Był zwykły listopadowy dzień. Jak na tą porę roku, pogoda była ładna. Słońce świeciło, nie padał deszcz, wiał lekki wiaterek. Ptaki śpiewały, dzieci bawiłyby się na ulicach, gdyby w Hogwarcie takowe były. Po prostu chciało się żyć. Aż trudno było uwierzyć, że gdzieś tam Lord Voldemort knuje jak podporządkować sobie świat, po drodze zabijając wiele osób.
Najciężej uwierzyć w to wszystko było Harryemu, Ronowi i Hermionie, którzy w tej chwili siedzieli nad jeziorem na szkolnych błoniach i wpatrywali się w leniwie przesuwającą się po gładkiej tafli olbrzymią kałamarnicę. Nagle ciszę przerwał syk Harryego. Ron spojrzał na przyjaciela i spostrzegł, że ten trzyma się za czoło.
- Co jest? spytał rudzielec.
- Nic odpowiedział szybko Harry. Było to oczywiste kłamstwo.
- Harry, co jest? zniecierpliwiła się Hermiona. Nie ufasz nam?
- Ufam, ale...
- Ale co? Najwyraźniej nie ufasz, skoro tak się zachowujesz!
- Nie naskakujcie na mnie!
- Nikt na ciebie nie naskakuje! Martwimy się o ciebie!
Harry zamilkł. Nie wiedział co powiedzieć. Wstyd mu było, że tak wybuchł, ale od owej nocy w Departamencie Tajemnic, często popadał w zamyślenie i równie często wpadał w gniew. Teraz był już na szóstym roku, więc miał trochę czasu na ochłonięcie, jednak nadal nie mógł sobie wybaczyć, że tak się dał podpuścić. Mimo zapewnień Dumbledore'a, że tak nie jest, wiedział, że to jego wina. Wiedział, że to przez niego Syriusza nie ma już wśród żywych...
Nie chciał się pokłócić z Ronem i Hermioną, więc wstał i skierował się w stronę zamku bez słowa.
Szedł korytarzami Hogwartu zastanawiając się, jak długo to wytrzyma. Od tej pamiętnej czerwcowej nocy w Departamencie Tajemnic, cały czas czynił sobie wyrzuty. Blizna też mu dokuczała. Praktycznie codziennie budził się budzony jej bólem. Ale przed chwilą... na błoniach... Mocniejsze ukłucie bólu. Jestem przewrażliwiony, powtarzał sobie w myślach. Sekunda bólu więcej i od razu mi się wydaje, że Voldemort wyskoczy zza rogu. Wszystko przez tą głupią przepowiednię.
Nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że coś jest nie tak. I nie mylił się. Po prawie godzinie takich rozważań usłyszał krzyk. Poznał go prawie natychmiast.
- Ginny!
Puścił się biegiem, modląc się, żeby GD przyniosła jakieś skutki i żeby Ginny nic się nie stało. I wtedy ją zobaczył. Na jej twarzy widać było przerażenie. Cofała się. Do niej zbliżał się niski mężczyzna. Kilka metrów za nimi leżała połamana różdżka dziewczyny. Harry, który rozpoznał mężczyznę, wiedział, co zmiażdżyło różdżkę. Dłoń mężczyzny. Spojrzał mu na ręce. Nie widział tej dłoni od ponad roku. Ani w snach ani na jawie. Mimo to rozpoznał ją bez trudu. Spojrzał na mężczyznę z pogardą i syknął przez zęby:
- Glizdogon.
Pogarda, którą wyraził w tym jednym słowie była nie do opisania. Glizdogon spojrzał na chłopaka i powiedział bez większych emocji.
- Przykro mi Harry, że tak się to wszystko potoczyło.
Uniósł różdżkę i zanim Harry zdążył zareagować powiedział:
- Petrificus Totalus
Harry zesztywniał i upadł na podłogę, nie mogąc się poruszyć. "A więc tak czuł się Neville", pomyślał jeszcze, kiedy usłyszał kolejne słowo Glizdogona:
- Drętwota.
Temu słowu towarzyszyło plasknięcie. Ginny została oszołomiona. Glizdogon zbliżył się do Harry'ego.
- Jest tylko jeden sposób, żeby ją uratować, Harry. Za tydzień macie wyjście do Hogsmeade. Pójdziesz tam. Pod Świński Łeb. Przed wejściem będę na ciebie czekał pod postacią szczura. Pójdziesz za mną. Sam. Nikt więcej nie powinien zginąć jak ten chłopak ostatnim razem...
Powiedział to wszystko bez emocji, bezbarwnym tonem, ale w jego oczach tliły się przerażenie i smutek jednocześnie. Podniósł różdżkę i wycelował nią w Harry'ego. Zawahał się i dodał:
- Naprawdę mi przykro Harry, że tak się wszystko potoczyło... Drętwota.
Harry stracił przytomność.
Otworzył oczy. Widział jak przez mgłę. Nie miał okularów na nosie. Zmrużył oczy i spróbował coś zobaczyć. Dostrzegł nad sobą prof. Dumbledore'a, prof. McGonnagal, Rona, Hermionę i (ku swemu ogromnemu zdumieniu) prof. Snape'a. Spojrzawszy w bok dostrzegł znane sobie aż nazbyt dobrze łóżka. Był w skrzydle szpitalnym. Pani Pomfrey podeszła do niego i dała mu do wypicia jakiś dziwny napój. Smak miał nawet przyjemny.
- Nic mu nie będzie - powiedziała prof. McGonnagal - wieczorem będzie mógł wyjść do domu.
- Harry - powiedział Dumbledore - czy wiesz może, co się stało z Ginny Weasley?
Harry pokręcił wolno głową, choć zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli Dumbledore będzie chciał, sprawdzi czy kłamie. Na szczęście dla Harry'ego nie chciał chyba sprawdzić, bo rzekł tylko:
- A więc szukajmy dalej. Niech z panem Potterem zostaną pan Weasley i panna Granger.
Grono pedagogiczne wyszło, zostawiając Harry'ego sam na sam z dwójką przyjaciół. Potter patrzył na nich zastanawiając się, czy im powiedzieć, czy nie. A jeśli będą chcieli go powstrzymać?
W końcu zdecydował się powiedzieć. W końcu chodziło o siostrę Rona. Wiedział, co to znaczy stracić kogoś bliskiego, a nie miał ochoty, aby dowiedział się tego Ron.
- Wiecie, ja okłamałem Dumbedore'a...
Gdy skończył opowiadać, Ron i Hermiona patrzyli na niego ze zgrozą, każde z innego powodu.
- Harry, zamierzasz tam pójść? - spytała się Hermiona.
- Oczywiście! - oburzył się Potter - myślałaś, że pozwolę Ginny umrzeć?
- Nie, Harry, oczywiście, że nie, tylko...
- Tylko co?
- Ty wiesz, że to jest pułapka, prawda?
- Oczywiście, że wiem, Hermiono. Ale nie pozwolę Ginny umrzeć, rozumiesz?
- Ale, Harry, musi być wyjście, powiedzmy Dumbledore'owi...
- Nie powiem mu tego!
Potter od pewnego czasu (konkretnie od końca piątej klasy) nie miał prawie wcale zaufania do Dumbledore'a. Tyle lat ukrywał przed nim prawdę. Tyle lat był oszukiwany. Jak mógł mu teraz ufać tak samo jak dawniej? Teraz nie ufał mu już prawie wcale.
- Harry... Proszę, nie idź tam...
To Ron się wreszcie odezwał. Harry'ego zamurowało.
- Ron, tu chodzi o twoją siostrę!
- Tak, Harry, wiem, ale... Myślę, że ona by nie chciała, żebyś tam szedł.
- I tak pójdę.
- Harry, on cię zabije!
- Nie obchodzi mnie to.
- Harry...
Ale Harry już nic więcej nie powiedział. Odwrócił się do przyjaciół plecami, dając im do zrozumienia, że chce zostać sam. Przyjaciele najwyraźniej zrozumieli, bo wyszli. Harry został sam. Nagle coś go uderzyło (nie w sensie dosłownym, oczywiście). Słowa Glizdogona.
"Naprawdę mi przykro Harry, że tak się wszystko potoczyło..."
Było mu PRZYKRO? Co tu jest grane?
Następnego dnia Potter wyszedł ze skrzydła szpitalnego. Postanowił już co zrobi. Wejdzie w tą pułapkę. I tak w końcu, kiedyś będzie musiał się spotkać z Voldemortem. W końcu kiedyś będzie musiał stawić temu czoło. "I jeden z nich musi zginąć z ręki drugiego, bo żaden nie może żyć, gdy drugi przeżyje." Ta przepowiednia brzęczała mu w głowie każdego dnia. Może nareszcie się spełni, może to wszystko się w końcu skończy...
W dzień wyjścia do Hogsmeade Ron i Hermiona nie odstępowali Harry'ego na krok. Dobrze wiedzieli, że będzie próbował się im wymknąć. Harry'ego to drażniło, ale był przygotowany. Wstał o samym świcie i na wszelki wypadek schował pelerynę niewidkę w pokoju wspólnym, zamiast w swoim kufrze - tam zawsze jakoś zdoła ją założyć, a do kufra dojście mogłoby być bardziej skomplikowane...
Tak więc wymknął się Ronowi i Hermionie pod pretekstem "zapomniałem czegoś, zaraz wracam", kiedy szli na lunch. Wziął pelerynę, wybiegł z pokoju wspólnego i poszedł do Hogsmeade tunelem pod posągiem jednookiej wiedźmy.
Gdy znalazł się na miejscu, zostawił pelerynę w tunelu, a sam wyszedł spokojnie z piwnicy, potem na ulicę, potem skierował się do pubu "Pod świńskim Łbem".
Gdy znalazł się na miejscu, już czekał na niego znajomy szczur.
Podążył za nim poza miasteczko. Szli jakiś czas, aż doszli do jakiegoś zagajnika. Harry wiedział, że dotarli na miejsce.
Między drzewami poruszały się cienie. Najwyraźniej Voldemort nie był sam.
Wtedy usłyszał głos. Głos, którego tak nienawidził. Głos Czarnego Pana.
- Witaj, Harry Potterze, w ten piękny dzień.
Spomiędzy drzew było słychać cichy śmiech.
- Gdzie jest Ginny?
- Ginny? Gdzieś tam - Voldemort niedbale wskazał ręką w kierunku drzew. - Glizdgonie, przyprowadź ją.
Glizdogon zmienił się w człowieka, ukłonił się i wycofał między drzewa. Po chwili przyprowadził związaną dziewczynę o płomiennych włosach.
- Wypuść ją! Nie jest ci do niczego potrzebna!
- Niech ci będzie, Harry. Ostatnie życzenie umierającego...
Kolejne chichoty spomiędzy drzew...
- Glizdogonie, rozwiąż ją i niech ucieka.
Glizdogon rozwiązał Ginny, ale ta wcale nie miała zamiaru uciekać.
- Idź, głupia! Nie pomożesz mi! Nawet nie masz różdżki! - zdenerwował się w końcu Harry.
- Ale... Harry... Ty umrzesz...
- To jego największe marzenie. - odpowiedział chłopak, wskazując głową Voldemorta. - Niestety dla niego a na szczęście dla mnie - nie do spełnienia... - dodał i uśmiechnął się drwiąco.
Spomiędzy drzew doszły pomruki oburzenia.
- Uciekaj!
W końcu Ginny ruszyła się i odbiegła. Harry patrzył za nią. Kiedy prawie stracił ją z oczu, przybiegła trzecia osoba, która zaatakowała dziewczynę. Ginny upadła na ziemię.
- Bellatriks zajęła się już twoją przyjaciółką, Harry. Nie martw się, tylko mała modyfikacja pamięci, żeby nie wiedziała, gdzie jesteśmy....
- Potwór - w Harrym aż się gotowało...
- No, nie zaprzątajmy sobie głowy takimi głupstwami. Dobranoc, Harry!
Harry drgnął, przygotował się, i...
- Avada Kedavra!
Zielone światło pomknęło w jego stronę. Uchylił się w ostatniej chwili.
- Masz rację, Harry, taka śmierć byłaby dla ciebie zbyt miła, nieprawdaż? Więc...
Harry nie dał mu dokończyć zdania. Wyciągnął różdżkę przed siebie.
- Avada Kedavra!
Zawsze musi być ten pierwszy raz, pomyślał Potter, wystrzeliwując śmiertelne zaklęcie w Czarnego Pana. Nigdy nie miałem okazji go przetrenować , ale może się uda...
W pewnym sensie się udało. Ku zdumieniu wszystkich z różdżki rzeczywiście wyskoczył zielony promień, który pomknął ku Czarnemu Panu, jednak ten zdążył zrobić unik.
- Proszę, proszę... Nasz Potter teraz chce zostać mordercą...
- Ktoś musi - powiedział Harry ponuro.
- Wiesz, Harry? Nie mam ochoty na szlachetną walkę.
Harry'ego oblał zimny pot. Kilku na jednego? Wtedy on nie ma szans!
- Glizdogonie, przytrzymaj go i zabierz mu różdżkę.
Peter wykonał zadanie. Harry był bezbronny i unieruchomiony. Nie miał szans. Czarny Pan podniósł różdżkę i wyszeptał dwa słowa. Z różdżki wytrysnął czarny promień. Harry zamknął oczy. Zawiodłem, wszystko na nic, on wygra, zapanuje nad światem, pomyślał, przekonany, że to jego ostatnia myśl. Mylił się. W tej samej chwili poczuł szarpnięcie. Upadł. Spojrzał w górę i zobaczył, jak zaklęcie uderza w Glizdogona. Zdziwił się.
Mężczyzna upadł. Spojrzał na Harry'ego i powiedział:
- Umieram, Harry. Zrobiłem tyle złego, że nie zasługuję na życie.
Harry był w szoku. Nie spodziewał się po takim człowieku takiej odwagi. A tutaj... Wtedy przypomniały mu się sława Dumbledore'a. "Kiedy jeden czarodziej ratuje życie drugiemu czarodziejowi, rodzi się między nimi pewna więź. (...) Ale wierz mi... może nadejść czas, kiedy będziesz bardzo rad, że uratowałeś mu życie."
Te słowa stanęły mu w mózgu, jakby dopiero co je usłyszał. A minęły już prawie trzy lata...
- Peter... to dlatego, że uratowałem ci życie? Wtedy, we Wrzeszczącej Chacie?
Pettigrew uśmiechnął się tylko blado.
- straciłem to imię dawno temu, Harry. I nie uratowałem ci życia tylko z tego powodu. Zrobiłem to dla Huncwotów. Oni wszyscy tak się o ciebie martwili... Tylko nie ja. Nie chciałem, żeby tak było, Harry.
- Wiesz co, Peter? Odzyskałeś swoje imię. I zasługujesz na bycie Huncwotem - powiedział Harry lekko nabrzmiałym głosem. I kto by pomyślał, że będzie płakał z powodu śmierci tego człowieka!
Sam Peter uśmiechnął się tylko i naraz zaczął krzyczeć. Zupełnie, jakby był pod cruciatusem. Ale nie był. To widocznie skutek zaklęcia. Harry wstał. Spojrzał na Voldemorta bez lęku. Nie mógł pomóc Gliz... Peterowi, ale mógł zrobić jedno.
- Expelliarmus!
Zdezorientowany Voldemort szybko wypowiedział jakieś zaklęcie. Różdżki się połączyły. Priori Incantatem...
Harry natychmiast skoncentrował się na cofnięciu zaklęć Czarnego Pana. Po chwili jego różdżka (znaczy Voldemorta, nie Harry'ego) zaczęła drźeć. Tym razem postaci nie wyskoczyły tak szybko, jak ostatnim razem, ale w końcu się pojawiły. Zaczęły krążyć wokół nich, jak ostatnio. W końcu Harry przerwał połączenie, podbiegł do nadal wijącego się Petera i poprosił go, żeby zamienił się w szczura. Ten, mimo bólu, zmienił się. Harry schował go do kieszeni i odbiegł stamtąd jak najprędzej. Zrobił to wszystko tak szybko, że cienie spomiędzy drzew nie zdążyły zareagować, a Czarny Pan był nadal otoczony swymi ofiarami.
Harry Potter uciekł. Po raz kolejny.
Gdy znalazł się w zamku, pobiegł od razu do Dumbledore'a. Jakoś odzyskał do niego zaufanie. Zresztą, do kogo innego mógłby pójść z tą sprawą?
Wpadł do gabinetu (znał hasło - zostało mu podane pierwszego dnia w Hogwarcie przez McGonnagal "na wszelki wypadek"). Wpadł, wyjął szczura z kieszeni (ledwo już oddychającego), położył go na ziemi i powiedział, zeby się przemienił. Na podłodze znowu leżał Peter Pettigrew.
- Trzeba mu pomóc, oberwał jakimś czarnym zaklęciem! - powiedział Harry. - Próbował mnie ratować! Trzeba mu pomóc!
Dumbledore zasępił się.
- Jest tylko jedno zaklęcie o czarnym promieniu, Harry. Niestety, nie do odwrócenia. On umrze.
Harry nie chciał się z tym pogodzić. Nie mógł. Dlaczego wszyscy dokoła niego zawsze muszą umierać i to w dodatku z tego powodu. Nie wytrzymał napięcia. Wyszeptał tylko:
- Nie...
I zemdlał.
Obudził się w skrzydle szpitalnym. Peter leżał na łóżku obok. A właściwie leżało tam jego ciało. Martwe.
- Nie... - powtórzył Harry - Nie...
Następnego dnia wyszedł ze skrzydła szpitalnego. Dowiedział się, że Ginny nic nie jest, co było miłą odmianą, po tych nieustannych śmierciach. Peter Pettigrew umarł. W jego obronie. Na świecie został już tylko jeden Huncwot. Ale Harry nie uważał, żeby śmierć Petera, Syriusza czy nawet jego ojca była czymś złym. Już tak nie uważał. Wierzył, że te śmierci nie były bezcelowe. I wierzył, że kiedyś pokona Voldemorta. Nie wiedział jak, ani kiedy, ale wierzył, że to nastąpi. A wtedy... A wtedy sobie odpocznie.