie i stajesz się małą dziewczynką. Nawet kiedy był przy tobie Draco, bałaś się go i paraliżował cię strach. Marta, nie wolno ci się go bać, to zły człowiek a ty jesteś wartościową, wspaniałą kobietą. Nie możesz dać mu sobą pomiatać, no, po prostu nie możesz i tylko o to mi chodziło!
-Ja nie daję mu sobą pomiatać
-Nie? Ja myślę, że wręcz przeciwnie. Wiesz co, najdziwniejsze jest to, że ty nie chcesz nawet, żeby ktoś cię przed jego wyzwiskami bronił. Zamiast mi podziękować, że dbam o twoje dobre imię, ty wściekasz się i wypominasz mi to, zupełnie, jakby to ja był tym złym!
-Nic nie rozumiesz.
-To ty nic nie rozumiesz, Marta. Dobra, mogę cię puścić i co wtedy zrobisz? Dasz mi drugi raz w twarz, pójdziesz jutro do pracy i dowiesz się, jaką to dwulicową dziwką jesteś, bo poszłaś na ten cholerny bankiet z kimś innym w parę miesięcy po śmierci twojego narzeczonego, którego rzekomo tak kochałaś! No i co? Uderz mnie, jeśli chcesz, proszę bardzo, ale tak właśnie będzie i dobrze o tym wiesz! Proszę bardzo, pozwalaj dalej mu się tak traktować, niech dalej robi z ciebie najgorszą szmatę. Tylko się nie dziw, jak z czasem się nią staniesz w oczach innych!

-Nie tylko. -odpowiedziałam cicho, decydując się na całą prawdę. -Jest jeszcze coś…

Profesor Gillis uznał, że mój stan jest stabilny, ale wystawianie go na dalsze takie próby, jak rozmowa z Harrym, Lucjuszem Malfoyem czy jakiekolwiek inne silnie poruszające wydarzenia może być groźna, dlatego zabronił mi na razie jakiejkolwiek aktywności w sprawach zawodowych a także prywatnych.
-Wiem, że nie mogę pani zabronić normalnego życia, skoro to do niego chcę panią przywrócić,- powiedział na zakończenie naszej rozmowy. -ale proszę o to, aby pani unikała przez najbliższy tydzień, dwa, nawet trzy takich wydarzeń. Proszę mnie zrozumieć, trzy miesiące temu była pani w rozsypce, dzięki lekom i terapii udało się to naprawić, jednakże teraz widzę, że ten stan może wrócić, jeśli tak dalej pójdzie. Nie jest pani w pełni sił, musi pani o siebie cały czas dbać.
-Tak, wiem.- powiedziałam, nie patrząc na niego.
-Wypiszę pani zwolnienie na dwa tygodnie z pracy. Najlepiej byłoby, gdyby wyjechała pani na wieś, jeśli to możliwe. Potrzebuje pani psychicznego odciążenia.
-Dobrze.
-I zaklinam, niech pani więcej nie leczy depresji alkoholem, to najgorsza z możliwych dróg. Jeśli poczuje pani się jeszcze raz tak, jak po tamtej kłótni, proszę jak najszybciej skontaktować się ze mną.- podał mi swoją wizytówkę. -Proszę pisać o każdej porze dnia i nocy, może pani przyjść także do mnie prywatnie, nie do szpitala, jeśli pani tak woli. Rozumiemy się?
-Tak, oczywiście.
-W takim razie, proszę dalej brać te leki, które pani poprzednio zapisałem i naprawdę, doradzałbym zmianę otoczenia.
-Dobrze, zrobię tak.- obiecałam.
-Do widzenia.
-Do widzenia.

Po jego wyjściu Hermiona weszła do salonu z kubkiem pełnym parującej herbaty. Podziękowałam jej a potem poprosiłam, by usiadła ze mną na chwilę. Widziałam jej smutne oczy i z trudem uśmiechniętą twarz i wyzywałam się w duszy od najgorszych idiotek. Było mi strasznie przykro, że to wszystko moja wina, ale nie wiedziałam, jakimi słowami to jej powiedzieć. W końcu wzięłam ją za rękę i spojrzałam jej w oczy, a ona potrząsnęła głową.
-Daj spokój, nie mów nic.- szepnęła, uśmiechając się już bardziej po swojemu. -Nie ma o czym mówić.
-Ja naprawdę…
-Marta, no już, cicho.- zganiła mnie żartobliwie a ja uśmiechnęłam się z wdzięcznością Prawdziwy przyjaciel dobra rzecz , przypomniało mi się dawne powiedzenie jednej z moich koleżanek. Prawda.

[ 2350 komentarze ]


 
Część 28.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:31

Dwudziestego szóstego lutego Rod wyszedł ze szpitala, a drugiego marca pojawił się po raz pierwszy w pracy, wzbudzając niemałą sensację. Sam unikał jakichkolwiek komentarzy na temat swojej choroby i trzymał wszystkich w nieświadomości prawdy.
Zobaczyłam go tego dnia rano, gdy spieszyłam się do pracy: czekał wraz z innymi w kolejce do jednej z wind. Zauważył mnie, ale nie podszedł do mnie, tylko uśmiechnął się powitalnie. Odpowiedziałam w ten sam sposób, chociaż wiedziałam, że to, co mnie czeka za chwilę, z pewnością go tego uśmiechu pozbawi. Na razie jednak stałam spokojnie parę osób za nim, a gdy wsiedliśmy do windy, stanęłam mimochodem obok.
Po rozmowie z Helen Rolleycoat nie pojawiłam się w szpitalu ponownie. Nie wiem za bardzo, dlaczego, może bałam się, że swoim przyjściem rozbudzę w nim nadzieję? Niestety, nie mogłam postąpić inaczej, a nawet jeśli, to zrobiłabym to wbrew sobie. Postanowiłam porozmawiać z nim i miałam świadomość, że będzie to jedna z trudniejszych rozmów, trudniejszych lecz zarazem nieuniknionych. W końcu dotarliśmy na drugie piętro i wysiedliśmy razem z pięcioma innymi osobami. Wykorzystałam sytuację i złapałam Roda za rękaw w chwili, gdy ruszył korytarzem.
Staliśmy i patrzyliśmy na siebie bez słowa. Nagle to, co miałam mu do powiedzenia, wydało mi się tak głupie i niestosowne w tej sytuacji, że zabrakło mi jakichkolwiek słów. W końcu powiedziałam coś, co zabrzmiało o wiele gorzej- przynajmniej w moich uszach.
-Cześć, Rod… udanej pracy.
- i wyminęłam go, idąc do swojego gabinetu. Dopiero, gdy usiadłam w fotelu, zrozumiałam, jak idiotycznie się zachowałam. Stchórzyłaś i tyle , zganiłam surowo samą siebie. Pewnie tak, ale jak miałam mu tak od pierwszego zdania powiedzieć, że… no właśnie, nawet sama przed sobą nie potrafię się wysłowić! Oparłam głowę na dłoni i zamknęłam oczy. Uspokój się, Marta… to zwykła rozmowa… może trudna, ale takich ludzie prowadzą tysiące dziennie na całym świecie.
-Tak, tylko że…- mruknęłam a potem machnęłam ręką i postanowiłam zająć się pracą. Może później będzie lepsza okazja, żeby z nim porozmawiać , pocieszyłam się marnie i nim się obejrzałam, wpadłam w wir roboty.
Dochodziła druga, kiedy zastukano do drzwi mojego gabinetu. Akurat zajęta byłam pisaniem a Carlota cicho krzątała się za moimi plecami (dostała wolne popołudnie, żeby pojechać do lekarza- miała jakieś problemy z płucami- ale kończyła dopiero o trzeciej).
-Proszę.- powiedziałam, nie podnosząc głowy znad raportu, ale głos, który powiedział „Dzień dobry” kazał mi podnieść głowę.
-Rod??- tylko tyle byłam w stanie z siebie wydusić.
-Mam dla pani parę kart do podpisu, chodzi o raporty z zeszłego miesiąca, obecność a zebraniach i mam też powiadomienie od Ministra o nowym planie wizytacji.- to mówiąc, podszedł do mojego biurka i położył na nim wspomniane dokumenty, nie patrząc na mnie. -Proszę podpisać tutaj i tutaj… o, właśnie, dziękuję bardzo, tutaj…- wskazał mi dłonią puste miejsca a ja podpisałam machinalnie, niespecjalnie przywiązując wagę do jego słów. Dopiero po sekundzie zorientowałam się, że Carlota wyszła z mojego gabinetu niemalże bezszelestnie. Rod zabrał mi dokumenty i, prostując się, spojrzał na mnie.
-O co chciałaś mnie zapytać dzisiaj rano?- zniżył głos.
-O… o nic ważnego.- uśmiechnęłam się beztrosko, zaskoczona jego pytaniem. -Naprawdę… przepraszam, chciałam ci życzyć tylko udanej pracy i powiedzieć, że dobrze, że już wróciłeś. No, co tak patrzysz?
-Marta…- zagryzł wargi i spojrzał mi w oczy. -Proszę cię, powiedz mi prawdę.
Patrzyłam na niego bez słowa, bawiąc się piórem. Wyjął mi je delikatnie z ręki.
-Po prostu chciałam z tobą porozmawiać.- powiedziałam cicho.
-O której dziś kończysz?
-O wpół do trzeciej.
-Przyjdę po ciebie… i pójdziemy się przejść.
Uniosłam na niego wzrok. Stropił się i roześmiał krótko.
-No, chyba że wolisz obiad czy kolację… nie chciałem ci tego proponować.
-Nie, możemy iść na spacer.- powiedziałam, spuszczając głowę. -Dzięki, Rod.
-Nie ma za co.- skłonił się lekko i, mówiąc „Do widzenia”, wyszedł, nim zdążyłam odpowiedzieć.

Spacer z Rodem na pewno nie był mile wyczekiwanym przeze mnie elementem popołudnia, chociaż muszę przyznać, że bardzo liczyłam na rozmowę z nim i jej efekty. Niemniej, rozmowa, jaką mieliśmy do przeprowadzenia, wcale nie wpływała dodatnio na nasze kontakty i nie ułatwiała nam komunikacji; wręcz przeciwnie, przez dwadzieścia minut szliśmy tą samą aleją parkową, nie zamieniwszy ze sobą ani jednego słowa. W końcu to obopólne milczenie zaczęło mi ciążyć na tyle nieznośnie, że odważyłam się odezwać.
-Rod… chcę, żebyś wiedział, że… że cenię to, co zrobiłeś, chociaż naraziłeś życie… dziękuję. Nie powinieneś był… ale…
-Nie ma o czym mówić. Nie żałuję tego, co zrobiłem i zrobiłbym to jeszcze raz, gdybym musiał.- odpowiedział, nie patrząc na mnie. Zaraz jednak zatrzymał się przede mną i wbił dłonie w kieszenie płaszcza. -Marta, musiałem… wiedziałem, jak się czujesz… chciałem ci pomóc.
-Powiedz mi, co ty właściwie zrobiłeś? Co się stało tak naprawdę?- zapytałam, a Rod zaczął swoją opowieść.
-Odkryłem, że często Pod Świńskim Łbem przesiaduje taki jeden facet, który popiera Sama - Wiesz - Kogo… śmierciożerca. Nie pamiętam, jak się nazywa, ale było o nim w gazetach, uciekł z Azkabanu razem z kilkoma innymi poplecznikami… Ministerstwo nic nie mogło im zrobić, byli nieuchwytni, a potem, jak Ten Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać powrócił- a bynajmniej takie były plotki- stali się zbyt silni, by robić sobie coś z naszego prawa. Pomyślałem, że… że śmierciożercy na pewno wiedzą, który z nich zabił… zabił Dracona. Nawiązałem z nim kontakt… długo to trwało, był bardzo nieufny, ale ja przedstawiłem się pod innym nazwiskiem i udawałem, że chcę się do nich przyłączyć i że mam na oku kolejnych… kolejnych ludzi z Ministerstwa, którzy są przeciwko ich panu i których mogliby zabić. Zainteresował się tym… podałem mu kilka nazwisk, oczywiście fałszywych i sam wyraziłem gotowość zostania ich szpiegiem… postanowił mnie przedstawić mnie mu… wprowadzić w ich świat… ale chyba Ten Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać przejrzał mnie… nie wiem, jak to zrobił…

Ja wiedziałam… legilimencja… ktoś, kto nie jest dobrze przygotowany z oklumencji, nie ma szans ukryć swoich prawdziwych myśli i odczuć zwłaszcza przy bezpośrednim kontakcie z Czarnym Panem…

-po prostu powiedział, że kłamię i że jestem nędznym oszustem, a potem chciał odkryć, dla kogo pracuję… kto mnie wysłał na zwiady…
-Torturował cię? -zapytałam cicho, wpatrując się szklanym wzrokiem w drzewa naprzeciwko.
-Nie wiem… nie pamiętam. Rzucił na mnie zaklęcie niewybaczalne Cruciatus… ale straciłem przytomność po paru chwilach.
Spojrzałam na niego a on na mnie. Tak spokojnie o tym mówił… a więc było o wiele gorzej, niż mi wyjawił…
-Ocknąłeś się dopiero pod szpitalem?
-Tak.- przytaknął. -A właściwie, dopiero jak mnie wieźli na oddział… na krótko.
Milczeliśmy, nie patrząc na siebie. Robiło się coraz zimniej i zanosiło się znowu na deszcz.
-Wiesz… cały czas próbowałem wybadać, co oni wiedzą o tej akcji… w międzyczasie zapytałem tego śmierciożercę o atak na was… chciałem się dowiedzieć, kto brał udział w tej akcji, ale on nie wiedział… mówił, że jego tam nie było… że tylko Czarny Pan… przepraszam, że tylko Sama - Wiesz - Kto wie, kto tam był.
Poczułam się tak, jakby wrzucono mi do płuc rozpalone żelazo. Nie byłam w stanie się ruszyć. Jak przez watę usłyszałam głos Roda:
-Przepraszam, że niczego nie udało mi się dowiedzieć.
-Daj spokój.- powiedziałam nieco drżącym głosem i potrząsnęłam głową. -Rod, ja i tak się dziwię, że on… że on cię nie zabił… miałeś dużo szczęścia, że przeżyłeś… zrobiłeś dla mnie naprawdę dużo… nie przepraszaj, nie masz za co. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
Spojrzał na mnie poważnie i położył dłoń na mojej dłoni. Moje palce zadrżały.
-Nie chcę, żebyś mi się odwdzięczała… chciałbym tylko, żebyś wróciła do siebie, żebyś żyła dalej i była szczęśliwa… o nic więcej nie będę prosił bo wiem, że nie wolno mi.
Patrzyłam na niego bez słowa, nie mogłam wprost oderwać wzroku od jego poważnej, ale smutnej twarzy.
-Przepraszam cię za to, co powiedziała moja matka… nie powinna była.
-Nie, nie, nic nie szkodzi, ja… rozumiem ją, naprawdę.
-Ona chciałaby dla nas jak najlepiej… ale nie rozumie jednej rzeczy: nie można zmusić kogoś, by pokochał drugą osobę. Jeśli naprawdę się kogoś kocha i nie można z nim być, to warto zawalczyć chociaż o tę trochę szczęścia dla tej osoby… o ulgę, uśmiech… ale nie można walczyć o cudze uczucia. Zależy mi na tobie i uważam, że jesteś cudowną osobą lecz nigdy nie prosiłbym cię o to, byś mnie pokochała… bo wiem, że twoje serce zawsze należało do… do kogoś innego i nic tego nie zmieni.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Byłam roztrzęsiona i chciało mi się płakać z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu.
-Rod, przykro mi, że tak wyszło.- powiedziałam w końcu, unikając jego wzroku. -Zwłaszcza po tym, co dla mnie…
- Nie, nie traktujmy tego, co zrobiłem, jako jakiegoś długu. Nie chcę, żebyś czuła się zobowiązana do czegokolwiek względem mnie, a już na pewno nie do uczuć. Ja wiem, że ty go bardzo kochałaś a on z pewnością kochał ciebie, zresztą, trudno tego nie robić… może… po prostu zostańmy przyjaciółmi?

Tak też się stało: zostaliśmy przyjaciółmi, chociaż niecodzienna była to przyjaźń. W głębi duszy cały czas czułam, że prawdziwe uczucia Roda wobec mnie są nieco głębsze, ale walczy z nimi, więc starałam się mu w tej walce pomóc, jak najmniej dając mu nadziei i cały czas dbając o swoisty dystans przyjacielski.
Na początku było mi trudno także przejść do porządku dziennego nad tym, czego od niego się dowiedziałam. Dopiero w chwili, gdy usłyszałam, że nie udało mu się odkryć nazwiska śmierciożercy odpowiedzialnego za śmierć Dracona, uświadomiłam sobie, jak bardzo na tę informację liczyłam i jak wielką nadzieję w istocie z nią wiązałam. Co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, kto to? No przecież nie możesz iść do jego domu i tak po prostu zabić go jednym zaklęciem… nie zrobiłabyś nic, więc nie ma sensu tak się zapalać do tego , mówiłam sobie w chwilach największej rozterki lecz i tak wciąż pragnęłam poznać nazwisko zabójcy.

Mniej więcej w pierwszej połowie marca Ministerstwo organizowało bankiet wiosenny dla pracowników. Otrzymane zaproszenie wsunęłam na najwyższą półkę szafki i nie miałam zamiaru go zdejmować, jednakże stało się nieco inaczej.
-Marta, wiem, że nie powinienem tego robić, ale chciałbym, żebyś poszła ze mną na ten bankiet. Nic nie mów, daj mi skończyć- uniósł dłoń, widząc moją minę. -nie zamierzam cię do niczego zmuszać, ale uważam, że najwyższy czas, abyś zaczęła żyć normalnie. Minęły trzy miesiące, chodzisz do pracy, mieszkasz sama, więc dlaczego nie zrobić kroku dalej?
-Może dlatego, że nie czuję się na siłach ani nie mam nastroju na taki krok?- odpowiedziałam trochę za ostro.
Byliśmy właśnie w domu Hermiony i Rona, którzy urządzili małe przyjęcie z okazji urodzin Rona. Postanowiłam pomóc Hermionie i poszłam do kuchni przygotować lemoniadę z lodem, podczas gdy ona pilnowała stołu i dobrego nastroju solenizanta. Harry przyszedł za mną i teraz, opierając się o piec, nie spuszczał ze mnie wzroku, chociaż ja udawałam, że tego nie widzę, z pasją wytrząsając lód z woreczków wprost do wysokich szklanek. Wyjął mi bezceremonialnie woreczek z rąk i obrócił twarzą ku sobie.
-Spójrz na mnie i powiedz, że ze mną pójdziesz.
-Harry, ty chyba żartujesz!- popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. -Nie chcę tam iść, rozumiesz? Bardzo ci dziękuję za propozycję, ale nie skorzystam i…- urwałam, bo on puścił mnie a w jego oczach zabłysła złość.
-Nie chcesz, czy nie możesz ze mną iść?- zapytał cicho.
-Nie chcę. Powiedziałam ci, że nie chcę.
-Idziesz z Rodem, tak?
-Na litość boską, Harry, powiedziałam ci już, że w ogóle nie mam zamiaru tam iść ani z Rodem, ani z tobą, ani z nikim innym! Daj mi wreszcie spokój!- podniosłam nieco głos i znowu zaczęłam wrzucać lód do szklanek, a potem napełniać je jasnożółtym płynem, milcząc zaciekle. W dodatku złościło mnie to, że Harry cały czas stoi za mną. Jak on w ogóle śmiał…
-Przepraszam.- usłyszałam w pewnej chwili. -Nie powinienem był… przepraszam. Nie gniewaj się… chciałem tylko…
-Co chciałeś?- odwróciłam się w jego stronę ze szklanką w ręku, omal nie oblewając się lemoniadą. -Bo jak na razie, to świetnie wychodzi ci głupie podejrzewanie mnie o byle co i traktowanie, jak swoją własność.
-Nie, to nie tak.- spojrzał na mnie przepraszająco. -Naprawdę nie chciałem zrobić ci przykrości… ja tylko chcę, żebyś… żebyś była szczęśliwa i normalnie żyła.
Dokładnie to samo powiedział mi Rod przypomniałam sobie mimochodem, odstawiając z westchnieniem szklanki na blat.
-Też tego chcę… ale to nie idzie tak szybko, jak myślisz.- szepnęłam, nie patrząc na niego. -Wiem, że wszyscy chcecie mi pomóc i doceniam to, naprawdę lecz potrzebuję jeszcze trochę czasu. Jeszcze nie uporałam się z tym całym galimatiasem.
-Co ci powiedział Rod?- zapytał cicho. Chyba to pytanie padło między nami po raz pierwszy. Zagryzłam wargi a potem wzruszyłam ramionami.
-Niczego się nie dowiedział… tylko Czarny Pan wie, kto brał udział w tej akcji.
Podszedł do mnie i pogładził mnie po ramieniu.
-Nie martw się… na pewno go znajdziemy. W końcu to musi być największy drań w tym całym towarzystwie.
-Dzięki… i nie gniewaj się, że odrzuciłam twoje…
-Jasne, nie ma sprawy… rozumiem.- uniósł uspokajająco dłoń. -Zapomnijmy o tym.
-OK.- powiedziałam i podałam mu dwie szklanki z lemoniadą. -To dla solenizanta i jego żony. Zaraz przyniosę resztę.

Marzec na ogół jest chłodnym miesiącem lecz tamtego wieczora było niespodziewanie ciepło. Dobrze, bo przynajmniej nie marzłam w swojej sukience z wesela Hermiony i Rona, świeżo upieczonych państwa Weasley.
Stałam w zielonym holu budynku Ministerstwa przed wejściem na salę balową i zbierałam się w sobie, by wejść do środka i odnaleźć trójkę moich byłych współlokatorów. Umówili się ze mną godzinę po rozpoczęciu bankietu na kolację w restauracji.
-Wiesz, jak ja nie lubię bankietów, poza tym, po co mamy marnować okazję do wspólnego posiedzenia w kameralnym gronie, skoro i tak będziemy już elegancko ubrani? Zaszalejemy nieco, ale w drugą stronę.- zadecydowała Hermiona. Prawdę mówiąc, był to zaskakujący pomysł, ale zgodziłam się, no bo w końcu to byli moi przyjaciele.
-Poza tym, będziemy mieli pretekst do wcześniejszego wyjścia.- cieszył się Ron, a ja nie miałam serca, by odmówić.
Najgorsze w tym wszystkim dla mnie było to, że musiałam wejść na tę pełną salę i przejść pod ostrzałem kilkuset spojrzeń. Nienawidziłam szczerze takich sytuacji od zawsze i nic się w tej sprawie u mnie z wiekiem nie zmieniało, wbrew zapewnieniom moich znajomych.
-Po prostu wejdź tam i znajdź ich, mieli zarezerwowany stolik po lewej stronie w rogu.- powiedziałam sama do siebie i zerknęłam na ochroniarza, czy mnie nie usłyszał, ale on stał nadal w swej sztywnej, eleganckiej pozie.
-Proszę, oto zaproszenie… ja i tak tylko na chwilę.- podeszłam do niego i pokazałam mu kartę. Sprawdził ją solidnie a potem wyprężył dłoń i wpuścił mnie na salę. Podziękowałam i, oddychając głęboko, przekroczyłam próg.
Zawirowało mi w oczach od kolorowych par, szmerów rozmów i stuków kieliszków. Musiałam na chwilę zamknąć oczy, a gdy je otworzyłam, zobaczyłam kilkanaście stóp dalej moich przyjaciół, którzy już machali do mnie dłońmi. Uśmiechnęłam się lekko i ruszyłam w ich stronę, starając się nie zauważać dyskretnie spoczywających na mnie spojrzeń.
-Cześć.- powiedziałam z ulgą, witając się z nimi. -Hermiono, wyglądasz przepięknie!- nie mogłam powstrzymać słów zachwytu nad jej kunsztownym uczesaniem i sukienką w szkocką kratę. -To co, idziemy?- zapytałam, patrząc na nich kolejno.
-Idziemy.- Harry uśmiechnął się do mnie i objął mnie ramieniem. Odwróciliśmy się, by wyjść z sali lecz wtem głos uwiązł mi w gardle, wszystko wokół zatrzymało się. W uszach słyszałam przyspieszony łomot. Przede mną stał Lucjusz Malfoy a obok jego żona i wcale nie zanosiło się na uniknięcie jakże miłej rozmowy zwłaszcza z moim niedoszłym teściem.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 28.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:31

Dwudziestego szóstego lutego Rod wyszedł ze szpitala, a drugiego marca pojawił się po raz pierwszy w pracy, wzbudzając niemałą sensację. Sam unikał jakichkolwiek komentarzy na temat swojej choroby i trzymał wszystkich w nieświadomości prawdy.
Zobaczyłam go tego dnia rano, gdy spieszyłam się do pracy: czekał wraz z innymi w kolejce do jednej z wind. Zauważył mnie, ale nie podszedł do mnie, tylko uśmiechnął się powitalnie. Odpowiedziałam w ten sam sposób, chociaż wiedziałam, że to, co mnie czeka za chwilę, z pewnością go tego uśmiechu pozbawi. Na razie jednak stałam spokojnie parę osób za nim, a gdy wsiedliśmy do windy, stanęłam mimochodem obok.
Po rozmowie z Helen Rolleycoat nie pojawiłam się w szpitalu ponownie. Nie wiem za bardzo, dlaczego, może bałam się, że swoim przyjściem rozbudzę w nim nadzieję? Niestety, nie mogłam postąpić inaczej, a nawet jeśli, to zrobiłabym to wbrew sobie. Postanowiłam porozmawiać z nim i miałam świadomość, że będzie to jedna z trudniejszych rozmów, trudniejszych lecz zarazem nieuniknionych. W końcu dotarliśmy na drugie piętro i wysiedliśmy razem z pięcioma innymi osobami. Wykorzystałam sytuację i złapałam Roda za rękaw w chwili, gdy ruszył korytarzem.
Staliśmy i patrzyliśmy na siebie bez słowa. Nagle to, co miałam mu do powiedzenia, wydało mi się tak głupie i niestosowne w tej sytuacji, że zabrakło mi jakichkolwiek słów. W końcu powiedziałam coś, co zabrzmiało o wiele gorzej- przynajmniej w moich uszach.
-Cześć, Rod… udanej pracy.
- i wyminęłam go, idąc do swojego gabinetu. Dopiero, gdy usiadłam w fotelu, zrozumiałam, jak idiotycznie się zachowałam. Stchórzyłaś i tyle , zganiłam surowo samą siebie. Pewnie tak, ale jak miałam mu tak od pierwszego zdania powiedzieć, że… no właśnie, nawet sama przed sobą nie potrafię się wysłowić! Oparłam głowę na dłoni i zamknęłam oczy. Uspokój się, Marta… to zwykła rozmowa… może trudna, ale takich ludzie prowadzą tysiące dziennie na całym świecie.
-Tak, tylko że…- mruknęłam a potem machnęłam ręką i postanowiłam zająć się pracą. Może później będzie lepsza okazja, żeby z nim porozmawiać , pocieszyłam się marnie i nim się obejrzałam, wpadłam w wir roboty.
Dochodziła druga, kiedy zastukano do drzwi mojego gabinetu. Akurat zajęta byłam pisaniem a Carlota cicho krzątała się za moimi plecami (dostała wolne popołudnie, żeby pojechać do lekarza- miała jakieś problemy z płucami- ale kończyła dopiero o trzeciej).
-Proszę.- powiedziałam, nie podnosząc głowy znad raportu, ale głos, który powiedział „Dzień dobry” kazał mi podnieść głowę.
-Rod??- tylko tyle byłam w stanie z siebie wydusić.
-Mam dla pani parę kart do podpisu, chodzi o raporty z zeszłego miesiąca, obecność a zebraniach i mam też powiadomienie od Ministra o nowym planie wizytacji.- to mówiąc, podszedł do mojego biurka i położył na nim wspomniane dokumenty, nie patrząc na mnie. -Proszę podpisać tutaj i tutaj… o, właśnie, dziękuję bardzo, tutaj…- wskazał mi dłonią puste miejsca a ja podpisałam machinalnie, niespecjalnie przywiązując wagę do jego słów. Dopiero po sekundzie zorientowałam się, że Carlota wyszła z mojego gabinetu niemalże bezszelestnie. Rod zabrał mi dokumenty i, prostując się, spojrzał na mnie.
-O co chciałaś mnie zapytać dzisiaj rano?- zniżył głos.
-O… o nic ważnego.- uśmiechnęłam się beztrosko, zaskoczona jego pytaniem. -Naprawdę… przepraszam, chciałam ci życzyć tylko udanej pracy i powiedzieć, że dobrze, że już wróciłeś. No, co tak patrzysz?
-Marta…- zagryzł wargi i spojrzał mi w oczy. -Proszę cię, powiedz mi prawdę.
Patrzyłam na niego bez słowa, bawiąc się piórem. Wyjął mi je delikatnie z ręki.
-Po prostu chciałam z tobą porozmawiać.- powiedziałam cicho.
-O której dziś kończysz?
-O wpół do trzeciej.
-Przyjdę po ciebie… i pójdziemy się przejść.
Uniosłam na niego wzrok. Stropił się i roześmiał krótko.
-No, chyba że wolisz obiad czy kolację… nie chciałem ci tego proponować.
-Nie, możemy iść na spacer.- powiedziałam, spuszczając głowę. -Dzięki, Rod.
-Nie ma za co.- skłonił się lekko i, mówiąc „Do widzenia”, wyszedł, nim zdążyłam odpowiedzieć.

Spacer z Rodem na pewno nie był mile wyczekiwanym przeze mnie elementem popołudnia, chociaż muszę przyznać, że bardzo liczyłam na rozmowę z nim i jej efekty. Niemniej, rozmowa, jaką mieliśmy do przeprowadzenia, wcale nie wpływała dodatnio na nasze kontakty i nie ułatwiała nam komunikacji; wręcz przeciwnie, przez dwadzieścia minut szliśmy tą samą aleją parkową, nie zamieniwszy ze sobą ani jednego słowa. W końcu to obopólne milczenie zaczęło mi ciążyć na tyle nieznośnie, że odważyłam się odezwać.
-Rod… chcę, żebyś wiedział, że… że cenię to, co zrobiłeś, chociaż naraziłeś życie… dziękuję. Nie powinieneś był… ale…
-Nie ma o czym mówić. Nie żałuję tego, co zrobiłem i zrobiłbym to jeszcze raz, gdybym musiał.- odpowiedział, nie patrząc na mnie. Zaraz jednak zatrzymał się przede mną i wbił dłonie w kieszenie płaszcza. -Marta, musiałem… wiedziałem, jak się czujesz… chciałem ci pomóc.
-Powiedz mi, co ty właściwie zrobiłeś? Co się stało tak naprawdę?- zapytałam, a Rod zaczął swoją opowieść.
-Odkryłem, że często Pod Świńskim Łbem przesiaduje taki jeden facet, który popiera Sama - Wiesz - Kogo… śmierciożerca. Nie pamiętam, jak się nazywa, ale było o nim w gazetach, uciekł z Azkabanu razem z kilkoma innymi poplecznikami… Ministerstwo nic nie mogło im zrobić, byli nieuchwytni, a potem, jak Ten Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać powrócił- a bynajmniej takie były plotki- stali się zbyt silni, by robić sobie coś z naszego prawa. Pomyślałem, że… że śmierciożercy na pewno wiedzą, który z nich zabił… zabił Dracona. Nawiązałem z nim kontakt… długo to trwało, był bardzo nieufny, ale ja przedstawiłem się pod innym nazwiskiem i udawałem, że chcę się do nich przyłączyć i że mam na oku kolejnych… kolejnych ludzi z Ministerstwa, którzy są przeciwko ich panu i których mogliby zabić. Zainteresował się tym… podałem mu kilka nazwisk, oczywiście fałszywych i sam wyraziłem gotowość zostania ich szpiegiem… postanowił mnie przedstawić mnie mu… wprowadzić w ich świat… ale chyba Ten Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać przejrzał mnie… nie wiem, jak to zrobił…

Ja wiedziałam… legilimencja… ktoś, kto nie jest dobrze przygotowany z oklumencji, nie ma szans ukryć swoich prawdziwych myśli i odczuć zwłaszcza przy bezpośrednim kontakcie z Czarnym Panem…

-po prostu powiedział, że kłamię i że jestem nędznym oszustem, a potem chciał odkryć, dla kogo pracuję… kto mnie wysłał na zwiady…
-Torturował cię? -zapytałam cicho, wpatrując się szklanym wzrokiem w drzewa naprzeciwko.
-Nie wiem… nie pamiętam. Rzucił na mnie zaklęcie niewybaczalne Cruciatus… ale straciłem przytomność po paru chwilach.
Spojrzałam na niego a on na mnie. Tak spokojnie o tym mówił… a więc było o wiele gorzej, niż mi wyjawił…
-Ocknąłeś się dopiero pod szpitalem?
-Tak.- przytaknął. -A właściwie, dopiero jak mnie wieźli na oddział… na krótko.
Milczeliśmy, nie patrząc na siebie. Robiło się coraz zimniej i zanosiło się znowu na deszcz.
-Wiesz… cały czas próbowałem wybadać, co oni wiedzą o tej akcji… w międzyczasie zapytałem tego śmierciożercę o atak na was… chciałem się dowiedzieć, kto brał udział w tej akcji, ale on nie wiedział… mówił, że jego tam nie było… że tylko Czarny Pan… przepraszam, że tylko Sama - Wiesz - Kto wie, kto tam był.
Poczułam się tak, jakby wrzucono mi do płuc rozpalone żelazo. Nie byłam w stanie się ruszyć. Jak przez watę usłyszałam głos Roda:
-Przepraszam, że niczego nie udało mi się dowiedzieć.
-Daj spokój.- powiedziałam nieco drżącym głosem i potrząsnęłam głową. -Rod, ja i tak się dziwię, że on… że on cię nie zabił… miałeś dużo szczęścia, że przeżyłeś… zrobiłeś dla mnie naprawdę dużo… nie przepraszaj, nie masz za co. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.
Spojrzał na mnie poważnie i położył dłoń na mojej dłoni. Moje palce zadrżały.
-Nie chcę, żebyś mi się odwdzięczała… chciałbym tylko, żebyś wróciła do siebie, żebyś żyła dalej i była szczęśliwa… o nic więcej nie będę prosił bo wiem, że nie wolno mi.
Patrzyłam na niego bez słowa, nie mogłam wprost oderwać wzroku od jego poważnej, ale smutnej twarzy.
-Przepraszam cię za to, co powiedziała moja matka… nie powinna była.
-Nie, nie, nic nie szkodzi, ja… rozumiem ją, naprawdę.
-Ona chciałaby dla nas jak najlepiej… ale nie rozumie jednej rzeczy: nie można zmusić kogoś, by pokochał drugą osobę. Jeśli naprawdę się kogoś kocha i nie można z nim być, to warto zawalczyć chociaż o tę trochę szczęścia dla tej osoby… o ulgę, uśmiech… ale nie można walczyć o cudze uczucia. Zależy mi na tobie i uważam, że jesteś cudowną osobą lecz nigdy nie prosiłbym cię o to, byś mnie pokochała… bo wiem, że twoje serce zawsze należało do… do kogoś innego i nic tego nie zmieni.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Byłam roztrzęsiona i chciało mi się płakać z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu.
-Rod, przykro mi, że tak wyszło.- powiedziałam w końcu, unikając jego wzroku. -Zwłaszcza po tym, co dla mnie…
- Nie, nie traktujmy tego, co zrobiłem, jako jakiegoś długu. Nie chcę, żebyś czuła się zobowiązana do czegokolwiek względem mnie, a już na pewno nie do uczuć. Ja wiem, że ty go bardzo kochałaś a on z pewnością kochał ciebie, zresztą, trudno tego nie robić… może… po prostu zostańmy przyjaciółmi?

Tak też się stało: zostaliśmy przyjaciółmi, chociaż niecodzienna była to przyjaźń. W głębi duszy cały czas czułam, że prawdziwe uczucia Roda wobec mnie są nieco głębsze, ale walczy z nimi, więc starałam się mu w tej walce pomóc, jak najmniej dając mu nadziei i cały czas dbając o swoisty dystans przyjacielski.
Na początku było mi trudno także przejść do porządku dziennego nad tym, czego od niego się dowiedziałam. Dopiero w chwili, gdy usłyszałam, że nie udało mu się odkryć nazwiska śmierciożercy odpowiedzialnego za śmierć Dracona, uświadomiłam sobie, jak bardzo na tę informację liczyłam i jak wielką nadzieję w istocie z nią wiązałam. Co byś zrobiła, gdybyś wiedziała, kto to? No przecież nie możesz iść do jego domu i tak po prostu zabić go jednym zaklęciem… nie zrobiłabyś nic, więc nie ma sensu tak się zapalać do tego , mówiłam sobie w chwilach największej rozterki lecz i tak wciąż pragnęłam poznać nazwisko zabójcy.

Mniej więcej w pierwszej połowie marca Ministerstwo organizowało bankiet wiosenny dla pracowników. Otrzymane zaproszenie wsunęłam na najwyższą półkę szafki i nie miałam zamiaru go zdejmować, jednakże stało się nieco inaczej.
-Marta, wiem, że nie powinienem tego robić, ale chciałbym, żebyś poszła ze mną na ten bankiet. Nic nie mów, daj mi skończyć- uniósł dłoń, widząc moją minę. -nie zamierzam cię do niczego zmuszać, ale uważam, że najwyższy czas, abyś zaczęła żyć normalnie. Minęły trzy miesiące, chodzisz do pracy, mieszkasz sama, więc dlaczego nie zrobić kroku dalej?
-Może dlatego, że nie czuję się na siłach ani nie mam nastroju na taki krok?- odpowiedziałam trochę za ostro.
Byliśmy właśnie w domu Hermiony i Rona, którzy urządzili małe przyjęcie z okazji urodzin Rona. Postanowiłam pomóc Hermionie i poszłam do kuchni przygotować lemoniadę z lodem, podczas gdy ona pilnowała stołu i dobrego nastroju solenizanta. Harry przyszedł za mną i teraz, opierając się o piec, nie spuszczał ze mnie wzroku, chociaż ja udawałam, że tego nie widzę, z pasją wytrząsając lód z woreczków wprost do wysokich szklanek. Wyjął mi bezceremonialnie woreczek z rąk i obrócił twarzą ku sobie.
-Spójrz na mnie i powiedz, że ze mną pójdziesz.
-Harry, ty chyba żartujesz!- popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. -Nie chcę tam iść, rozumiesz? Bardzo ci dziękuję za propozycję, ale nie skorzystam i…- urwałam, bo on puścił mnie a w jego oczach zabłysła złość.
-Nie chcesz, czy nie możesz ze mną iść?- zapytał cicho.
-Nie chcę. Powiedziałam ci, że nie chcę.
-Idziesz z Rodem, tak?
-Na litość boską, Harry, powiedziałam ci już, że w ogóle nie mam zamiaru tam iść ani z Rodem, ani z tobą, ani z nikim innym! Daj mi wreszcie spokój!- podniosłam nieco głos i znowu zaczęłam wrzucać lód do szklanek, a potem napełniać je jasnożółtym płynem, milcząc zaciekle. W dodatku złościło mnie to, że Harry cały czas stoi za mną. Jak on w ogóle śmiał…
-Przepraszam.- usłyszałam w pewnej chwili. -Nie powinienem był… przepraszam. Nie gniewaj się… chciałem tylko…
-Co chciałeś?- odwróciłam się w jego stronę ze szklanką w ręku, omal nie oblewając się lemoniadą. -Bo jak na razie, to świetnie wychodzi ci głupie podejrzewanie mnie o byle co i traktowanie, jak swoją własność.
-Nie, to nie tak.- spojrzał na mnie przepraszająco. -Naprawdę nie chciałem zrobić ci przykrości… ja tylko chcę, żebyś… żebyś była szczęśliwa i normalnie żyła.
Dokładnie to samo powiedział mi Rod przypomniałam sobie mimochodem, odstawiając z westchnieniem szklanki na blat.
-Też tego chcę… ale to nie idzie tak szybko, jak myślisz.- szepnęłam, nie patrząc na niego. -Wiem, że wszyscy chcecie mi pomóc i doceniam to, naprawdę lecz potrzebuję jeszcze trochę czasu. Jeszcze nie uporałam się z tym całym galimatiasem.
-Co ci powiedział Rod?- zapytał cicho. Chyba to pytanie padło między nami po raz pierwszy. Zagryzłam wargi a potem wzruszyłam ramionami.
-Niczego się nie dowiedział… tylko Czarny Pan wie, kto brał udział w tej akcji.
Podszedł do mnie i pogładził mnie po ramieniu.
-Nie martw się… na pewno go znajdziemy. W końcu to musi być największy drań w tym całym towarzystwie.
-Dzięki… i nie gniewaj się, że odrzuciłam twoje…
-Jasne, nie ma sprawy… rozumiem.- uniósł uspokajająco dłoń. -Zapomnijmy o tym.
-OK.- powiedziałam i podałam mu dwie szklanki z lemoniadą. -To dla solenizanta i jego żony. Zaraz przyniosę resztę.

Marzec na ogół jest chłodnym miesiącem lecz tamtego wieczora było niespodziewanie ciepło. Dobrze, bo przynajmniej nie marzłam w swojej sukience z wesela Hermiony i Rona, świeżo upieczonych państwa Weasley.
Stałam w zielonym holu budynku Ministerstwa przed wejściem na salę balową i zbierałam się w sobie, by wejść do środka i odnaleźć trójkę moich byłych współlokatorów. Umówili się ze mną godzinę po rozpoczęciu bankietu na kolację w restauracji.
-Wiesz, jak ja nie lubię bankietów, poza tym, po co mamy marnować okazję do wspólnego posiedzenia w kameralnym gronie, skoro i tak będziemy już elegancko ubrani? Zaszalejemy nieco, ale w drugą stronę.- zadecydowała Hermiona. Prawdę mówiąc, był to zaskakujący pomysł, ale zgodziłam się, no bo w końcu to byli moi przyjaciele.
-Poza tym, będziemy mieli pretekst do wcześniejszego wyjścia.- cieszył się Ron, a ja nie miałam serca, by odmówić.
Najgorsze w tym wszystkim dla mnie było to, że musiałam wejść na tę pełną salę i przejść pod ostrzałem kilkuset spojrzeń. Nienawidziłam szczerze takich sytuacji od zawsze i nic się w tej sprawie u mnie z wiekiem nie zmieniało, wbrew zapewnieniom moich znajomych.
-Po prostu wejdź tam i znajdź ich, mieli zarezerwowany stolik po lewej stronie w rogu.- powiedziałam sama do siebie i zerknęłam na ochroniarza, czy mnie nie usłyszał, ale on stał nadal w swej sztywnej, eleganckiej pozie.
-Proszę, oto zaproszenie… ja i tak tylko na chwilę.- podeszłam do niego i pokazałam mu kartę. Sprawdził ją solidnie a potem wyprężył dłoń i wpuścił mnie na salę. Podziękowałam i, oddychając głęboko, przekroczyłam próg.
Zawirowało mi w oczach od kolorowych par, szmerów rozmów i stuków kieliszków. Musiałam na chwilę zamknąć oczy, a gdy je otworzyłam, zobaczyłam kilkanaście stóp dalej moich przyjaciół, którzy już machali do mnie dłońmi. Uśmiechnęłam się lekko i ruszyłam w ich stronę, starając się nie zauważać dyskretnie spoczywających na mnie spojrzeń.
-Cześć.- powiedziałam z ulgą, witając się z nimi. -Hermiono, wyglądasz przepięknie!- nie mogłam powstrzymać słów zachwytu nad jej kunsztownym uczesaniem i sukienką w szkocką kratę. -To co, idziemy?- zapytałam, patrząc na nich kolejno.
-Idziemy.- Harry uśmiechnął się do mnie i objął mnie ramieniem. Odwróciliśmy się, by wyjść z sali lecz wtem głos uwiązł mi w gardle, wszystko wokół zatrzymało się. W uszach słyszałam przyspieszony łomot. Przede mną stał Lucjusz Malfoy a obok jego żona i wcale nie zanosiło się na uniknięcie jakże miłej rozmowy zwłaszcza z moim niedoszłym teściem.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 27.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:30


Przecież to całkowicie normalne, że matka chce dobrze dla swojego syna… tylko zapomniałaś o tym, patrzysz na tę kwestię przez pryzmat Lucjusza Dracona… nie nawykłaś do tego, że ktoś chce dla ciebie dobrze…

Przewróciłam się w pościeli, patrząc w okno, zasłonięte białą zasłonką z batystu. Zza niej prześwitywał ciemny granat nieba i łagodny owal księżyca w towarzystwie jasnych punkcików gwiazd. Kolejna z niewielu pogodnych, lutowych nocy.
Wstałam z łóżka i owinęłam się miękkim, żółtym szlafrokiem. Podszedłszy do parapetu, usiadłam na nim i wyjrzałam za okno, uchyliwszy przedtem jedną połówkę. Wróciłam do swoich rozmyślań.

-Jesteś pewien…?
-Tak, jestem pewien.
Ciemnowłosa dziewczyna roześmiała się i wtuliła twarz w ramię obejmującego ją, jasnowłosego chłopaka. Oboje mieli na sobie szaty z zielonymi lamówkami, a także odznaki prefektów.
-Marta, Draco!- zawołał ktoś, więc odwrócili się i na chwilę oślepił ich blask flesza.
-Blaise, jak możesz…- powiedział z udaną urazą blondyn, obejmując dziewczynę ramieniem i patrząc na czarnowłosego chłopaka z aparatem, który właśnie wszedł do salonu. Blaise rozłożył dłonie i wyszczerzył zęby.
-Nie marudź, tylko lepiej spójrz, jaką piękną fotkę wam pstryknąłem.- powiedział, podchodząc do nich i pokazując im zdjęcie, jakie właśnie wyskoczyło z aparatu.
-Draco Malfoy i Marta Pears, absolwenci Hogwartu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem łamane przez tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem, prefekci Slytherinu i najbardziej zakochana para na siódmym roku.
-Nie wygłupiaj się, Blaise!- dziewczyna trzepnęła bruneta ze śmiechem, ale zaraz umilkła, spojrzała na stojącego obok niej chłopaka i położyła dłoń na jego ramieniu. On dotknął palcami jej policzka i pochylił głowę tak, by móc ją pocałować. Blaise uśmiechnął się pod nosem.


Tak… Blaise wyjechał do Krasnojarska z ojcem zaraz po zakończeniu szkoły, gdy jego rodzice rozwiedli się a pan Zabini znalazł tam pracę; podobno ożenił się ponownie z jakąś rosyjską tancerką, ale nie wiem tego na pewno, bo po wyjeździe Blaise’a straciliśmy z nim kontakt.
Za oknem zerwał się wiatr. Batystowa zasłona zafalowała. Zamknęłam okno i oparłam czoło o chłodną szybę. Co było później?

Pociąg wjechał na stację z gwizdem i wówczas w przedziałach zakotłowało się. Uczniowie w wieku od jedenastu do osiemnastu lat zaczęli migiem zbierać swoje tobołki i chować słodycze, przekrzykując się nawzajem.
-A oni jak zawsze, jeden wielki rejwach!- zaśmiał się Draco, zatrzymując się, by przepuścić małą, pucołowatą dwunastolatkę z wielką walizką. Obejrzał się na mnie. W jego oczach zapaliły się wesołe ogniki, współgrające z łobuzerskim uśmiechem. Był o wiele wyższy od większości wysypujących się na korytarz uczniów, żartowałam, że musi schylać głowę, przy wchodzeniu do przedziału. Za nami uformował się ogonek siedemnasto- i osiemnastolatków, którzy wracali Hogwart Ekspresem po raz ostatni. Uśmiechnęłam się do niego, a on ruszył dalej korytarzem.
W końcu udało nam się dotrzeć do wyjścia. Draco wyskoczył pierwszy.
-Vincent, rzucisz mi za chwilę moją torbę!
-Jasne!- zawołał grubym głosem muskularny, ciemnowłosy chłopak, stojący tuż za mną. Draco rozejrzał się po peronie, a potem wziął moją torbę i, postawiwszy ją na ziemi obok swoich nóg, wszedł na pierwszy stopień. Był tak blisko mnie, że jego włosy łaskotały moje czoło.
-Przepuścisz mnie?- zapytałam cicho, mrużąc oczy i tłumiąc uśmiech. Draco pochylił głowę a jego oddech połaskotał mnie w ucho:
-A jak myślisz?
Objęłam go za szyję i spojrzałam mu z bliska w oczy.
-Myślę, że będziesz musiał, bo zaraz wyprowadzisz z równowagi stojących za mną uczniów.
Parsknął śmiechem i, chwytając mnie mocno w pasie, powoli zszedł na peron, a potem postawił mnie ostrożnie na nogi tak, by inni, niecierpliwiący się z wolna uczniowie, mogli opuścić pociąg.
-Hej, łap!- usłyszeliśmy gruby głos Vincenta. W samą porę Draco zdążył puścić mnie i złapać swoją torbę. Zachwiał się lekko, ale utrzymał równowagę.
-Dobrze, że mnie nie zabiłeś.- burknął obrażonym tonem na osiłka, który właśnie wygramolił się na peron. -Powiedziałem przecież, żebyś mi ją rzucił za chwilę!
-Spokojnie.- położyłam dłoń na jego ramieniu. Rzucił Crabbe’owi ostatnie ponure spojrzenie i poczekał, aż z pociągu wyskoczy Blaise i Gregory Goyle, bardzo podobny do Crabbe’a z wyglądu.
-No, to jak… wolność na całego, Draco?- roześmiał się Blaise, prostując się i wesoło uśmiechając do mnie i Dracona. -Warto by było się jakoś jeszcze spotkać… chociaż nie wiem, co mi wykręci ojciec.
-Nie przejmuj się, na pewno wszystko się ułoży… może jeszcze do siebie wrócą.- powiedziałam pocieszająco, ale Blaise uśmiechnął się tylko krzywo.
-Daj znać, jak będziesz miał czas.- podał rękę Malfoyowi, a ten uścisnął ją mocno.
-Jasne. Trzymaj się, Blaise.
-OK.-
Spojrzeli na siebie uważnie, a potem chłopak odwrócił się do mnie. Podeszłam i uścisnęłam go.
-Mam nadzieję, że wam też się wszystko ułoży.- mruknął. Zaśmiałam się cicho i odpowiedziałam, zerkając na Dracona, który rozmawiał właśnie z Goylem. Jego jasne włosy lśniły w słońcu.
-Tak, ja też bym chciała.
-No, na razie.- puścił do mnie oko, wymienił uściski dłoni z resztą chłopaków i podążył z kufrem w stronę stojącego kilkadziesiąt stóp dalej mężczyzny w letnim płaszczu.
Pożegnaliśmy się z Vincentem i Gregiem, którzy także wrócili do swoich ojców a potem ja podeszłam jeszcze do Hermiony. Ron i Harry, stojący obok, również powiedzieli mi „cześć” lecz było to bardzo zdawkowe pożegnanie.
-No, to jak?- Draco przyciągnął mnie do siebie, gdy już wszystkie pożegnania mieliśmy z głowy. -Może skoczymy na lunch do Dziurawego Kotła… albo nie, do Gallantice, ja zapraszam.
-Chętnie… ale czy na ciebie nie czekają…?- zapytałam z wahaniem. Przez jego twarz przebiegł lekki cień, gaszący nieznacznie jego uśmiech.
-Nie.- odpowiedział. -Powiedziałem, że wrócę sam do domu. A twoi rodzice? O ile pamiętam, mówiłaś, że mieli na ciebie czekać w Londynie…
-Tak, zatrzymali się z tej okazji w jakimś hotelu, ale umówiliśmy się po południu, nawet wieczorem. Mama podejrzewała, że może być jakaś impreza zakończeniowa.
-Imprezy co prawda nie ma, ale zaraz możemy ją sobie rozkręcić, co ty na to?- spojrzał na mnie figlarnie tak, że musiałam się roześmiać. Położyłam dłonie na jego ramionach, przyobleczonych w ciemnogranatową koszulę, doskonale komponującą się z dżinsami i pocałowałam go, a w przerwie między jednym muśnięciem jego warg a drugim mruknęłam:
-Jestem jak najbardziej za.
-Cudownie.- odpowiedział i, przechyliwszy głowę, przyciągnął mnie do siebie mocniej, całując mnie a ja oplotłam ramionami jego szyję.


Przymknęłam na chwilę oczy. Zdało mi się, że czuję to przesycone zapachem wakacji, miłości i słońca powietrze a w uszach słyszę powitalny gwar. Tak, było mi wtedy bardzo dobrze… jedna z wielu beztroskich chwil z Draconem…

Był ciepły wrzesień. Liście złociły się na drzewach w przygrzewającym słońcu a karminowe korale jarzębin niemalże płonęły w jego promieniach. Powietrze pachniało jesienią i dymem. Wszędzie turlały się lśniące kasztany a spod stóp umykały klonowe „noski”, unoszone ciepłym podmuchem wiatru. Podniosłam jeden z nich z uśmiechem i zaczęłam się nim bawić, gdy ktoś zakrył mi od tyłu oczy a w uchu zawibrował mi ciepły głos, w którym brzmiały figlarne nutki:
-Jeśli zgadniesz, kim jestem, otrzymasz wspaniałą nagrodę.
-Draco, nie strasz mnie.- roześmiałam się i odwróciłam, zdejmując jego dłonie z twarzy. Natychmiast splótł je na mojej talii i przytulił mnie mocno, całując.
-Dobrze cię widzieć, Martuś… stęskniłem się potwornie przez te dwa miesiące.
-Ja za tobą też… listy to nie to samo.- mruknęłam w rękaw jego jasnego swetra, wdychając z lubością zapach jego włosów, sięgających w tej chwili kołnierzyka białej koszuli. -Brakowało mi ciebie, twojego głosu, twoich żartów… nawet twoich swetrów i koszul, które zawsze tak pięknie pachną!
Draco odchylił głowę do tyłu i wybuchł śmiechem, a potem objął mnie ramieniem i przyglądał mi się przez dłuższą chwilę z dziwnym uśmiechem.
-Zmieniłaś się przez te dwa miesiące.
-Co? No coś ty!- zawołałam z rozbawieniem. -Poważnie?
-Poważnie. Jesteś jakaś… starsza!
-No wiesz, a już myślałam, że powiesz: ładniejsza.- puknęłam go żartobliwie w ramię, a on roześmiał się i zawołał obronnie:
-To też, ale naprawdę wydoroślałaś przez te wakacje!
- To już brzmi lepiej.- zgodziłam się łaskawie i objęłam go w pasie. -Ty za to jesteś o wiele grubszy!
-Dzięki.- parsknął śmiechem. -Jeszcze trochę, a będę miał nadwagę!
-Musisz uważać, za dużo karmelków.- żartowałam.
Jasnym było, że nie było mowy o żadnym tyciu w jego wypadku, przemianę materii zawsze miał fenomenalną, jednakże widać było, że zmężniał i jego mięśnie były bardziej rozbudowane. Było mu z tym bardzo do twarzy, podobnie jak z nieco dłuższymi, niż zwykle włosami: prawdę mówiąc, wyglądał fantastycznie, był taki przystojny… wręcz rozpierała mnie duma i radość, że wybrał właśnie mnie, gdy tak patrzyłam na niego, a on śmiał się i opowiadał, co u niego słychać.
Dotąd od chwili ukończenia szkoły komunikowaliśmy się wyłącznie za pomocą listów, dlatego też z utęsknieniem wyczekiwaliśmy pierwszego spotkania we wrześniu. Postanowiliśmy pobyć razem kilka dni a potem udać się wspólnie do Dublina i poszukać korzystnych ofert mieszkaniowych: dostaliśmy się na wymarzone prawo do najlepszej uczelni w regionie i chcieliśmy wyjechać do Irlandii razem. Na czas pobytu w Londynie zatrzymałam się w Dziurawym Kotle.
Gdzieś po paru godzinach spaceru po naszej ulubionej dzielnicy Londynu- Westminsterze- złapał nas deszcz, ratowaliśmy się więc szybką ewakuacją do pierwszej lepszej restauracji, która, na nieszczęście, znajdowała się dwie ulice dalej, w związku z czym przekroczyliśmy jej próg dość przemoczeni, ale roześmiani i rozweseleni. Na szczęście, szybko osuszyliśmy się i rozgrzaliśmy się nad kubkiem gorącej herbaty z sokiem jagodowym i pysznymi tartami z kozim serem. Rozmowa zeszła na planowany wyjazd do Irlandii.
-Słuchaj, a twoi rodzice w ogóle wiedzą o tym, że chcesz studiować prawo w Dublinie?
-Wiedzą i nie mają nic przeciwko.
-A wiedzą też, że…
-…że chcemy zamieszkać razem? Jeszcze nie.
Mówił spokojnym głosem i jego twarz była spokojna, ale zbyt dobrze go znałam, żeby dać się zwieść.
-Powiedziałeś im, prawda?- zapytałam raczej twierdząco, zniżając głos. -A oni się nie zgodzi…
-Ojciec wie na razie, że ty też idziesz na prawo, ale nie wie, dokąd. Matka wie, że idziemy na tę samą uczelnię i że chcemy mieszkać razem. Zapytała mnie po prostu, czy chcemy mieszkać wspólnie, więc jej powiedziałem. Nie ma nic przeciwko.
Westchnęłam ciężko, wyglądając przez okno na zalany deszczem Londyn. Co z tego, że jego matka się zgodziła, pomyślałam, skoro i tak ojciec ma najwięcej do powiedzenia i zapewne się nie zgodzi…
-Zgodzi się.- powiedział twardo Draco, zupełnie, jakby czytał w moich myślach; zresztą, tę telepatię zauważyłam już u niego wcześniej. Ujął moją dłoń i spojrzał na mnie bardzo poważnie. -Nie martw się, musi się zgodzić… poza tym, jestem już dorosły, mam prawo decydować o sobie i swoim życiu.


Tak, słyszałam w głowie te słowa. Powtórzył je w tydzień później, na dzień przed wyjazdem od Dublina, ale tym razem skierowane były one do jego ojca.

-Nie możesz mi tego zabronić. Przecież zgodziłeś się na studia w Dublinie, powiedziałeś nawet, że prawo, to dobry kierunek!
-To nie zmienia faktu, że mnie okłamałeś.
-Bo gdybym ci powiedział, co chcę zrobić, nigdy byś się na to nie zgodził!
-Ach, więc masz świadomość, jakie jest moje zdanie? Masz rację, nie zgadzam się.
-Mogę wiedzieć, dlaczego?- zapytał Draco przez zaciśnięte szczęki. Lucjusz Malfoy ze stoickim spokojem położył laskę na podłodze i spojrzał na syna lodowato, mnie omijając wzrokiem, jakbym była służącą, a przynajmniej takie wtedy nasunęło mi się porównanie.
-Rozmawialiśmy już o tym… chcesz iść na prawo, proszę bardzo, ale nie pozwolę na to, żeby ona- wymówił to słowo tak, jakby wspominał o czymś wyjątkowo obrzydliwym- zniszczyła ci życie i karierę, którą masz przed sobą. Jako przyszły prawnik, powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, z kim warto się zadawać, a z…
-Nie mów tak o Marcie!
-Nie popisuj się, Draco i z łaski swojej, nie przerywaj mi.- w głosie Lucjusza Malfoya zadźwięczała taka stal, że aż się wzdrygnęłam. -Nie pozwalam ci na kontakty z nią, sądziłem, że to…
-Jestem już dorosły! Mogę sam o sobie decydować i mówię ci, że chcę być z Martą, to nie jest jakaś głupia zachcianka!
-Draco, po raz drugi ostrzegam cię dla twojego własnego dobra, uspokój się. Związek z tą dziewczyną może ci tylko zaszkodzić, jeszcze jest czas na to, żeby to naprawić, jeśli tylko przestaniesz się z nią pokazywać i…
-Czy ty słyszysz samego siebie?!- Draco podniósł głos, zaciskając pięści i patrząc na mnie. Stałam pod ścianą z jasnego marmuru na zapleczu jakiejś knajpki, w której Draco umówił się z ojcem i pragnęłam jak najszybciej stamtąd wyjść. Niemalże drżałam, jak tylko jego ojciec otwierał usta, żeby coś powiedzieć. Wolałabym już, żeby krzyczał, ale nie: wszystkie obelgi pod moim adresem wypowiadał tak cicho i spokojnie, jak, nie przymierzając, prof. Snape, nasz były nauczyciel eliksirów i zarazem szkolny opiekun. -Ojcze, nie możesz mi tego zrobić, kocham Martę, ja… ja zrobię wszystko, żeby…
-Czy na pewno wszystko?- zapytał pan Malfoy, unosząc brwi. -Musisz przede wszystkim pomyśleć o sobie, skoro jesteś już dorosły, musisz pamiętać, jakie nosisz nazwisko i do czego cię ono zobowiązuje. Wybacz, ale z pewnością nie jest to włóczenie się ze szlamami.- tu po raz pierwszy spojrzał na mnie, jakby chciał mnie sprawdzić, co zrobię. Jego słowa uderzyły we mnie, niczym bagnet, ale zagryzłam tylko wargi i patrzyłam na niego, nie rozumiejąc…
-Jak może mnie pan tak nienawidzić? Nie zna mnie pan.- odważyłam się odezwać i okazało się dopiero wtedy, jak bardzo drży mi głos i jakie emocje naprawdę mną targają. Malfoy uniósł brwi, jakby zaskoczony moją śmiałością i podniósł się.
-Draco, wybieraj. Albo my, albo ona.- zerknął na mnie z odrazą. Wybiegłam z pokoju, zanim Draco zdążył cokolwiek odpowiedzieć… puściły mi nerwy, nie, nie mogłam sobie dać z tym rady… dopiero na schodach poczułam, że ktoś mnie mocno chwyta w ramiona i siłą obraca ku sobie, choć próbowałam się wyszarpnąć.
-Nie… zostaw mnie, odejdź!- krzyczałam, nie bacząc na to, że znaleźliśmy się już na ulicy i że strasznie leje deszcz. Draco jednakże nie puścił mnie, tylko jeszcze mocniej przyciągnął do siebie i powiedział przez zaciśnięte zęby:
-Uspokój się, nie płacz, nie pozwolę, żeby cię obrażał… Marta, już wszystko dobrze, jestem przy tobie, nie zostawię cię, wyjedziemy razem… Marta!- zawołał, bo wyrwałam się z jego ramion. Krople deszczu mieszały się na moich policzkach z łzami.
-Draco, nie mogę… nie możemy… czy ty nie rozumiesz, że wybór jest jasny?- patrzyłam na niego z rozpaczą. Wiedziałam, że go tracę… ale za bardzo go kochałam, aby się zgodzić z nim. On patrzył na mnie z oszołomieniem. Dzieliły nas dwa rzędy płytek chodnikowych, a ja czułam, jakby dzieliła nas przepaść, jakby ziemia nagle rozstąpiła się pod naszymi stopami.
-Co ty mówisz?- zapytał, chcąc zrobić krok ku mnie lecz coś go wstrzymało, nie wiem, może moja wyciągnięta dłoń.
-Draco, nie…- teraz już prawie szlochałam. -Nie pozwolę na to, żebyś… nie możesz się mu przeciwstawić! To twoja rodzina… twój ojciec ma rację, nie chcę zniszczyć ci życia…
-Przestań!- podniósł na mnie głos, chyba po raz pierwszy w życiu i podszedł do mnie, na co ja automatycznie zrobiłam krok w tył i znalazłam się na jezdni. Nie zważałam na to, widziałam tylko Dracona i jego oczy, które patrzyły na mnie tak, że krajało mi się serce.
-Kocham cię… i zawsze będę cię kochać, ale… teraz rozumiem… gdzie jest moje miejsce. Nie przy tobie, Draco… ty jesteś czarodziejem pełnej krwi i…- nie dokończyłam, bo nagle usłyszałam przerażający, narastający w moich uszach gwizd i zobaczyłam zbliżającego się z oszałamiającą prędkością Błędnego Rycerza.
To była chwila, może ułamek sekundy: poczułam, że ktoś rzuca się całym ciałem na mnie i zaraz potem uderzyłam boleśnie w pień. Koło mnie przemknął autobus. Gdy jego gwizd ucichł, odważyłam się otworzyć oczy.
Stałam pod drzewem- nie, ja byłam w g n i e c i o n a w rosnący przy krawężniku klon, bo jego kora boleśnie wpijała mi się w plecy. Draco trzymał mnie mocno w pasie i patrzył na mnie . Jego twarz była tak blisko, że niemalże czułam jego oddech na swojej skórze. Deszcz padał coraz mocniej, ale my byliśmy bezpieczni pod okapem z klonowych, rozłożystych gałęzi. Milczeliśmy, nie odrywając od siebie wzroku. Pragnęłam, żeby ta chwila przedłużyła się, niestety…
-Draco…?- usłyszałam pretensjonalny głos Lucjusza Malfoya i przebiegł mnie nieprzyjemny dreszcz. Wysunęłam się z ramion jego syna i odwróciłam w jego stronę.
-Nie zamierzałam zniszczyć życia pańskiemu synowi, panie Malfoy… chciałam tylko, aby był szczęśliwy.
-Tak się składa, że wiem lepiej od ciebie, co jest dla niego dobre.- odpowiedział głosem, który zmroziłby nawet słońce. -Nie chcę cię tu więcej widzieć, masz o nim zapomnieć.
Nie byłam w stanie nic na to odpowiedzieć, a zresztą, to nie było pytanie: to był rozkaz, którego niewykonanie groziło czymś o wiele gorszym, niż normalny sprzeciw wobec rodziny. Nie zważając na coś, co mówił Draco, a czego prawie nie słyszałam, wykonałam ten rozkaz.


Gdybym bardzo mocno wychyliła się z okna, ujrzałabym drzewa w parku, te, pod którymi przechadzaliśmy się wtedy, sześć lat temu. Zapewne niektóre z nich zostały ścięte, pamiętam, że były bardzo stare i pochylone, a od tego czasu niejedną burzą i zawieruchę musiały znieść z pewnością… wtedy dla mnie najgorsza była ta burza sprzed sześciu lat, w nocy z dziesiątego na jedenastego września.

Deszcz, jaki zaczął padać po południu, był niczym w porównaniu z tym, co działo się w nocy: nawet w Proroku , jak się później okazało, pisali o tym jako o „największej burzy od dziesięciu lat”.
Siedziałam na starannie zasłanym łóżku w pokoju w Dziurawym Kotle obok zapakowanej, zapiętej starannie torby i zastanawiałam się, czy tak samo będzie padać podczas mojej podróży na trasie Londyn - Dublin. Pociąg odchodził o 653 z King Cross.
Zalane deszczem okna przypominały szare płótna, które ktoś powiesił w pokoju chyba tylko po to, by mnie dobić. Byłam załamana z powodu reakcji jego ojca na nasze plany i rozstania z Draconem, trawił mnie nieprzenikniony, nieuleczalny żal, który dusił w gardle. Łzy nie nadchodziły, zupełnie, jakby czekały na lepszą okazję.
Żeby jakoś oderwać się od tego ciężkiego szoku, próbowałam myśleć o czymś innym lecz nie było neutralnego tematu, który nie doprowadziłby mnie do Dracona czy jego ojca. Krążyłam więc w kółko, niczym zaszczuty, przerażony do granic możliwości zwierz i pragnęłam, by ta męka skończyła się jak najszybciej.
Nagle do mojego pokoju zastukano i w drzwiach pojawiła się głowa barmana, Toma.
-Ktoś chce się z panią widzieć, pyta, czy może tu wejść.
-Kto taki?- podniosłam głowę, a serce zabiło mi mocniej.
-Jakiś chłopak, mówi, że nazywa się Malfoy i że pani go zna.
Moje serce zaczęło bić teraz coraz szybciej. Zacisnęłam wargi i spuściłam głowę.
-Nie wpuszczać go?- zapytał Tom.
-Niech… niech go pan wpuści.- powiedziałam słabo. Tom przyjął do wiadomości i znikł, a po chwili drzwi mojego pokoju otwarły się po raz drugi.
Draco wszedł do pokoju, zamknął cicho drzwi i usiadł obok mnie na łóżku. Uparcie nie podnosiłam głowy, czując ucisk w gardle. Wiedziałam, że jedno spojrzenie i już nie potrafię go zostawić, nie potrafię odejść i rozstać się z nim dla jego dobra.
-Hej… spójrz na mnie, kochanie.- powiedział dziwnie miękkim głosem, od którego poczułam się jeszcze gorzej. Przełknęłam ślinę i nie zareagowałam. Wyciągnął rękę i objął mnie ramieniem, poczułam jego dłoń na swoim barku. Przyciągnął mnie do siebie. Och, jak bardzo chciałam przytulić się do niego!
-Jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie, mój ojciec jest idiotą i nie zamierzam go słuchać. Wyjadę z tobą do Dublina, będziemy razem studiować, wszystko się ułoży, zobaczysz. Najważniejsze, żebyś ty była szczęśliwa, nic więcej się dla mnie nie liczy.
-Nic się nie ułoży, Draco.- odparłam bezbarwnym, obcym głosem. Zebrałam się w sobie i uniosłam wzrok. W jego oczach kryło się bezbrzeżne zdumienie.
-Nigdzie nie pojedziemy. Nie zgadzam się na to… nie chcę.
-Kłamiesz.- Draco odsunął mnie od siebie, by przyjrzeć mi się. Trwałam przy swoim, chociaż serce rwało mi się do niego.
-Nie kłamię. Nie chcę z tobą nigdzie jechać, nie możemy być razem, Draco, to koniec.
-Chodzi ci o to, co powiedział mój ojciec, tak?- jego oczy zwęziły się. Nie dbałam o to lecz zmilczałam; Draco uznał to za potwierdzenie swoich słów, zerwał się więc z łóżka i stanął pod szafą: wysoki, rozgniewany, z chmurnym czołem i zaciętymi ustami, połyskującymi oczyma. Jak mogłam…
-Marta, posłuchaj mnie uważnie. Nie obchodzi mnie to, co myśli o tobie mój ojciec, mam gdzieś to, czy urodziłaś się w niemagicznej rodzinie, czy nie! Chcę być z tobą i mieszkać z tobą w Dublinie, poradzę sobie, ojciec nie może decydować za mnie.
-Draco, nie.- teraz ja też wstałam i podeszłam do niego. Patrzyłam mu prosto w oczy i odmawiałam… niewiarygodne. Nie sądziłam, że kiedykolwiek do tego dojdzie.
-Twój ojciec nie jest jedyną osobą, która mnie tak traktuje. Wielu czarodziejów jeszcze będzie z pewnością krzywo na mnie patrzeć i obrażać, bo jestem szlamą- na dźwięk tego wyzwiska Draco chciał zaprotestować, ale nie dałam mu sobie przerwać -, tak już jest na tym świecie. Chciałabym być z tobą, ale teraz rozumiem, że to niemożliwe… nie mogę z tobą być, bo cię kocham. Dla twojego własnego dobra będzie lepiej jak… jak się rozstaniemy… im szybciej, tym… tym lepiej. Masz wiele perspektyw przed sobą, nosisz godne nazwisko, nie pozwolę, byś w oczach innych ludzi sprzeniewierzył je, wiążąc się ze mną.
-Nie dbam o tych, którzy śmieją nazywać cię szlamą.- syknął. Pokręciłam głową, walcząc z coraz większym żalem i rozpaczą.
-Draco, uwierz mi… tak będzie dla nas najlepiej. Kochasz mnie?
Przez ułamek sekundy patrzył na mnie, jakbym postradała zmysły, ale wiedział, o co mi chodzi, bo znowu chciał mi przerwać lecz i tym razem nie pozwoliłam mu.
-Więc odejdź… odejdź stąd i nie… nie szukaj mnie, nie pisz do mnie, zapomnij, że kiedykolwiek coś nas łączyło, że mnie znałeś… wracaj do domu i do swojego świata, Draco.
-Marta, twój świat jest moim światem…
Roześmiałam się gorzko. Pod powiekami czułam łzy.
-Nie, Draco, nie oszukuj ani siebie ani mnie, dobrze wiesz, że to nieprawda. Proszę cię, wyjdź.
Chwilę patrzył na mnie, próbując coś powiedzieć, a potem nagłym ruchem złapał mnie za dłoń i pociągnął ku sobie, ale wyrwałam ją i, dławiąc się od łez, otworzyłam drzwi. W jego oczach płonęły przez chwilę jakieś błyski, potem wyszedł. Gdy tylko znalazł się na korytarzu, zamknęłam drzwi i usiadłam pod nimi, czując, że chyba umrę tej nocy. Ukryłam głowę w ramionach i rozpłakałam się. Za oknem wciąż padało.


No i wyjechałam do tego Dublina sama, tak, jak „chciałam”. Znalazłam w miarę szybko mieszkanie, zaczęłam studia i starałam się wmówić w siebie, że rozpoczynam nowe życie. Dużo czasu jednak minęło, nim potrafiłam zacząć się śmiać i żartować, chociaż w sercu wciąż miałam ostry cierń, który dawał o sobie znać, najczęściej nocami.
Nie pomagały mi też listy, które przysyłał prawie dzień w dzień przez pierwsze dwa miesiące. Najpierw czytałam je, a potem już tylko odsyłałam, nie otwierając, bo za wiele mnie to kosztowało.
Pamiętam, że w którymś z ostatnich napisał, że jeśli nie dostanie odpowiedzi, to sowa pogryzie mi palce. Płakałam i jednocześnie śmiałam się, czytając ten list. Złożyłam go w czworokąt i miałam schować z powrotem do koperty, jak zwykle, gdy Egida kujnęła mnie dziobem w wewnętrzną część dłoni. Schowałam jednak poplamiony nieznacznie krwią pergamin do środka i odesłałam ją w końcu z powrotem do Dracona. Myślę, że ślady krwi były jedynym znakiem w tym czasie ode mnie, że czytam jego listy; od tego momentu listy przestały przychodzić, a ja dostałam wiadomość, że Draco wyjechał do Edynburga, gdzie wstąpił do armii i asystował lekarzowi polowemu (w tamtym czasie w Szkocji trwała okropna nagonka na czarodziejów nieczystej krwi i tzw. charłaków).
Pięć lat… , pomyślałam, zsuwając się z okna i podchodząc do łóżka, chociaż i tak nie byłam senna. Straciliśmy pięć lat… twoim zdaniem, nadrobiliśmy je przez te trzy miesiące? , zapytałam w myślach, zwijając się w kłębek, nie zdejmując nawet szlafroka. Oczy same mi się zamknęły, gdy jakiś głosik w mojej głowie odpowiedział kojąco: To były burzliwe trzy miesiące, ale z pewnością niezapomniane i cudowne, nie ma czego żałować. Nawet nie zauważyłam, gdy zapadłam w sen.

[ Brak komentarzy ]


 
Część 27.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:30


Przecież to całkowicie normalne, że matka chce dobrze dla swojego syna… tylko zapomniałaś o tym, patrzysz na tę kwestię przez pryzmat Lucjusza Dracona… nie nawykłaś do tego, że ktoś chce dla ciebie dobrze…

Przewróciłam się w pościeli, patrząc w okno, zasłonięte białą zasłonką z batystu. Zza niej prześwitywał ciemny granat nieba i łagodny owal księżyca w towarzystwie jasnych punkcików gwiazd. Kolejna z niewielu pogodnych, lutowych nocy.
Wstałam z łóżka i owinęłam się miękkim, żółtym szlafrokiem. Podszedłszy do parapetu, usiadłam na nim i wyjrzałam za okno, uchyliwszy przedtem jedną połówkę. Wróciłam do swoich rozmyślań.

-Jesteś pewien…?
-Tak, jestem pewien.
Ciemnowłosa dziewczyna roześmiała się i wtuliła twarz w ramię obejmującego ją, jasnowłosego chłopaka. Oboje mieli na sobie szaty z zielonymi lamówkami, a także odznaki prefektów.
-Marta, Draco!- zawołał ktoś, więc odwrócili się i na chwilę oślepił ich blask flesza.
-Blaise, jak możesz…- powiedział z udaną urazą blondyn, obejmując dziewczynę ramieniem i patrząc na czarnowłosego chłopaka z aparatem, który właśnie wszedł do salonu. Blaise rozłożył dłonie i wyszczerzył zęby.
-Nie marudź, tylko lepiej spójrz, jaką piękną fotkę wam pstryknąłem.- powiedział, podchodząc do nich i pokazując im zdjęcie, jakie właśnie wyskoczyło z aparatu.
-Draco Malfoy i Marta Pears, absolwenci Hogwartu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem łamane przez tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem, prefekci Slytherinu i najbardziej zakochana para na siódmym roku.
-Nie wygłupiaj się, Blaise!- dziewczyna trzepnęła bruneta ze śmiechem, ale zaraz umilkła, spojrzała na stojącego obok niej chłopaka i położyła dłoń na jego ramieniu. On dotknął palcami jej policzka i pochylił głowę tak, by móc ją pocałować. Blaise uśmiechnął się pod nosem.


Tak… Blaise wyjechał do Krasnojarska z ojcem zaraz po zakończeniu szkoły, gdy jego rodzice rozwiedli się a pan Zabini znalazł tam pracę; podobno ożenił się ponownie z jakąś rosyjską tancerką, ale nie wiem tego na pewno, bo po wyjeździe Blaise’a straciliśmy z nim kontakt.
Za oknem zerwał się wiatr. Batystowa zasłona zafalowała. Zamknęłam okno i oparłam czoło o chłodną szybę. Co było później?

Pociąg wjechał na stację z gwizdem i wówczas w przedziałach zakotłowało się. Uczniowie w wieku od jedenastu do osiemnastu lat zaczęli migiem zbierać swoje tobołki i chować słodycze, przekrzykując się nawzajem.
-A oni jak zawsze, jeden wielki rejwach!- zaśmiał się Draco, zatrzymując się, by przepuścić małą, pucołowatą dwunastolatkę z wielką walizką. Obejrzał się na mnie. W jego oczach zapaliły się wesołe ogniki, współgrające z łobuzerskim uśmiechem. Był o wiele wyższy od większości wysypujących się na korytarz uczniów, żartowałam, że musi schylać głowę, przy wchodzeniu do przedziału. Za nami uformował się ogonek siedemnasto- i osiemnastolatków, którzy wracali Hogwart Ekspresem po raz ostatni. Uśmiechnęłam się do niego, a on ruszył dalej korytarzem.
W końcu udało nam się dotrzeć do wyjścia. Draco wyskoczył pierwszy.
-Vincent, rzucisz mi za chwilę moją torbę!
-Jasne!- zawołał grubym głosem muskularny, ciemnowłosy chłopak, stojący tuż za mną. Draco rozejrzał się po peronie, a potem wziął moją torbę i, postawiwszy ją na ziemi obok swoich nóg, wszedł na pierwszy stopień. Był tak blisko mnie, że jego włosy łaskotały moje czoło.
-Przepuścisz mnie?- zapytałam cicho, mrużąc oczy i tłumiąc uśmiech. Draco pochylił głowę a jego oddech połaskotał mnie w ucho:
-A jak myślisz?
Objęłam go za szyję i spojrzałam mu z bliska w oczy.
-Myślę, że będziesz musiał, bo zaraz wyprowadzisz z równowagi stojących za mną uczniów.
Parsknął śmiechem i, chwytając mnie mocno w pasie, powoli zszedł na peron, a potem postawił mnie ostrożnie na nogi tak, by inni, niecierpliwiący się z wolna uczniowie, mogli opuścić pociąg.
-Hej, łap!- usłyszeliśmy gruby głos Vincenta. W samą porę Draco zdążył puścić mnie i złapać swoją torbę. Zachwiał się lekko, ale utrzymał równowagę.
-Dobrze, że mnie nie zabiłeś.- burknął obrażonym tonem na osiłka, który właśnie wygramolił się na peron. -Powiedziałem przecież, żebyś mi ją rzucił za chwilę!
-Spokojnie.- położyłam dłoń na jego ramieniu. Rzucił Crabbe’owi ostatnie ponure spojrzenie i poczekał, aż z pociągu wyskoczy Blaise i Gregory Goyle, bardzo podobny do Crabbe’a z wyglądu.
-No, to jak… wolność na całego, Draco?- roześmiał się Blaise, prostując się i wesoło uśmiechając do mnie i Dracona. -Warto by było się jakoś jeszcze spotkać… chociaż nie wiem, co mi wykręci ojciec.
-Nie przejmuj się, na pewno wszystko się ułoży… może jeszcze do siebie wrócą.- powiedziałam pocieszająco, ale Blaise uśmiechnął się tylko krzywo.
-Daj znać, jak będziesz miał czas.- podał rękę Malfoyowi, a ten uścisnął ją mocno.
-Jasne. Trzymaj się, Blaise.
-OK.-
Spojrzeli na siebie uważnie, a potem chłopak odwrócił się do mnie. Podeszłam i uścisnęłam go.
-Mam nadzieję, że wam też się wszystko ułoży.- mruknął. Zaśmiałam się cicho i odpowiedziałam, zerkając na Dracona, który rozmawiał właśnie z Goylem. Jego jasne włosy lśniły w słońcu.
-Tak, ja też bym chciała.
-No, na razie.- puścił do mnie oko, wymienił uściski dłoni z resztą chłopaków i podążył z kufrem w stronę stojącego kilkadziesiąt stóp dalej mężczyzny w letnim płaszczu.
Pożegnaliśmy się z Vincentem i Gregiem, którzy także wrócili do swoich ojców a potem ja podeszłam jeszcze do Hermiony. Ron i Harry, stojący obok, również powiedzieli mi „cześć” lecz było to bardzo zdawkowe pożegnanie.
-No, to jak?- Draco przyciągnął mnie do siebie, gdy już wszystkie pożegnania mieliśmy z głowy. -Może skoczymy na lunch do Dziurawego Kotła… albo nie, do Gallantice, ja zapraszam.
-Chętnie… ale czy na ciebie nie czekają…?- zapytałam z wahaniem. Przez jego twarz przebiegł lekki cień, gaszący nieznacznie jego uśmiech.
-Nie.- odpowiedział. -Powiedziałem, że wrócę sam do domu. A twoi rodzice? O ile pamiętam, mówiłaś, że mieli na ciebie czekać w Londynie…
-Tak, zatrzymali się z tej okazji w jakimś hotelu, ale umówiliśmy się po południu, nawet wieczorem. Mama podejrzewała, że może być jakaś impreza zakończeniowa.
-Imprezy co prawda nie ma, ale zaraz możemy ją sobie rozkręcić, co ty na to?- spojrzał na mnie figlarnie tak, że musiałam się roześmiać. Położyłam dłonie na jego ramionach, przyobleczonych w ciemnogranatową koszulę, doskonale komponującą się z dżinsami i pocałowałam go, a w przerwie między jednym muśnięciem jego warg a drugim mruknęłam:
-Jestem jak najbardziej za.
-Cudownie.- odpowiedział i, przechyliwszy głowę, przyciągnął mnie do siebie mocniej, całując mnie a ja oplotłam ramionami jego szyję.


Przymknęłam na chwilę oczy. Zdało mi się, że czuję to przesycone zapachem wakacji, miłości i słońca powietrze a w uszach słyszę powitalny gwar. Tak, było mi wtedy bardzo dobrze… jedna z wielu beztroskich chwil z Draconem…

Był ciepły wrzesień. Liście złociły się na drzewach w przygrzewającym słońcu a karminowe korale jarzębin niemalże płonęły w jego promieniach. Powietrze pachniało jesienią i dymem. Wszędzie turlały się lśniące kasztany a spod stóp umykały klonowe „noski”, unoszone ciepłym podmuchem wiatru. Podniosłam jeden z nich z uśmiechem i zaczęłam się nim bawić, gdy ktoś zakrył mi od tyłu oczy a w uchu zawibrował mi ciepły głos, w którym brzmiały figlarne nutki:
-Jeśli zgadniesz, kim jestem, otrzymasz wspaniałą nagrodę.
-Draco, nie strasz mnie.- roześmiałam się i odwróciłam, zdejmując jego dłonie z twarzy. Natychmiast splótł je na mojej talii i przytulił mnie mocno, całując.
-Dobrze cię widzieć, Martuś… stęskniłem się potwornie przez te dwa miesiące.
-Ja za tobą też… listy to nie to samo.- mruknęłam w rękaw jego jasnego swetra, wdychając z lubością zapach jego włosów, sięgających w tej chwili kołnierzyka białej koszuli. -Brakowało mi ciebie, twojego głosu, twoich żartów… nawet twoich swetrów i koszul, które zawsze tak pięknie pachną!
Draco odchylił głowę do tyłu i wybuchł śmiechem, a potem objął mnie ramieniem i przyglądał mi się przez dłuższą chwilę z dziwnym uśmiechem.
-Zmieniłaś się przez te dwa miesiące.
-Co? No coś ty!- zawołałam z rozbawieniem. -Poważnie?
-Poważnie. Jesteś jakaś… starsza!
-No wiesz, a już myślałam, że powiesz: ładniejsza.- puknęłam go żartobliwie w ramię, a on roześmiał się i zawołał obronnie:
-To też, ale naprawdę wydoroślałaś przez te wakacje!
- To już brzmi lepiej.- zgodziłam się łaskawie i objęłam go w pasie. -Ty za to jesteś o wiele grubszy!
-Dzięki.- parsknął śmiechem. -Jeszcze trochę, a będę miał nadwagę!
-Musisz uważać, za dużo karmelków.- żartowałam.
Jasnym było, że nie było mowy o żadnym tyciu w jego wypadku, przemianę materii zawsze miał fenomenalną, jednakże widać było, że zmężniał i jego mięśnie były bardziej rozbudowane. Było mu z tym bardzo do twarzy, podobnie jak z nieco dłuższymi, niż zwykle włosami: prawdę mówiąc, wyglądał fantastycznie, był taki przystojny… wręcz rozpierała mnie duma i radość, że wybrał właśnie mnie, gdy tak patrzyłam na niego, a on śmiał się i opowiadał, co u niego słychać.
Dotąd od chwili ukończenia szkoły komunikowaliśmy się wyłącznie za pomocą listów, dlatego też z utęsknieniem wyczekiwaliśmy pierwszego spotkania we wrześniu. Postanowiliśmy pobyć razem kilka dni a potem udać się wspólnie do Dublina i poszukać korzystnych ofert mieszkaniowych: dostaliśmy się na wymarzone prawo do najlepszej uczelni w regionie i chcieliśmy wyjechać do Irlandii razem. Na czas pobytu w Londynie zatrzymałam się w Dziurawym Kotle.
Gdzieś po paru godzinach spaceru po naszej ulubionej dzielnicy Londynu- Westminsterze- złapał nas deszcz, ratowaliśmy się więc szybką ewakuacją do pierwszej lepszej restauracji, która, na nieszczęście, znajdowała się dwie ulice dalej, w związku z czym przekroczyliśmy jej próg dość przemoczeni, ale roześmiani i rozweseleni. Na szczęście, szybko osuszyliśmy się i rozgrzaliśmy się nad kubkiem gorącej herbaty z sokiem jagodowym i pysznymi tartami z kozim serem. Rozmowa zeszła na planowany wyjazd do Irlandii.
-Słuchaj, a twoi rodzice w ogóle wiedzą o tym, że chcesz studiować prawo w Dublinie?
-Wiedzą i nie mają nic przeciwko.
-A wiedzą też, że…
-…że chcemy zamieszkać razem? Jeszcze nie.
Mówił spokojnym głosem i jego twarz była spokojna, ale zbyt dobrze go znałam, żeby dać się zwieść.
-Powiedziałeś im, prawda?- zapytałam raczej twierdząco, zniżając głos. -A oni się nie zgodzi…
-Ojciec wie na razie, że ty też idziesz na prawo, ale nie wie, dokąd. Matka wie, że idziemy na tę samą uczelnię i że chcemy mieszkać razem. Zapytała mnie po prostu, czy chcemy mieszkać wspólnie, więc jej powiedziałem. Nie ma nic przeciwko.
Westchnęłam ciężko, wyglądając przez okno na zalany deszczem Londyn. Co z tego, że jego matka się zgodziła, pomyślałam, skoro i tak ojciec ma najwięcej do powiedzenia i zapewne się nie zgodzi…
-Zgodzi się.- powiedział twardo Draco, zupełnie, jakby czytał w moich myślach; zresztą, tę telepatię zauważyłam już u niego wcześniej. Ujął moją dłoń i spojrzał na mnie bardzo poważnie. -Nie martw się, musi się zgodzić… poza tym, jestem już dorosły, mam prawo decydować o sobie i swoim życiu.


Tak, słyszałam w głowie te słowa. Powtórzył je w tydzień później, na dzień przed wyjazdem od Dublina, ale tym razem skierowane były one do jego ojca.

-Nie możesz mi tego zabronić. Przecież zgodziłeś się na studia w Dublinie, powiedziałeś nawet, że prawo, to dobry kierunek!
-To nie zmienia faktu, że mnie okłamałeś.
-Bo gdybym ci powiedział, co chcę zrobić, nigdy byś się na to nie zgodził!
-Ach, więc masz świadomość, jakie jest moje zdanie? Masz rację, nie zgadzam się.
-Mogę wiedzieć, dlaczego?- zapytał Draco przez zaciśnięte szczęki. Lucjusz Malfoy ze stoickim spokojem położył laskę na podłodze i spojrzał na syna lodowato, mnie omijając wzrokiem, jakbym była służącą, a przynajmniej takie wtedy nasunęło mi się porównanie.
-Rozmawialiśmy już o tym… chcesz iść na prawo, proszę bardzo, ale nie pozwolę na to, żeby ona- wymówił to słowo tak, jakby wspominał o czymś wyjątkowo obrzydliwym- zniszczyła ci życie i karierę, którą masz przed sobą. Jako przyszły prawnik, powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, z kim warto się zadawać, a z…
-Nie mów tak o Marcie!
-Nie popisuj się, Draco i z łaski swojej, nie przerywaj mi.- w głosie Lucjusza Malfoya zadźwięczała taka stal, że aż się wzdrygnęłam. -Nie pozwalam ci na kontakty z nią, sądziłem, że to…
-Jestem już dorosły! Mogę sam o sobie decydować i mówię ci, że chcę być z Martą, to nie jest jakaś głupia zachcianka!
-Draco, po raz drugi ostrzegam cię dla twojego własnego dobra, uspokój się. Związek z tą dziewczyną może ci tylko zaszkodzić, jeszcze jest czas na to, żeby to naprawić, jeśli tylko przestaniesz się z nią pokazywać i…
-Czy ty słyszysz samego siebie?!- Draco podniósł głos, zaciskając pięści i patrząc na mnie. Stałam pod ścianą z jasnego marmuru na zapleczu jakiejś knajpki, w której Draco umówił się z ojcem i pragnęłam jak najszybciej stamtąd wyjść. Niemalże drżałam, jak tylko jego ojciec otwierał usta, żeby coś powiedzieć. Wolałabym już, żeby krzyczał, ale nie: wszystkie obelgi pod moim adresem wypowiadał tak cicho i spokojnie, jak, nie przymierzając, prof. Snape, nasz były nauczyciel eliksirów i zarazem szkolny opiekun. -Ojcze, nie możesz mi tego zrobić, kocham Martę, ja… ja zrobię wszystko, żeby…
-Czy na pewno wszystko?- zapytał pan Malfoy, unosząc brwi. -Musisz przede wszystkim pomyśleć o sobie, skoro jesteś już dorosły, musisz pamiętać, jakie nosisz nazwisko i do czego cię ono zobowiązuje. Wybacz, ale z pewnością nie jest to włóczenie się ze szlamami.- tu po raz pierwszy spojrzał na mnie, jakby chciał mnie sprawdzić, co zrobię. Jego słowa uderzyły we mnie, niczym bagnet, ale zagryzłam tylko wargi i patrzyłam na niego, nie rozumiejąc…
-Jak może mnie pan tak nienawidzić? Nie zna mnie pan.- odważyłam się odezwać i okazało się dopiero wtedy, jak bardzo drży mi głos i jakie emocje naprawdę mną targają. Malfoy uniósł brwi, jakby zaskoczony moją śmiałością i podniósł się.
-Draco, wybieraj. Albo my, albo ona.- zerknął na mnie z odrazą. Wybiegłam z pokoju, zanim Draco zdążył cokolwiek odpowiedzieć… puściły mi nerwy, nie, nie mogłam sobie dać z tym rady… dopiero na schodach poczułam, że ktoś mnie mocno chwyta w ramiona i siłą obraca ku sobie, choć próbowałam się wyszarpnąć.
-Nie… zostaw mnie, odejdź!- krzyczałam, nie bacząc na to, że znaleźliśmy się już na ulicy i że strasznie leje deszcz. Draco jednakże nie puścił mnie, tylko jeszcze mocniej przyciągnął do siebie i powiedział przez zaciśnięte zęby:
-Uspokój się, nie płacz, nie pozwolę, żeby cię obrażał… Marta, już wszystko dobrze, jestem przy tobie, nie zostawię cię, wyjedziemy razem… Marta!- zawołał, bo wyrwałam się z jego ramion. Krople deszczu mieszały się na moich policzkach z łzami.
-Draco, nie mogę… nie możemy… czy ty nie rozumiesz, że wybór jest jasny?- patrzyłam na niego z rozpaczą. Wiedziałam, że go tracę… ale za bardzo go kochałam, aby się zgodzić z nim. On patrzył na mnie z oszołomieniem. Dzieliły nas dwa rzędy płytek chodnikowych, a ja czułam, jakby dzieliła nas przepaść, jakby ziemia nagle rozstąpiła się pod naszymi stopami.
-Co ty mówisz?- zapytał, chcąc zrobić krok ku mnie lecz coś go wstrzymało, nie wiem, może moja wyciągnięta dłoń.
-Draco, nie…- teraz już prawie szlochałam. -Nie pozwolę na to, żebyś… nie możesz się mu przeciwstawić! To twoja rodzina… twój ojciec ma rację, nie chcę zniszczyć ci życia…
-Przestań!- podniósł na mnie głos, chyba po raz pierwszy w życiu i podszedł do mnie, na co ja automatycznie zrobiłam krok w tył i znalazłam się na jezdni. Nie zważałam na to, widziałam tylko Dracona i jego oczy, które patrzyły na mnie tak, że krajało mi się serce.
-Kocham cię… i zawsze będę cię kochać, ale… teraz rozumiem… gdzie jest moje miejsce. Nie przy tobie, Draco… ty jesteś czarodziejem pełnej krwi i…- nie dokończyłam, bo nagle usłyszałam przerażający, narastający w moich uszach gwizd i zobaczyłam zbliżającego się z oszałamiającą prędkością Błędnego Rycerza.
To była chwila, może ułamek sekundy: poczułam, że ktoś rzuca się całym ciałem na mnie i zaraz potem uderzyłam boleśnie w pień. Koło mnie przemknął autobus. Gdy jego gwizd ucichł, odważyłam się otworzyć oczy.
Stałam pod drzewem- nie, ja byłam w g n i e c i o n a w rosnący przy krawężniku klon, bo jego kora boleśnie wpijała mi się w plecy. Draco trzymał mnie mocno w pasie i patrzył na mnie . Jego twarz była tak blisko, że niemalże czułam jego oddech na swojej skórze. Deszcz padał coraz mocniej, ale my byliśmy bezpieczni pod okapem z klonowych, rozłożystych gałęzi. Milczeliśmy, nie odrywając od siebie wzroku. Pragnęłam, żeby ta chwila przedłużyła się, niestety…
-Draco…?- usłyszałam pretensjonalny głos Lucjusza Malfoya i przebiegł mnie nieprzyjemny dreszcz. Wysunęłam się z ramion jego syna i odwróciłam w jego stronę.
-Nie zamierzałam zniszczyć życia pańskiemu synowi, panie Malfoy… chciałam tylko, aby był szczęśliwy.
-Tak się składa, że wiem lepiej od ciebie, co jest dla niego dobre.- odpowiedział głosem, który zmroziłby nawet słońce. -Nie chcę cię tu więcej widzieć, masz o nim zapomnieć.
Nie byłam w stanie nic na to odpowiedzieć, a zresztą, to nie było pytanie: to był rozkaz, którego niewykonanie groziło czymś o wiele gorszym, niż normalny sprzeciw wobec rodziny. Nie zważając na coś, co mówił Draco, a czego prawie nie słyszałam, wykonałam ten rozkaz.


Gdybym bardzo mocno wychyliła się z okna, ujrzałabym drzewa w parku, te, pod którymi przechadzaliśmy się wtedy, sześć lat temu. Zapewne niektóre z nich zostały ścięte, pamiętam, że były bardzo stare i pochylone, a od tego czasu niejedną burzą i zawieruchę musiały znieść z pewnością… wtedy dla mnie najgorsza była ta burza sprzed sześciu lat, w nocy z dziesiątego na jedenastego września.

Deszcz, jaki zaczął padać po południu, był niczym w porównaniu z tym, co działo się w nocy: nawet w Proroku , jak się później okazało, pisali o tym jako o „największej burzy od dziesięciu lat”.
Siedziałam na starannie zasłanym łóżku w pokoju w Dziurawym Kotle obok zapakowanej, zapiętej starannie torby i zastanawiałam się, czy tak samo będzie padać podczas mojej podróży na trasie Londyn - Dublin. Pociąg odchodził o 653 z King Cross.
Zalane deszczem okna przypominały szare płótna, które ktoś powiesił w pokoju chyba tylko po to, by mnie dobić. Byłam załamana z powodu reakcji jego ojca na nasze plany i rozstania z Draconem, trawił mnie nieprzenikniony, nieuleczalny żal, który dusił w gardle. Łzy nie nadchodziły, zupełnie, jakby czekały na lepszą okazję.
Żeby jakoś oderwać się od tego ciężkiego szoku, próbowałam myśleć o czymś innym lecz nie było neutralnego tematu, który nie doprowadziłby mnie do Dracona czy jego ojca. Krążyłam więc w kółko, niczym zaszczuty, przerażony do granic możliwości zwierz i pragnęłam, by ta męka skończyła się jak najszybciej.
Nagle do mojego pokoju zastukano i w drzwiach pojawiła się głowa barmana, Toma.
-Ktoś chce się z panią widzieć, pyta, czy może tu wejść.
-Kto taki?- podniosłam głowę, a serce zabiło mi mocniej.
-Jakiś chłopak, mówi, że nazywa się Malfoy i że pani go zna.
Moje serce zaczęło bić teraz coraz szybciej. Zacisnęłam wargi i spuściłam głowę.
-Nie wpuszczać go?- zapytał Tom.
-Niech… niech go pan wpuści.- powiedziałam słabo. Tom przyjął do wiadomości i znikł, a po chwili drzwi mojego pokoju otwarły się po raz drugi.
Draco wszedł do pokoju, zamknął cicho drzwi i usiadł obok mnie na łóżku. Uparcie nie podnosiłam głowy, czując ucisk w gardle. Wiedziałam, że jedno spojrzenie i już nie potrafię go zostawić, nie potrafię odejść i rozstać się z nim dla jego dobra.
-Hej… spójrz na mnie, kochanie.- powiedział dziwnie miękkim głosem, od którego poczułam się jeszcze gorzej. Przełknęłam ślinę i nie zareagowałam. Wyciągnął rękę i objął mnie ramieniem, poczułam jego dłoń na swoim barku. Przyciągnął mnie do siebie. Och, jak bardzo chciałam przytulić się do niego!
-Jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie, mój ojciec jest idiotą i nie zamierzam go słuchać. Wyjadę z tobą do Dublina, będziemy razem studiować, wszystko się ułoży, zobaczysz. Najważniejsze, żebyś ty była szczęśliwa, nic więcej się dla mnie nie liczy.
-Nic się nie ułoży, Draco.- odparłam bezbarwnym, obcym głosem. Zebrałam się w sobie i uniosłam wzrok. W jego oczach kryło się bezbrzeżne zdumienie.
-Nigdzie nie pojedziemy. Nie zgadzam się na to… nie chcę.
-Kłamiesz.- Draco odsunął mnie od siebie, by przyjrzeć mi się. Trwałam przy swoim, chociaż serce rwało mi się do niego.
-Nie kłamię. Nie chcę z tobą nigdzie jechać, nie możemy być razem, Draco, to koniec.
-Chodzi ci o to, co powiedział mój ojciec, tak?- jego oczy zwęziły się. Nie dbałam o to lecz zmilczałam; Draco uznał to za potwierdzenie swoich słów, zerwał się więc z łóżka i stanął pod szafą: wysoki, rozgniewany, z chmurnym czołem i zaciętymi ustami, połyskującymi oczyma. Jak mogłam…
-Marta, posłuchaj mnie uważnie. Nie obchodzi mnie to, co myśli o tobie mój ojciec, mam gdzieś to, czy urodziłaś się w niemagicznej rodzinie, czy nie! Chcę być z tobą i mieszkać z tobą w Dublinie, poradzę sobie, ojciec nie może decydować za mnie.
-Draco, nie.- teraz ja też wstałam i podeszłam do niego. Patrzyłam mu prosto w oczy i odmawiałam… niewiarygodne. Nie sądziłam, że kiedykolwiek do tego dojdzie.
-Twój ojciec nie jest jedyną osobą, która mnie tak traktuje. Wielu czarodziejów jeszcze będzie z pewnością krzywo na mnie patrzeć i obrażać, bo jestem szlamą- na dźwięk tego wyzwiska Draco chciał zaprotestować, ale nie dałam mu sobie przerwać -, tak już jest na tym świecie. Chciałabym być z tobą, ale teraz rozumiem, że to niemożliwe… nie mogę z tobą być, bo cię kocham. Dla twojego własnego dobra będzie lepiej jak… jak się rozstaniemy… im szybciej, tym… tym lepiej. Masz wiele perspektyw przed sobą, nosisz godne nazwisko, nie pozwolę, byś w oczach innych ludzi sprzeniewierzył je, wiążąc się ze mną.
-Nie dbam o tych, którzy śmieją nazywać cię szlamą.- syknął. Pokręciłam głową, walcząc z coraz większym żalem i rozpaczą.
-Draco, uwierz mi… tak będzie dla nas najlepiej. Kochasz mnie?
Przez ułamek sekundy patrzył na mnie, jakbym postradała zmysły, ale wiedział, o co mi chodzi, bo znowu chciał mi przerwać lecz i tym razem nie pozwoliłam mu.
-Więc odejdź… odejdź stąd i nie… nie szukaj mnie, nie pisz do mnie, zapomnij, że kiedykolwiek coś nas łączyło, że mnie znałeś… wracaj do domu i do swojego świata, Draco.
-Marta, twój świat jest moim światem…
Roześmiałam się gorzko. Pod powiekami czułam łzy.
-Nie, Draco, nie oszukuj ani siebie ani mnie, dobrze wiesz, że to nieprawda. Proszę cię, wyjdź.
Chwilę patrzył na mnie, próbując coś powiedzieć, a potem nagłym ruchem złapał mnie za dłoń i pociągnął ku sobie, ale wyrwałam ją i, dławiąc się od łez, otworzyłam drzwi. W jego oczach płonęły przez chwilę jakieś błyski, potem wyszedł. Gdy tylko znalazł się na korytarzu, zamknęłam drzwi i usiadłam pod nimi, czując, że chyba umrę tej nocy. Ukryłam głowę w ramionach i rozpłakałam się. Za oknem wciąż padało.


No i wyjechałam do tego Dublina sama, tak, jak „chciałam”. Znalazłam w miarę szybko mieszkanie, zaczęłam studia i starałam się wmówić w siebie, że rozpoczynam nowe życie. Dużo czasu jednak minęło, nim potrafiłam zacząć się śmiać i żartować, chociaż w sercu wciąż miałam ostry cierń, który dawał o sobie znać, najczęściej nocami.
Nie pomagały mi też listy, które przysyłał prawie dzień w dzień przez pierwsze dwa miesiące. Najpierw czytałam je, a potem już tylko odsyłałam, nie otwierając, bo za wiele mnie to kosztowało.
Pamiętam, że w którymś z ostatnich napisał, że jeśli nie dostanie odpowiedzi, to sowa pogryzie mi palce. Płakałam i jednocześnie śmiałam się, czytając ten list. Złożyłam go w czworokąt i miałam schować z powrotem do koperty, jak zwykle, gdy Egida kujnęła mnie dziobem w wewnętrzną część dłoni. Schowałam jednak poplamiony nieznacznie krwią pergamin do środka i odesłałam ją w końcu z powrotem do Dracona. Myślę, że ślady krwi były jedynym znakiem w tym czasie ode mnie, że czytam jego listy; od tego momentu listy przestały przychodzić, a ja dostałam wiadomość, że Draco wyjechał do Edynburga, gdzie wstąpił do armii i asystował lekarzowi polowemu (w tamtym czasie w Szkocji trwała okropna nagonka na czarodziejów nieczystej krwi i tzw. charłaków).
Pięć lat… , pomyślałam, zsuwając się z okna i podchodząc do łóżka, chociaż i tak nie byłam senna. Straciliśmy pięć lat… twoim zdaniem, nadrobiliśmy je przez te trzy miesiące? , zapytałam w myślach, zwijając się w kłębek, nie zdejmując nawet szlafroka. Oczy same mi się zamknęły, gdy jakiś głosik w mojej głowie odpowiedział kojąco: To były burzliwe trzy miesiące, ale z pewnością niezapomniane i cudowne, nie ma czego żałować. Nawet nie zauważyłam, gdy zapadłam w sen.

[ 76 komentarze ]


 
Część 26.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:29

Tak, to wszystko, tylko proszę przynieść mi jak najszybciej te dokumenty.
-Tak, oczywiście, oczywiście, przyjdę jutro.- wysapał otyły, wąsaty czarodziej w ciemnozielonej szacie, biorąc z biurka teczkę z dokumentami. -Dziękuję za pomoc, pani mecenas, dziękuję po stokroć, rozumie pani, chciałem to załatwić, zanim przeniosę się do brata do Buenos Aires.
-Tak, rozumiem i proszę nie dziękować, podziękuje pan, jak już uda się załatwić tę sprawę na pańską korzyść.- uśmiechnęłam się i, pożegnawszy go, odchyliłam się na oparcie krzesła. Ból głowy wciąż dawał o sobie znać, mimo zażytej rano porcji eliksiru lauticynowego, ponadto czułam, że doskwiera mi coś jeszcze lecz nie bardzo wiedziałam, co.
Może to ta wizyta u Roda… albo pogoda?, pomyślałam z nadzieją, opierając czoło na rozpostartych dłoniach. Tak, to chyba to… ciśnienie skoczyło i odczuwam to na sobie , doszłam do wniosku i bez pośpiechu zaczęłam pakować dokumenty, pióro i dwa najnowsze kodeksy do torby.
Pogoda za oknem, zarówno tym prawdziwym, jak i zaczarowanym była co najmniej przykra: wiał zimny wiatr i padał deszcz ze śniegiem, tworząc na ulicach paskudną bryję. Ponieważ doszły mnie słuchy, że Rod Rolleycoat czuje się już lepiej i jest w stanie przyjmować wizyty, uznałam, że piątkowe popołudnie będzie dobrym dniem na odwiedzenie go.
Wzięłam płaszcz z wieszaka, otuliłam się szalem i założyłam torbę na ramię, gdy usłyszałam pukanie do drzwi gabinetu. Zerknęłam na zegarek: zbliżało się wpół do piątej. Kogo niesie o tej porze, skoro powinnam była wyjść z pracy już o trzeciej? , pomyślałam, zapinając guziki i zawołałam ze zrezygnowaniem:
-Proszę!
-Cześć.
-Harry?- znieruchomiałam ze zdziwienia. Widziałam go po raz pierwszy od czasu wesela, a od tej pory minęło dziesięć dni, w ciągu których trochę się zmieniło: ja wróciłam do pracy, Hermiona wyjechała trzy dni po weselu do Canberry na tydzień negocjować z tamtejszym rządem przedłużenie okresu ochronnego niuchaczy górskich dla zwiększenia ich populacji i wracała jutro wieczorem, Ron przeniósł się na ten czas do Nory, a Harry zeszłej soboty wprowadził się do nowego mieszkania (nowożeńcy mieli pozostać już na stałe na Gotta Howna i, choć nie wyganiali go, zdecydował się w mgnieniu oka na wyprowadzkę i szybko znalazł jakieś fajne mieszkanie nad Tamizą). -Co ty tu robisz?
-To chyba ja powinienem zapytać ciebie o to samo.- odpowiedział bez ogródek, wchodząc do gabinetu i zamykając drzwi. -Powinnaś od godziny być w domu.
-Powinnam, ale nie jestem, zdarza się.- roześmiałam się nienaturalnie. Jego ton nie podobał mi się. -A w ogóle, co ci do tego, co ja robię?
-Marta… mi chodzi tylko o ciebie i o twoje zdrowie.- odpowiedział tym razem łagodniej, wbijając dłonie w kieszenie kurtki. -Uzdrowiciel zabronił ci się przemęczać.
-Nie przemęczam się. Taką mam pracę, że muszę czasem posiedzieć dłużej.- odparowałam i uświadomiłam sobie, że chyba jestem dla niego odrobinę nieuprzejma. Opuściłam dłonie. Harry podszedł bliżej.
-Przepraszam cię, ale jeśli czegoś ode mnie chcesz, to pogadamy później, mogę wpaść do ciebie, teraz się spieszę.- powiedziałam natychmiast, jak tylko stanął przy mnie. Uniósł brwi.
-Dokąd się spieszysz?- zapytał.
-Do Roda Rolleycoata, wiem, że przyjmuje wizyty, chcę go odwiedzić.
Niewiarygodne, przemknęło mi przez głowę, gdy patrzyłam na jego twarz. Czy ja mam halucynacje, czy też Harry naprawdę spochmurniał? Nie, to była prawda: jego oczy pociemniały, brwi zsunęły się a na twarzy pojawił jakiś cień.
-Ach, tak.- powiedział krótko. -W takim razie, nie będę cię zatrzymywał, idź do niego.
Jego głos był niemalże odpychający. Nie, to niemożliwe… nie Harry! , powiedziałam sobie w duchu, obserwując jego coraz dziwniejsze, prawdę mówiąc, zachowanie.
-Harry, przykro mi.- powiedziałam, uśmiechając się przepraszająco. -Wpadnę do ciebie… jak wrócę, dobrze?
-Nie musisz.- zabrzmiała szorstka odpowiedź. -Przepraszam, że zawracam ci głowę.- z tymi słowami cofnął się parę kroków, odwrócił gwałtownie i wyszedł z gabinetu, zostawiając mnie w stanie zbliżonym do rozdarcia. W końcu wzruszyłam ramionami i także wyszłam, odsuwając Harry’ego i jego dziwactwa na dalszy plan.

W szpitalu św. Munga panował taki sam gwar, jak podczas mojego pobytu. W windzie spotkałam nawet Herakliusza Portera, okazało się, że jechał na to samo piętro, co ja, aby porozmawiać z tamtejszą uzdrowicielką. Rozmowa tak nas pochłonęła, że odprowadził mnie pod same drzwi sali nr 12 na oddziale Dolly Parton, gdzie, jak mi powiedziano w recepcji, leżał Rod.
Sala okazała się być dwuosobowym, jasno wymalowanym pomieszczeniem. Wyglądała równie schludnie, jak moja sala z oddziału zatruć eliksiralnych, tyle że tu były dwa łóżka, z czego jedno wolne. Na drugim, bliżej okna, leżał znajomy mi mężczyzna.
Gdyby nie ciemnoblond, kręcone włosy i charakterystyczny lok nad czołem, wahałabym się co do jego tożsamości. Jego twarz była wychudzona i blada, zawsze błyszczące, szare oczy teraz przygasły a jego usta były wyraźnie spieczone. Leżał płasko w białej, wykrochmalonej pościeli i wpatrywał się w sufit. Na mój widok przekręcił lekko głowę i uśmiechnął się słabo.
-Witaj.- powiedziałam, podchodząc do łóżka i przysuwając sobie taboret.
-Witaj.- odpowiedział tak cichym, schrypniętym głosem, że ledwo go usłyszałam.
-Jak się czujesz?- zapytałam, ale zaraz dodałam, widząc, że musi wysilać się na mówienie -Nie, nie mów nic, kiwnij tylko głową, czy lepiej… to dobrze. Przyniosłam ci- wyjęłam papierową torbę i postawiłam ją na stoliku nocnym -kilka jabłek i dwie pomarańcze, pani mówiła, że są wyjątkowo słodkie.
Rod uśmiechnął się raz jeszcze i dotknął mojej dłoni. Mimowolnie ujęłam jego palce swoimi.
-Rod… po co ci to było…- szepnęłam, patrząc na jego twarz, z której momentalnie znikł uśmiech. -Nie musiałeś tak się narażać… cud, że żyjesz.
-Musiałem… dla ciebie.- wychrypiał, patrząc mi prosto w oczy. Spuściłam głowę. Co on przeżył…
-Dzień dobry.- usłyszałam jakiś cichy głos za sobą. Drgnęłam i, odwróciwszy się, ujrzałam jakąś rudowłosą kobietę w wieku około pięćdziesięciu lat. Była umalowana, ale nie dało się ukryć delikatnych zmarszczek i opuszczonych kącików ust. Prawdę mówiąc, wyglądała dość żałośnie, mimo eleganckiej, fioletowej szaty, makijażu i ułożonych loków.
-Dzień dobry.- zerwałam się z taboretu, puszczając dłoń Roda i uśmiechając się do nowo przybyłej. -Ja wpadłam… tylko na chwilę, zaraz…
-Nie, nie, nie przeszkadzasz, moja droga…- odpowiedziała, zmuszając wargi do uśmiechu i wyciągając do mnie dłoń z krótkimi, pomalowanymi naturalnym lakierem paznokciami. -Jestem matką Roda… Helen Rolleycoat.
-Marta Pears, miło mi… jestem koleżanką z pracy.
-Tak, wiem, Rod opowiadał mi o tobie.- uśmiechnęła się tym razem do syna. -Poczekam na zewnątrz, porozmawiajcie sobie.
-Nie, nie… proszę, pani Rolleycoat…- chwyciłam swoją torbę.
-Może poczekasz na mnie i pójdziemy napić się herbaty?- zaproponowała, siadając na taborecie. Była to propozycja na tyle dziwna, że zgodziłam się… jakoś głupio było mi odmówić.
-Poczekam w herbaciarni.- powiedziałam więc i udałam się piętro wyżej.
Helen Rolleycoat zjawiła się po niecałym kwadransie.
-Przepraszam, że zabieram ci czas… to jest, pani…
-Nie, nie zabiera mi pani czasu i proszę mówić mi po imieniu.- odpowiedziałam uprzejmie. Helen uśmiechnęła się i splotła dłonie.
-Widzisz… nie miałam komu tego powiedzieć… tak strasznie bałam się o Roda… zresztą, co może być gorszego dla matki od świadomości, że jej dziecku grozi niebezpieczeństwo? Tamtego dnia… mieliśmy zjeść wspólnie obiad… czekałam na niego w restauracji… prawie do zamknięcia.… najpierw myślałam, że coś go zatrzymało, ale z drugiej strony czułam, że to nie jest zwykłe opóźnienie, bo dałby mi znać, Rod nie… o, dziękuję.- podeszła do nas młoda kelnerka z kartą. Helen zamówiła herbatę karmelową z miodem i orzechowym syropem, ja zaś poprosiłam o pomarańczową z kandyzowanymi cząstkami limonek i cytryn. Kiedy czekałyśmy na podanie napojów, kontynuowała. -… nie był taki, żeby nie usprawiedliwić się… zawsze wysyłał sowę czy coś, a teraz… następnego dnia rano, po siódmej, pojechałam do jego mieszkania… tam okazało się, że Rod… że Rod nie wrócił na noc, łóżko było nie tknięte, nie było w ogóle jego płaszcza, butów, nic… postanowiłam udać się do Ministerstwa… tam dowiedziałam się, że widziano go po raz ostatni o czternastej poprzedniego dnia, jak wychodził z biura… o piętnastej mieliśmy zjeść ten obiad. Nie pojawił się w pracy… o dziesiątej zawiadomiłam Magiczną Straż… dziękuję.- ostatnie słowo było do kelnerki, która podała nam właśnie parujące, pachnące nieziemsko herbaty. Machinalnie przyjęłyśmy je i Helen mówiła dalej, podczas gdy ja słuchałam w skupieniu.
-…potem okazało się, że ktoś widział przypadkiem… jak napadli go dwaj… dwaj osobnicy… dziwni, w kapturach… wyglądali podejrzanie… od razu pomyślałam sobie, że to mogą być śmierciożercy… powiadomiliśmy Kwaterę Główną Aurorów… ale nic nie zdziałali, nie mogli nic zrobić… byłam przerażona, strasznie się bałam o Roda, nie wiedziałam, co on zrobił takiego, że go napadli… sądziłam, że to musiała być pomyłka, przypadek… a potem okazało się, że znaleźli go o świcie… pod Mungiem… leżał… nieprzytomny, blady i zmarznięty… przepraszam.- wyciągnęła szybko chusteczkę i wydmuchała nos oraz otarła łzy. -Przepraszam cię bardzo, ale…
-Nic nie szkodzi.- szepnęłam, patrząc na nią niewidzącym wzrokiem. A więc to z Kwatery przyszły wieści o porwaniu Roda… -Niech pani tego nie rozpamiętuje, bo będzie się pani tylko gorzej czuła… najważniejsze, że z Rodem już wszystko w porządku. Co mówią uzdrowiciele?
-Ta cała Parton twierdzi, że to skutek zaklęć, jakimi go… torturowano… był oszołomiony i nieprzytomny… na początku myśleli, że zwariował… wzywał… wzywał tylko panią, majaczył… a potem wszystko minęło… i tylko leżał, patrzył w sufit… miał problemy z mówieniem, eliksiry i zaklęcia zaczynają powoli mu pomagać.
-Wzywał… mnie?- powtórzyłam jak echo, czując, że głos mi się załamuje. Och, jakie to wszystko podobne… i ja nie mogę nic dla niego zrobić… Helen kiwnęła głową i zamilkła na chwilę. Upiłyśmy po łyku herbaty. Potem matka Roda roześmiała się cicho i powiedziała:
-Wiesz, Marto… właśnie sobie pomyślałam, że mój syn miał rację co do ciebie. Jesteś naprawdę wyrozumiała, godna zaufania i sprawiasz na ludziach takie wrażenie, że chcą się przed tobą otworzyć.
Milczałam, nie wiedząc, co powiedzieć, podczas gdy Helen uśmiechała się do mnie przez łzy, wiszące na koniuszkach jej umalowanych rzęs. Rod, na litość boską… dlaczego wybrałeś akurat mnie?
-To bardzo miłe… nie wiedziałam, że Rod przedstawił mnie w takim świetle.- wykrztusiłam w końcu, próbując się uśmiechnąć.
-Bardzo dobrze o tobie mówił i cieszył się z twoich zaręczyn.
No nie, jęknęłam w duszy, błagam, tylko nie mówmy o moich zaręczynach!
Matka Roda jednak chyba nie widziała wyrazu mojej twarzy, bo mówiła dalej, popijając raz po raz swoją porcję teiny:
-Mój syn, to naprawdę dobry człowiek, naprawdę mu na tobie zależało i myślę, że nadal zależy, dbałby o ciebie…
-Przepraszam panią bardzo, ale czy możemy zmienić temat rozmowy?- przerwałam jej. Powoli zaczynałam mieć jej dosyć. Helen uniosła brwi:
-Ależ proszę się nie denerwować, nie chciałam nic złego powiedzieć, ja tylko chcę dla niego i ciebie jak najlepiej a ty…
-Pani Rolleycoat.
-…a ty byłabyś dużą pociechą dla niego, on zaś dla ciebie. Wzywał cię, jak był chory, chyba to coś dla ciebie znaczy, prawda?
Święci Pańscy, dajcie mi cierpliwość…
-Proszę pani, ja lubię Roda i naprawdę go cenię… jednak ta rozmowa jest mi nie na rękę.- powiedziałam stanowczo, zbierając się w sobie, by powiedzieć jej prosto z mostu, jaka jest sytuacja. -Między mną a pani synem nie ma nic… i nigdy nic nie będzie… to niemożliwe.
-Dlaczego?
-Czy pani słyszy sama siebie?- nieświadomie podniosłam głos. -Zachowuje się pani, jakby nie była świadoma, że ja… że…- zniżyłam głos, bo siedząca przy stoliku obok kobieta obejrzała się na nas -…że noszę żałobę? Miesiąc temu zginął mój narzeczony, nie chcę…
-Mój syn wzywał cię podczas swojej choroby, chodził, jak struty, gdy byłaś w szpitalu… rozumiem, że jest ci ciężko po stracie narzeczonego, ale mój syn może się tobą zająć, zwłaszcza, że domyślam się, iż czuje do ciebie coś więcej. Obojgu wam przyda się stabilizacja, tylko o to mi chodzi!
Odchyliłam się na oparcie krzesła i zakryłam twarz dłońmi. Czy ja śnię? , zastanowiłam się, licząc w myślach do dziesięciu, żeby się uspokoić. Czy matka Roda autentycznie uważa związek z jej synem za ukojenie dla mnie po śmierci Dracona??
Otworzyłam oczy i ujrzałam jej zdziwioną, zasmuconą nawet twarz. Pokręciłam głową.
-Dziękuję za herbatę, była naprawdę pyszna.- wyjęłam z portfela galeona i położyłam go na stoliku, podnosząc się. Gdy brałam płaszcz do ręki, madame Rolleycoat chwyciła mnie za dłoń.
-Przepraszam, jeśli cię uraziłam… chcę dobrze dla ciebie i Roda.
-Tak, wiem…- wygięłam wargi w czymś, co miało być słabym uśmiechem- Do widzenia. - i, biorąc płaszcz do ręki, wyszłam z herbaciarni. Chaos w głowie? To mało powiedziane!

[ Brak komentarzy ]


 
Część 25.
Dodała Marta Pears Sobota, 20 Grudnia, 2008, 14:26

Dął zimny wiatr. Wrzosowisko przypominało ponure, groźne, spienione morze, poprzetykane tu i ówdzie smukłymi sylwetkami ogołoconych z liści drzew. Zaśnieżone zarośla sięgały mi do kolan i wcale nie poprawiały nastroju, ale nie myślałam o tym. Wiedziałam, że to, co czeka mnie za chwilę, jest minimum dwadzieścia razy gorsze od marznięcia w Miselltwaite. Czekałam pokornie, nie zamykając oczu i przygotowując się do zadania, jakie miałam wykonać. Prawdę powiedziawszy, „zadanie”, to niezbyt odpowiednie określenie; bardziej pasowałoby „rola” .
Od chwili, gdy do Zakonu dotarła wieść o porwaniu Roda Rolleycoata za szpiegostwo przez śmierciożerców, minęło czterdzieści osiem godzin. Nie chcieliśmy czekać tak długo, jednakże okoliczności i potrzeba wzbudzenia zaufania zmuszały nas do takiego opóźnienia.
Wykorzystaliśmy je- w większości ja- na przygotowanie jak najdokładniejszego planu i dopracowanie szczegółów mojej roli. Z każdą upływającą minutą czułam, że Dumbledore miał rację: tylko ja mogłam to dla niego zrobić, tylko ja miałam cień szansy na odzyskanie go i wybłaganie mu życia, bo, jak sądziłam, do tego zapewne miała się sprowadzić moja jakże bliska „rozmowa” z Czarnym Panem. Nie zaprzeczę, że chciałam pomóc Rodowi, chociaż zawiodłam wcześniej jego uczucia, ale nie mogłam postąpić inaczej wobec faktu, co dla mnie zrobił i czym przyszło mu za to zapłacić. Hermiona była bardzo przeciwna tej misji, twierdząc, że stan mojego zdrowia nie jest wystarczająco dobry, ale w końcu przekonało ją jednoznaczne milczenie moje, jej przyszłego męża i jego drużby. Poddała się, chociaż krzywym okiem nie przestała patrzeć ani tym bardziej- niepokoić się.
Wszystko działo się szybko i jednocześnie: z dużą pomocą prof. Snape’a znalazłam się właśnie tu, na wrzosowisku Misseltwaite, aby jako pokorna i przerażona (niedoszła) ukochana Roda wybłagać litość dla niego. Czy to nie najcięższe zadanie, jakie mi powierzono? , myślałam, schylając głowę dla osłony przed wiatrem. Czy udawanie miłości wobec kogoś, kto jest nam obojętny, ale o którego życie walczymy, nie jest najtrudniejsze, bo… nieszczere? Tak, nieszczerość jest trudna… i zgubna. Czy będzie tak także w przypadku Roda, miałam się tego dowiedzieć lada moment.
Uniosłam głowę, bo wydało mi się, że usłyszałam gdzieś w pobliżu jakieś kroki, choć równie dobrze mógł to być szum wiatru, który dzisiejszej nocy wyjątkowo zawodził i wył. Ujrzawszy jednak w odległości około czterystu jardów zbliżającą się postać w czerni, ani płynącą, ani idącą, zrozumiałam, że chwila właśnie nadeszła. Odetchnęłam głęboko i, nakazując sobie po raz ostatni spokój w duszy, czekałam na Lorda Voldemorta.
-Witaj, Panie.- powiedziałam, wykonując głęboki ukłon, gdy zatrzymał się przy mnie, nadal nie zrzucając kaptura.
-Wystarczy.- padła odpowiedź spod kaptura. Wyminął mnie i podążył w stronę kępy świerków, rosnących na końcu wrzosowiska, nie zatrzymując się ani nie oglądając za mną. Odczytałam to jako znak, abym udała się za nim i tak też zrobiłam. W głowie miałam pustkę a w duszy jeden zimny sopel. To tak jak normalne zebranie, nie panikuj, musisz myśleć tylko o Rodzie. , powiedziałam sobie w duchu i natychmiast wygoniłam tę myśl z głowy. Czysty umysł, to podstawa… myśl tylko o Rodzie, nie daj się złapać w pułapkę. , przypomniałam sobie słowa Kingsleya, kiedy opuszczałam Kwaterę przed dwoma godzinami i poczułam, że boję się już trochę mniej. Miejmy nadzieję, że to wystarczy.
Swoista polana, jaką tworzył krąg świerków, była o wiele bardziej zaciszna od reszty wrzosowiska. Grube, opatulone zmarzniętym śniegiem gałęzie skutecznie głuszyły wycie wiatru, a tym samym zmniejszały nieco zimno, chociaż niebo wciąż było chmurne. Odniosłam też wrażenie, że Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać zaczarował ją zaklęciem wyciszającym, bo poczułam się, jakbym znalazła się w próżni.
Stanęłam naprzeciw i skłoniłam głowę. Niech on pierwszy przemówi… nie zapominaj o dystansie: proszący - dobrodziej. On jednakże milczał, patrząc na mnie- czułam na sobie spojrzenie jego strasznych, czerwonych źrenic.
Tak upłynęło kilka minut, w czasie których starałam się trzymać w ryzach a w głowie widzieć tylko obraz swojego „ukochanego”. Kiedy doszłam do wniosku, że on nie zamierza przemówić, usłyszałam jego okrutny, zimny głos:
-Dlaczego?
Uniosłam nieco głowę, ale nie na tyle, by patrzeć mu prosto w oczy. Bez śmiałości. . Czarny Pan powtórzył:
-Dlaczego… dlaczego mam go uwolnić?
-Panie, daruj mu życie… on jest niewinny, nie wiedział, że to się tak skończy, chciał dobrze…
-Nie ma dobra i zła… a bynajmniej ja tych pojęć nie uznaję. Jest tylko potęga… potęga i magia. Dobro i zło nie istnieje.
-Tak jest.- niemalże szepnęłam. On ma zawsze rację… zawsze.
-Rolleycoat jest zerem, jest zwykłym, zadufanym w sobie śmieciem, który sądził, że potrafi mnie przechytrzyć i zdobyć cenne informacje. Życie kogoś takiego jest nic nie warte… czyżbym się mylił?
-Z przykrością muszę stwierdzić, że mylisz się, Panie.- odpowiedziałam drżącym głosem. Nagle zrozumiałam z przerażającą jasnością, czego chciał dowiedzieć się Rod: chciał poznać tożsamość m o r d e r c y Dracona… -Jego życie… on… bardzo dużo dla mnie znaczy… nie chcę go stracić… Panie, błagam, wybacz mu jego zuchwałość, nie wiedział, co czyni… to wszystko moja wina, chciał zrobić to dla mnie… błagam cię, nie zabijaj go!
Uwierz mi, błagam, uwierz mi! , myślałam, teraz czując już niemalże łzy pod powiekami. Przed oczyma stanęła mi twarz Dracona, przypomniało mi się zebranie w Antrim i nie mogłam tego cofnąć. Płacząc, padłam na kolana na ziemię u jego stóp. Czarny Pan milczał, nie zważając na moje roztrzęsienie. Nie oczekiwałam czegoś innego.
-Panie mój… błagam cię… uwolnij go… daruj mu życie…- jęknęłam, zgięta w pół, szlochając już teraz bezgłośnie. -Jeśli już… jeśli już nie oszczędziłeś Dracona… to oszczędź Roda… Panie mój…
Uniosłam po chwili wzrok, przełykając łzy i ujrzałam przed sobą świerki i zaśnieżoną polanę. Wiatr wył gdzieś ponad ich koronami, zawiewając śniegiem nawet między ich gałęzie. Zaklęcie Wyciszenia przestało działać wraz z odejściem Czarnego Pana. Ukryłam twarz w dłoniach i usiadłam na śniegu, nie bacząc na zimno ani dreszcze. Wszystko na nic… odszedł… odszedł i z pewnością go zabije tak, jak zabił Dracona… to moja wina… nie potrafiłam ocalić żadnego z nich…

Nie pamiętam, jakim cudem udało mi się wrócić do Londynu; dość, że gdy drzwi swojego domu otworzyła mi Hermiona, zbladła potwornie i z trudem stłumiła krzyk. Nie pytała jednak o nic, tylko wpuściła mnie do środka, wołając szybko Rona i Harry’ego.
Posadzili mnie w kuchni i natychmiast przynieśli koc oraz gorącą herbatę z eliksirem rozgrzewającym. Płakałam, łzy płynęły po mojej zmarzniętej twarzy, ale nie ocierałam ich nawet. Ron poszedł dać znać przez sieć Fiuu Kingsleyowi, a Hermiona pobiegła przynieść mi ciepłe ciuchy na zmianę. W kuchni został ze mną tylko Harry i to do niego odezwałam się po raz pierwszy.
-Odszedł.
Harry patrzył na mnie pytająco. Powtórzyłam bezbarwnym głosem.
-Odszedł… po prostu zniknął, powiedziałam wszystko, błagałam… i kiedy podniosłam wzrok, jego już nie było. Nie wiem nawet, czy mnie wysłuchał… nie wiem, dlaczego tak się stało, Harry, nie rozumiem, dlaczego nie mogłam uratować żadnego z nich! Może mieli pecha, że trafili na mnie…
-Co ty opowiadasz?- zapytał ostro, siadając bliżej mnie. W jego oczach było tyle nieudawanej złości, iż okiem było widać, że oboje wiemy, o czym mówię. Powiedziałam cicho, przygryzając wargę:
-Draco zginął z mojego powodu… a teraz zginie także…
-Zamknij się.- warknął Harry. -Przestań pleść takie bzdury! Nikt nie zginął z twojego powodu, nie wolno ci tak myśleć. To, że Lord Voldemort zniknął, nie oznacza, że cię nie wysłuchał i że zabił Roda… nie przesądzaj sprawy, jeśli nie masz żadnych faktów.
-Nie przesądzam… gdyby chciał…- umilkłam nagle, bo usłyszałam dzwonek do drzwi i głosy w przedpokoju.
W chwilę później do salonu przyszedł Kingsley i młoda czarownica, którą spotkałam już w Boże Narodzenie na cmentarzu. Hermiona posadziła ich w kuchni i zaproponowała herbatę. Kingsley odmówił, ale jego podopieczna skusiła się.
Wyglądała dziwnie w naszym niezbyt wesołym towarzystwie: jej ciemnoniebieskie włosy i pociągła, leciutko piegowata twarz z drobnymi ustami, stworzonymi do bezustannego śmiechu budziły jednakże sympatię i jakieś rozczulenie. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, a wyglądała na siedemnaście.
Okazało się, że jest świeżo upieczonym aurorem (zdała egzamin w sierpniu) i ma na imię Nimfadora (ale, jak zastrzegła zaraz na początku, woli, by zwracano się do niej po nazwisku: Tonks).
-… no więc, co się stało?- Kingsley zwrócił się do mnie swoim głębokim, łagodnym tonem. Opowiedziałam mu przebieg całej rozmowy, a potem zapadła chwila ciężkiego milczenia. Przerwała je Tonks, mówiąc niepewnie:
-Wiesz, nie chcę się wymądrzać, ale sądzę, że to dobry znak… w końcu… w końcu mógł zrobić coś o wiele gorszego, mógł ci nie uwierzyć, a wtedy zrobiłby ci krzywdę.
-Sądzisz, że mi uwierzył?- zapytałam, przebijając się przez ironiczny śmiech Kingsleya („No wiesz, Tonks… to brzmi, jakbyś tłumaczyła dziecku, kim jest Sama - Wiesz - Kto!”) a Tonks pokiwała głową, przykładając z zamyśleniem palec do ust i ignorując komentarz swojego opiekuna.
-Myślę, że gdybyś go nie przekonała, okazałby ci to… nie puściłby ci tego płazem, w tym sensie mówię… a tak, skoro tylko znikł…
-Uważam, że musimy poczekać.- powiedział Kingsley, zerkając na Nimfadorę. -Niczego nie wiemy na pewno, dziwi mnie, że zwyczajnie sobie zniknął, do niego to niepodobne. Zgadzam się z Tonks, że raczej ci uwierzył… nie zakładajmy najgorszego scenariusza. Czas pokaże.

W jakiś czas potem okazało się, że Kingsley faktycznie miał rację: na dzień przed ślubem Hermiony i Rona dowiedzieliśmy się, że Rod Rolleycoat jest w szpitalu św. Munga na oddziale urazów pozaklęciowych. Podobno znaleziono go oszołomionego o świcie pod drzwiami budynku.
Wszyscy zaakceptowali to w milczeniu, jednakże ci, którzy znali prawdę- a przynajmniej jej część, jak np. ja, przyjęli to z o wiele bardziej wyraźną ulgą. Powiem szczerze: ja również byłam w pewnym sensie szczęśliwa, że sprawa Roda znalazła tak łagodne zakończenie, jednakże zaczęłam odczuwać pewne wahanie.
Z jednej strony: ulga, że mimo wszystko przyczyniłam się jakoś do uratowania człowieka, z drugiej strony: tym człowiekiem był Rod, dla którego byłam kimś więcej, niż zwykłą koleżanką z pracy, Rod, który naraził swoje życie, aby zdobyć dla mnie informacje o tym, który… nie, nie mogłam przejść nad tym do porządku dziennego ot, tak. To było zbyt nagłe i zaskakujące dla mnie. Najdziwniejsze w tym był fakt, że to utrudniało mi wyciągnięcie ręki, choć -paradoksalnie- powinno mi to ułatwić. Na razie odłożyłam decyzję do czasu, gdy moja najlepsza przyjaciółka wyjdzie za mąż i cały weselny rejwach zejdzie na drugi plan w moim życiu.

Cóż, choć to było jej wesele, ja, jako jej druhna, również miałam wiele do roboty, jednakże, należy to przyznać, wszyscy starali się nie naciskać na mnie zbytnio i nie wyróżniać ze względu na pełnioną rolę. Ja zaś z całych sił starałam się być uśmiechniętą i szczęśliwą druhną, by choć to Hermi miała z głowy, ale ona i tak wiedziała swoje.
Kiedy po raz ostatni przed wyjściem przeglądała się w lustrze, przyznam, że łzy wzruszenia ścisnęły mnie za gardło.
Miała na sobie białą, prostą sukienkę z łagodnym dekoltem, w pasie ozdobioną białą, rozszerzaną szarfą. Część włosów spięła z tyłu, odsłaniając wreszcie swoje piękne, wypukłe czoło. Welon, dopełniający całości, prezentował się naprawdę imponująco, a jak do tego dodać jej drżące lekko usta i błyszczące podejrzanie oczy, to trudno byłoby się nie wzruszyć.
-Jesteś śliczna, Hermiono, naprawdę.- powiedziałam prosto z serca, a ona odwróciła się w moją stronę i podała mi rękę. Uśmiechała się, ale i tak musiała otrzeć nieposłuszną łzę, która wymknęła się na jej policzek.
-Przepraszam… po prostu to wszystko… jest bardziej wzruszające i poruszające, niż zakładałam…- zaśmiała się cicho. -Nie sięgałam marzeniami do momentu, gdy stanę w końcu przed ołtarzem… gdy Ron i ja zostaniemy małżeństwem… wciąż nie mogę uwierzyć, że to prawda… dziękuję ci, że tu ze mną jesteś.
-Nie dziękuj.- uścisnęłam jej dłoń i uśmiechnęłam się z taką otuchą, na jaką tylko było mnie stać. Pomogło widać, a może to tylko jej sławetne opanowanie, bo już po chwili nie płakała; zaraz zresztą zawołał nas pan Walker, który miał poprowadzić ceremonię, więc wyszłyśmy z salki.
Hermiona i Ron chcieli się pobrać w Norze, ale byłby to dobry pomysł w lipcu, nie zaś w pierwszej dekadzie lutego, gdy mrozy i śniegi wciąż nie dawały o sobie zapomnieć; zdecydowali się więc na ślub w małym, drewnianym kościółku niedaleko Nory, w Filadough.
Kościół miał w sobie całą moc uroku starego, drewnianego zabytku, żyjącego własnym życiem. Wiśniowa barwa desek latem fantastycznie komponowała się z zielenią rosnących w pobliżu lip, jak twierdził proboszcz, jednakowoż nawet zimą wyczuć można było, że nie jest to pospolita świątynia. W środku było miejsce dla zaledwie kilkudziesięciu osób, lecz udało się otrzymać pozwolenie na powiększenie tak, by zmieściło się stu gości i teraz wnętrze kościółka całkiem nieźle przypominało wnętrze co najmniej Notre Dame, jak twierdził Ron, z którym udało mi się porozmawiać godzinę przed ceremonią, gdy teleportowałam się do jego domu po drugi krawat (swój pierwszy, czarny podobno zerwał mu wiatr, ale Harry wyjawił mi cichaczem, że Ron zalał go nalewką dębową, jaką poczęstowali go Charlie i Bill „na odwagę”).
Wreszcie ceremonia zaczęła się Pan Walker mówił pięknie i wzruszająco. Stałam obok Harry’ego w pobliżu młodej pary. Wszystkie ławy były zajęte przez gości; w pierwszym rzędzie siedzieli państwo Weasley (oboje bardzo wzruszeni, ale chyba szczęśliwi, mimo że pani Weasley wciąż popłakiwała) i państwo Granger (nieco sztywni i spięci z powodu tak dużej ilości czarodziejów lecz nie mniej wzruszeni od rodziców Rona). Kościół był przystrojony bukietami białych lilii, roztaczających wszędzie delikatny, słodki zapach. Młoda para wyglądała olśniewająco i było widać, że rozpiera ich wielka radość, zwłaszcza, gdy obrócili się twarzami do gości i ruszyli w stronę wyjścia w towarzystwie druhen (dwunastoletnich kuzynek Hermiony). Fred zrobił im wtedy najpiękniejsze, ślubne zdjęcie- młodzi obiecali, że na pewno powieszą je sobie na ścianie w domu.
Po uroczystości zaślubin przenieśliśmy się do Nory, w której- zgodnie z życzeniem nowożeńców- przygotowano wesele. Oczywiście, także i tu potrzebne były zaklęcia powiększające lecz opłaciło się, bowiem dom wyglądał fantastycznie i na wszystkich zrobił wrażenie, nawet na złośliwej, zgorzkniałej starszej damie o imieniu Muriel, która krytykowała wszystko i wszystkich (łącznie z młodą parą, o zgrozo!) a była, jak wyjaśnił mi szeptem George, ciotką. W pewnym momencie dorwała mnie- akurat podawałam gościom białe wino konwaliowe w karafkach i trudno mi było opanować nieprzyjemny dreszcz, gdy poczułam jej suchą, szorstką dłoń na swojej.
-Dlaczego podajesz białe wino konwaliowe? Jedno już tam stoi.- zaskrzeczała. Postawiłam spokojnie karafkę i spojrzałam na nią z uśmiechem ( Lepiej jej się nie narażaj! , usłyszałam w głowie słowa George’a).
-Wiem, ale państwo młodzi zażyczyli sobie, aby zawsze stały dwie karafki białego wina i jedna czerwonego.
-Tak się nie robiło za moich czasów.- odpowiedziała, lustrując mnie nieprzyjaznym wzrokiem. -I co to za druhna cała w czerni?
Akurat przechodziła koło mnie Ginny, młodsza siostra Rona, i usłyszała słowa ciotki Muriel. Rzuciła na mnie okiem i wtrąciła się do rozmowy miłym, ale ostrzegawczym tonem:
-Kochana ciociu, Marta jest w żałobie.
-Jak się jest w żałobie, to się nie przychodzi na wesele.- odparła staruszka, a ja zagryzłam wargi, przeprosiłam ją i, wyminąwszy, udałam się do piwnicy, aby przynieść jeszcze jedną butelkę wina.
Jak tylko znalazłam się w chłodnym podziemiu, odetchnęłam z ulgą, opierając się o ścianę. Tu było całkiem przyjemnie po dość dusznej, głośnej atmosferze weselnej.
W głowie słyszałam wciąż skrzek starej damy. Podejrzewam, że gdyby wiedziała, w jakiej jestem sytuacji, złagodziłaby trochę swój ton i powstrzymała się od tego typu uwag… cóż, czy mogłam się z nią nie zgodzić? Dziwnym było mieć druhnę, która nosi żałobę, ale Hermiona rozmawiała ze mną wcześniej na ten temat i dała mi wybór. Teraz przypomniałam sobie tę rozmowę.

-Marto, wiem, co czujesz i wiem, że przez to może być ci ciężko być… być moją druhną, więc jeśli nie chcesz, to powiedz, ja zrozumiem.
-Ależ, Hermiono…!
-Nie, mówię poważnie… oczywiście, jeśli nadal chcesz nią być, ja się bardzo będę cieszyć i zapewniam, że dopilnuję, byś dobrze się czuła na weselu, ale jeśli nie, to trudno, zrozumiem to i nikt nie będzie miał do ciebie o to żalu, w końcu…
-Hermiono, przestań pleść głupstwa. Oczywiście, że będę twoją druhną… niezależnie od tego, że… co prawda, druhna w czerni nie jest…
-Och, daj spokój. Druhna w czerni, to normalna sprawa, nie przejmuj się tym… dziękuję ci, że się zgadzasz.
-Jak mogłabym się nie zgodzić? Przecież jesteś moją przyjaciółką.
-A ty moją i dlatego uznałam za słuszne dać ci wybór.
-Dzięki.


Drgnęłam, bo drzwi od piwniczki otworzyły się i do spowitego w półmroku pomieszczenia napłynęła smuga ciepłego światła i dalekie odgłosy zabawy.
-Nie przejmuj się Muriel.- usłyszałam czyjś głos i poznałam, że to Ginny. Podeszłam do skrzynki z czerwonym winem, jaka stała pod ścianą po mojej prawej stronie i wyjęłam dwie butelki. -To okropna, złośliwa baba… przykro mi, że tak ci…
-Nie ma sprawy. W końcu to nie jest w zwyczaju, aby druhna panny młodej była spowita w czerń od stóp do głów.- odpowiedziałam pół żartem, pół serio. Ginny podeszła do mnie i wyjęła mi z dłoni jedną butelkę.
-Nie gniewaj się na nią… już jej wszystko wyjaśniłam, ale ona jest… nieprzewidywalna. Daj, pomogę ci z tym winem. Wbrew pozorom, czerwone lepiej wchodzi, niż białe.
-Tak, zauważyłam. Może faktycznie twoja ciocia ma rację, że za jej czasów wino było ustawiane w lepszy sposób?
-Byłoby to ze wszech miar dziwne, bo Muriel rzadko ma rację, chociaż ona oczywiście jest przekonana, że rację ma absolutnie zawsze.- na twarzy Ginny pojawiło się coś na kształt uśmieszku. -Chodź, wracajmy, zanim zacznie snuć przypuszczenia, gdzie się podziałyśmy.
Zabawa toczyła się normalnym trybem: dużo tańczono, a w przerwach delektowano się smakowitymi potrawami autorstwa pani Weasley i pani Granger, które włożyły wiele wysiłku i serca w przygotowanie wesela swoich dzieci. Kuzynki Hermiony dokazywały ciągle, przebiegając salonowy parkiet co i rusz i wybuchając cienkim śmiechem. Harry i ja uwijaliśmy się niezgorzej od teściowych przy obsługiwaniu gości, a bracia Rona odpowiadali za toasty. Panna młoda niemalże nie schodziła z parkietu, tańcząc to ze swoim mężem, to z innymi mężczyznami, jacy znaleźli się tego dnia w Norze. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałam tak roześmianej, wesołej Hermiony ani tak ogłupiałego ze szczęścia Rona.
-Zdaje mi się, że on chyba nadal nie wierzy, że Hermiona jest jego żoną.- zaśmiał się Harry, gdy wyszliśmy na chwilę na taras, aby ochłonąć.
-Tak, zdecydowanie.- uśmiechnęłam się. Harry spojrzał na mnie z boku i powiedział:
-Wiesz… może nie powinienem tego mówić, ale wyglądasz dziś naprawdę… bardzo ładnie.
-Dzięki.- odpowiedziałam cicho. Harry miał nieco zakłopotaną minę, ale na widok mojego lekkiego uśmiechu jego twarz rozjaśniła się.
Miałam na sobie czarną, satynową sukienkę, wiązaną w pasie wstęgą. Jedynym jasnym elementem była biała, dwucalowa wypustka przy wcięciu obok lewego rękawa. Nie był to idealny strój weselny, ale miło było usłyszeć, że wyglądam w nim wcale nie ponuro.
-Chodź.- podał mi rękę. Spojrzałam na niego nierozumiejąco.
-Tylko jeden.- odpowiedział, patrząc mi w oczy. Otworzyłam buzię, by zaprotestować, jednak było już za późno: Harry złapał moją dłoń i wprowadził mnie do salonu. Zespół zaczął właśnie grać jakąś liryczną, folkową balladę. Zanim się zorientowałam, Harry lewą dłonią ujął moją a prawą położył na mojej talii.
-Nie mogę, Harry…- szepnęłam, chcąc wysunąć się z jego ramion, ale on pokręcił lekko głową i odpowiedział cicho:
-Nie mów nic, to tylko jeden, wolny taniec. W końcu to ślub naszych przyjaciół.
Nie odpowiedziałam, z trudem przełykając ślinę. To, co zrobił, wprawiło mnie w konsternację, prawie nie słyszałam muzyki, chociaż to on prowadził. Nie mogłam nic zrobić, więc uległam, ale wszystko wewnątrz mnie drżało, niczym liść osiki na wietrze. Jak tylko zabrzmiała ostatnia nuta gitary, z ulgą odsunęłam się od niego. Patrzył na mnie uważnie. Odwróciłam się na pięcie i szybkim krokiem podeszłam do stołu, przy którym siedzieli rodzice państwa młodych. Harry został na parkiecie, gdzie pary z głośnymi piskami zaczynały właśnie tańczyć skocznego fokstrota.

[ Brak komentarzy ]


« 1 2 3 4 5 6 7 »  

| Script by Alex

 





  
Kolonie Harry Potter:
Kolonie Travelkids
  
Konkursy-archiwum

  

ŻONGLER
KSIĘGA HOGWARTU

Nasza strona JK Rowling
Nowości na stronie JKR!

Związek Krytyków ...!
Pamiętnik Miesiąca!
Konkurs ZKP

PAMIĘTNIKI : KANON


Albus Severus Potter
Nowa Księga Huncwotów
Lily i James Potter
Nowa Księga Huncwotów
Pamiętnik W. Kruma!
Pamiętnik R. Lupina!
Pamiętnik N. Tonks!
Elizabeth Rosemond

Pamiętnik Bellatrix Black
Pamiętnik Freda i Georga
Pamiętnik Hannah Abbott
Pamiętnik Harrego!
James Potter Junior!
Pamiętnik Lily Potter!
Pamiętnik Voldemorta
Pamiętnik Malfoy'a!
Lucius Malfoy
Pamiętnik Luny!
Pamiętnik Padmy Patil
Pamiętnik Petunii Ewans!
Pamiętnik Hagrida!
Pamiętnik Romildy Vane
Syriusz Black'a!
Pamiętnik Toma Riddle'a
Pamiętnik Lavender

PAMIĘTNIKI : FIKCJA

Aurora Silverstone
Mary Ann Lupin!
Elizabeth Lastrange
Nowa Julia Darkness!

Joanne Carter (Black)
Pamiętnik Laury Diggory
Pamiętnik Marty Pears
Madeleine Halliwell
Roxanne Weasley
Pamiętnik Wiktorii Fynn
Pamiętnik Dorcas Burska
Natasha Potter
Pamiętnik Jasminy!

INKUBATOR
Alicja Spinnet!
Pamiętnik J. Pottera
Cedrik Diggory
Pamiętnik Sarah Potter
Valerie & Charlotte
Pamiętnik Leiry Sanford
Neville Longbottom
Pamiętnik Fleur
Pamiętnik Cho
Pamiętnik Rona!

Pamiętniki do przejęcia

Pamiętniki archiwalne

  

CIEKAWE DZIAŁY
(Niektóre do przejęcia!)
>>Księgi Magii<<
Bestiarium HP!
Biografie HP!
Madame Malkin
W.E.S.Z.
Wmigurok
OPCM
Artykuły o HP
Chatka Hagrida!
Plotki z kuchni Hogwartu
Lekcje transmutacji
Lekcje: eliksiry
Kącik Cedrica
Nasze Gadżety
Poznaj sw�j HOROSKOP!
Zakon Feniksa


  
Co sądzisz o o zakończeniu sagi?
Rewelacyjne, jestem zachwycony/a!
Dobre, ale bez zachwytu
Średnie, mogłoby być lepsze
Kiepskie, bez wyrazu
Beznadziejne- nie dało się czytać!
  

 
© General Informatics - Wszystkie prawa zastrzeżone
linki